Przyzwolenie na „okazje”

   Kto z nas nie lubi okazji? Kupić coś tanio, sprzedać dobrze, załatwić coś po tak zwanej znajomości. Każdy  lubi łapać tak zwane okazje. Może nie każdy tylko potrafi.

          Mamuś , ale M (  pada imię kolegi )trafiła się okazja i  kupił tanio świetne markowe buty – oznajmił mi Misiek

          A gdzie mu się taka okazja trafiła?- pytam zaciekawiona.

          Noo kolega mu załatwił…

          Aaaa kolega, a kolega  pewnie załatwił je z Niemiec? – domyślam się pochodzenia okazji.

          Yhm –  przytakuje Misiek z miną obrazującą potępienie transakcji.

 

   M  jest starszy  o rok od Miśka, czyli jest już pełnoletni, ale wciąż jeszcze na utrzymaniu rodziców. Pieniądze  na buty musiał dostać  od nich. Wątpię by byli nieświadomi skąd  się one wzięły, bo  tajemnicą poliszynela jest to, kto w okolicy jeździ na kradzieże za granicę. Niby ogólnie zachowanie godne potępienia, ale tu i ówdzie słyszę o w ten sposób  poczynionych  okazyjnych   zakupach. Zwyczajnie jest na to przyzwolenie.  Sama nie raz byłam zaczepiana na ulicy i kuszona  przez  młodych ludzi ubranych od stóp do głów w markowe ciuchy, by kupić od nich perfumy za połowę ceny. Nie powiem pokusa duża, jeśli się weźmie pod  uwagę ile zostaje przy takim zakupie w kieszeni, ale jednak ja nigdy jej nie uległam. Widocznie nie lubię okazji. Ale tak serio, to sama świadomość ,w jaki sposób one się znalazły w posiadaniu tych panów, odstrasza mnie definitywnie. I gdyby moje dziecko  świadomie zakupiłoby  cokolwiek w taki sposób, to natychmiast ta rzecz byłaby przeze mnie wyrzucona na śmietnik. Głupia jestem? Może i tak, ale kupując od złodziei, (trzeba ten proceder nazwać po imieniu), dajemy przyzwolenie na takie zachowanie. Dziś, ten kto  kupuje skradzioną rzecz,  sam jutro może  coś sobie przywłaszczyć. Przesadzam? Być może, ale nikt się nie rodzi złodziejem.  Człowiek  po prostu  się nim  staje. A na to, oprócz otoczenia ma wpływ dom, który wcale nie musi być domem patologicznym.  Wystarczy, że   rodzice przymykają oko na łamanie prawa.  Dziecko wcale nie musi stać się  typowym złodziejem, który z tej profesji żyje. Wystarczy, że syn pójdzie do swej pierwszej pracy i z zakładu będzie wynosił, co tylko mu się przyda. A córka  jako ekspedientka pracująca w małym wiejskim sklepiku  będzie anulować paragony, by pieniądze za zapłacony  przez klienta  towar wziąć sobie do kieszeni. Skąd takie zachowanie?

Pewnie nie raz widzieli, jak rodzice coś okazyjnie sobie załatwili. Bo czym  skorupka za młodu nasiąknie….I jeszcze jedno: okazja czyni złodzieja…

 

Zwiastun…

                                                                    Czym  byłoby życie bez nadziei?

                                                           Iskrą odrywającą się od rozpalonego węgla

                                                          I gasnącą natychmiast.

 

                                                              

                                                                                                 F. Holderlin

             

    Uwielbiam ten moment, gdy przyroda na nowo się rodzi do życia. Gdy widać już pierwsze  zwiastuny, bo wtedy wiem ,że ten proces  już nic nie zatrzyma. Nawet nagłe pogorszenie się pogody. Bo wiosna już stoi za progiem , choć jeszcze ubrana w biały kożuch, to już na nogach zamiast kozaków ma kalosze ;)Z każdym dniem, który jest coraz dłuższy a  słońce mocniej grzeje,  natura powoli budzi  się ze snu zimowego.

 

 

kotki na mojej wierzbie 🙂

  Zwiastunem też była biała koperta, którą w piątkowy wieczór trzymałam w dłoni. Na moment  życie we mnie zamarło. Chwila wydała się wiekiem, zanim zobaczyłam literki przed oczami. Nie mogłam się skupić, bo kilka zdań na kartce zawartych decydowało o moim życiu tu i teraz …Gdy w końcu dotarło do mnie, co czytam, poczułam niesamowitą ulgę i radość. I we mnie na nowo wstąpiło życie…

 

 

Dziękuję Wam…wiecie za co 🙂

Bardzo dziękuję.

 

