Krótki gigant i czystka lodówki…

Nie pamiętam, kiedy ktoś/coś wyrwało mnie tak z głębokiego snu, że przez moment nic do mnie nie docierało, co mówi pielęgniarz, a jak już dotarło i wstałam, by pójść do zabiegowego oddać krew do badania, to szłam jak pijany zając w kapuście… Poprzedniego dnia późnym wieczorem założono mi wenflon do kontrastu, zapytałam się, czy do pracowni rezonansu wychodzi się na zewnątrz i pielęgniarz odpowiedział, że nie, a już mi się krystalizował plan… no cóż, trudno. Tymczasem rano przyszła pielęgniarka i zapytała się, czy mam kurtkę, bo wychodzimy z budynku. Blisko, budynek obok. Zostawiła mnie samą, bo od razu wzięto mnie jako pierwszą. Rezonans głowy to sama przyjemność w porównaniu z rezonansem cycków😉Wygodniej się leży, bo na wznak, a nie na brzuchu, pod nuszki dostałam klin, więc zrobiło się całkiem wygodnie, słuchawki na uszy i naprawdę nie czułam żadnego dyskomfortu, choć nieruchomo musiałam leżeć przez 20 minut. Po skończeniu badania już kombinowałam, jak zahaczyć o bufet, który codziennie widzę ze szpitalnego okna, a brak czekającej na mnie pielęgniarki sprzyjał, by się urwać i wrócić samej na oddział z kawusią. Wprawdzie pani chciała wezwać karetkę, ale ją przekonałam, że nie ma takiej potrzeby, gdyż ja z budynku obok, no to zadzwoni na oddział po pielęgniarkę i poprosiła, żebym usiadła i poczekała. Minęło 10 minut, zaglądam do pani, która ewidentnie zapomniała o mnie, więc wykorzystuję to i mówię, że pójdę sama, a przy okazji kupię sobie kawę. Pani przypomina mi, żebym piła dużo wody, ale daje przyzwolenie na kawę, więc zachodzę do bufetu…

A tam oczywiście drożdżóweczki, sernik i szarlotka, więc do kawy poprosiłam kawałek szarlotki😋 Wróciwszy na oddział od razu się zameldowałam, by za chwilę nie wszczęto poszukiwań zaginionej pacjentki, przyznając się, że byłam na gigancie po kawę 😉Dziewczyny przyjęły to z uśmiechem i dużą wyrozumiałością, na szczęście, bo trochę miałam wyrzuty sumienia. Ale warto było!

Oczywiście, że pierwsze co zrobiłam, to wypiłam kubek wody, a potem odkroiłam kawałek dla Ewy (Baśka podziękowała) i jeszcze przed śniadaniem spałaszowałam prawie wszystko. A kawę potrzebowałam jak kania dżdżu, bo oczy mi się same zamykały. Nie wiem dlaczego, bo spałam prawie 6 godzin, może dlatego, że brutalnie obudzona, a pochmurna pogoda zrobiła swoje. W każdym razie „ciężkie powieki” miałam przez cały dzień.
Na oddziale poruszenie, bo wizyta Sanepidu, więc Hetera przyjęła swoją najgroźniejszą postać i warczała o wszystko. Mnie to ominęło, bo byłam na badaniu, ale widzę, że zaprowadziła swoje porządki na mojej szafce. A kiedy wybrałam się do toalety, to zastałam ją w świetlicy przy lodówce, z której wszystko wyciągnęła i większość wyrzucała do dwóch wiader. Stanęłam jak wryta, ale widząc, że ma w ręku mój pojemnik z zupą, rzuciłam się na ratunek z okrzykiem, co pani robi! Niepodpisany, to do wyrzucenia, bez daty, nie będę płacić kary- warczy. Mówię, że był w podpisanym woreczku, musiał się wysunąć, zupa wczorajsza i dzisiaj będzie zjedzona. Odłożyła na stolik. Ale przy mnie wyrzuciła z pół kilograma podsuszonej krakowskiej, masło, serki inne smarowidła, niektóre uratowałam, bo powiedziałam, że nakleję dzisiejsze daty- oczywiście te produkty nie były moje, bo oprócz zupy wszystko miałam podpisane w dwóch woreczkach. Zanim przyszłam, to była co najmniej w połowie swojej niszczycielskiej działalności, bo wiadro było prawie zapełnione, a w worku pełen opakowań po żywności. A było tego dużo, bo w niedzielę było sporo odwiedzających i lodówka pękała w szwach. Nie omieszkałam jej powiedzieć, że przepisy przepisami, ale mogła wszystkich uprzedzić, żeby zrobili porządki ze swoimi produktami, bo za chwilę wszystko trafi do kosza. No litości! Nie lubię, jak ktoś się wyżywa, bo nad sobą ma wredne baby z sanepidu, gospodarczą, więc ona może wyżyć się na pacjentach. I rozumiem jej strach i zdenerwowanie podczas kontroli, ale nie rozumiem tej furii w wyrzucaniu ludziom jedzenia. Tłumaczyłam jej, że przecież masło czy margaryna w domu też leży kilka dni w lodówce, tak samo jak otwarte mleko… i że nie leżą ty dzieci, tylko dorośli ludzie i nic zepsutego nie zjedzą przecież. Myślę, że strach odebrał jej rozum w tym momencie. Jeden pan został praktycznie pozbawiony wszystkiego, a ma do domu 150km i żadnej tu rodziny.

Boszzzz i jak dobrze, że uratowałam zupę od dzieci, bo obiad był beznadziejny tym razem. Owszem były kopytka, ale po tych moich, które popełniłam, to już nie miałam ochoty, tym bardziej że znów na słodko, a jedyny niesłodki sos to jakaś podejrzana potrawka z kurczaka pewnie wyciągniętego z zupy…

Ech podjęłam próbę przytulenia się do podusi i odpłynięcia w sen, ale zadzwonił Tata, mówiąc, że jest na terenie szpitala, więc musiałam go pilotować przez telefon i z okna, bo trochę się zagalopował i szedł nie z tej strony budynku, co powinien, bo przecież powiedzenie mu, że leżę tam, gdzie 40 lat temu, pewnie nic by mu nie dało 😅 Posiedzieliśmy i pogadaliśmy w świetlicy. A potem zaraz była kolacja: żółty ser, pasta rybna, pomidor, szynka, sałata… no nuda…😉

Już o 14 wiedziałam, że wyniku rezonansu nie ma, więc wyjście do domu nieaktualne, ale nawet się nie nastawiałam, tylko żeby nie było tyle czekania (4 dni) jak na wynik TK.

Baśka to jednak jest aparatka. Kolejny raz ma wysoki cukier, dostała insulinę, której się boi jak diabeł święconej wody, ale wpiernicza ciasteczka, a mężowi kazała przynieść sobie gofry i dżem oraz cukierki. No to jest sabotaż leczenia w pełnej krasie, szczególnie że ma cukrzycę II stopnia, więc wie, że dieta to reguluje cukier, a teraz sterydy, które dostaje, ten cukier jeszcze podwyższają. Mój na szczęście jest w sterydowej normie, nawet po szarlotce czy innych słodkich smakołykach, a rano nigdy nie przekroczył 100 mg/dl.

Oglądam mecz Naomi z Elise, ale chyba jednak sen, który błąka mi się przez cały dzień pod powiekami, w końcu weźmie mnie we swoje władanie😉