Wystarczy tylko pomyśleć…by uniknąć tragedii

  Wczoraj wracając z Dużego Miasta  przejeżdżałam  przez pewne  miasteczko położone nad jeziorem.  Będąc już na wylocie, gdy przede mną rozpoczynała się droga przez las, odwróciłam głowę w stronę jeziora.  Zawsze to robię. Cieplejszą porą lubię popatrzeć  jak pływają po nim  łódki, żaglówki, rowery wodne, jak tętni na nim życie. Gdy  przejeżdżam nocą, to patrzę jak pięknie  odbijają się  światła przystani  z jednej strony, a z drugiej  budynków mieszkalnych.  Od kilkunastu tygodni tafla jeziora  jest pokryta  bieluśkim śniegiem i skuta  lodem. Pięknie to wygląda, ale szczerze mówiąc, już mnie się opatrzyło. Mimo tego mój wzrok powędrował w tym kierunku.  To, co zobaczyłam  spowodowało, że  moja noga automatycznie  nacisnęła hamulec. Od strony miasteczka przez jezioro w stronę przystani maszerował jakiś człowiek. Dość dziarsko, zważywszy, że nogi w śniegu mu się zapadały. W momencie, gdy go  zobaczyłam, to miał  kilkadziesiąt i  więcej metrów do każdego z  najbliższych brzegów. Spojrzałam na termometr w aucie , który pokazywał ,że na zewnątrz jest  0,5 stopnia na plusie… Zatrzymałam się  i  czekałam kilka minut  aż zniknął mi z oczu w zaroślach  na wysokości pomostu. Tam już raczej nie było głęboko i tylko kilka metrów do pokonania, by pod nogą poczuć pewny  grunt. Pewnie to jakiś miejscowy, który nie pierwszy raz tej zimy skraca sobie drogę z miasta. I pewnie kolejny raz mu się udało. A mną aż zatrzęsło na samą myśl o tym. że lód mógłby się pod nim załamać,  tym bardziej, że od dwóch dni media trąbią o  wędkarzu dryfującym na krze i  tragicznych tego konsekwencjach.  Od kilku dni nie ma dużych mrozów, a  w dzień jest nawet przez kilka godzin na plusie. Pokazały się kałuże na ulicach. Więc nie wiadomo jakiej grubości jest lód  pod mokrym śniegiem. Czy już nie pęka…Idzie odwilż, a wraz z nią czyha niebezpieczeństwo na tych bez wyobraźni. Na tych. co ich  rozum śpi, wzrok nagle ślepnie i głuchną na wszelkie ostrzeżenia i komunikaty. Za nic mają podawane  przykłady ludzkiej głupoty i jak ona może się skończyć.

Wciąż słyszymy jak to  bezmyślność jest przyczyną wielu wypadków. Pomijając te, które spowodowane są przez żywioł natury i nie mamy na nie wpływu, to w innych przypadkach powodem jest człowiek. Po prostu czynnik ludzki zawodzi. Przez własną głupotę, nierozwagę narażamy swoje zdrowie, ale często też innych. 

 

 Dach wieżowca jest odśnieżany. Śnieg spada na chodnik, na którym  stoi człowiek i ostrzega przechodniów, by tędy w danym momencie nie chodzili. Na drugim  końcu tego chodnika  przy ścianie odśnieżanego bloku nie ma ani taśmy grodzącej, ani człowieka. Teren nie jest odpowiednio zabezpieczony. Kolejny raz kłania się brak wyobraźni, ale też i łamanie przepisów BHP.

Codziennie na każdym kroku można się spotkać z przykładem czyjeś bezmyślności, która  zagraża  nawet  życiu. Wystarczyłoby  tylko pomyśleć,  by uniknąć nieszczęścia…Bo przecież na szczęście nie zawsze w takich przypadkach  można liczyć…

 

 

 

Tak jak kiedyś…czyli wspomnień czar :)

 

 Radość  na myśl o roztańczonej nocy, gdzieś się ze  mnie  ulotniła, a właściwie to w ogóle  się nie pojawiła. Kiedyś to byłoby nie do pomyślenia, bo każdą okazję do potańczenia bym natychmiast wykorzystała i z góry się na nią cieszyła.  Nawet na  bal, choć  za taką formą  tanecznej zabawy przepadam najmniej. Jednak mimo moich oporów, Przyjaciel wymusił na mnie zgodę, a Przyjaciółka oznajmiła, że tylko ze względu na moje towarzystwo  się wybiera- nie mogłam się nie zgodzić. Szczególnie że tym razem bal wiązał się ze spotkaniem bliskich i dalszych znajomych, tych jeszcze z lat szkolnych, studenckich, z czasów klubowych.   Szkoda byłoby odpuścić sobie taką okazję. Mimo tego podświadomie liczyłam na to, że  w jego uczestnictwie coś mi przeszkodzi. Normalnie przed taką imprezą biegałabym po sklepach za jakąś kreacją, umówiłabym  wizytę u fryzjera i  tanecznie przebierała nogami, odliczając dni i godziny.  Tym razem wyciągnęłam sukienkę z szafy,  krytycznym okiem spojrzałam na swoje ulubione szpilki, a  w dniu balu umyłam głowę i  własnymi rękami  stworzyłam  „fryzurę „, tusz do rzęs  zastąpił cały makijaż. 

I pomyślałam:

Tak źle to jeszcze nie było 😉

I to była moja ostatnia negatywna myśl na ten temat.

Później było już tylko cudownie!

Mąż  już w samochodzie powiedział mi ,że ja i tak wyglądam najładniej , bo tak naturalnie 😉 I nie rozumie moich rozterek z tym  faktem związanych. Na co mu odpowiedziałam, że  przechodzi taki czas, kiedy kobieta lepiej się czuje, gdy na ekstra wyjście przygotuje ją profesjonalista 😉

Ale przekonałam się ,że mąż nie kłamał, wysłuchując później wielu komplementów od obu płci. A sama zabawa, no cóż, dużo by tu opowiadać.  Jak za dobrych ( dawnych)  czasów starą gwardią zamykaliśmy imprezę opuszczając  salę rankiem  o 5. 20 😉  I kolejny raz przekonałam się , że to nie miejsce ani  czas, tylko ludzie tworzą odpowiednią atmosferę.  To było  spotkanie  trzech pokoleń,  po to, aby  wspólnie się wesoło zabawić.  Orkiestra  fantastycznie  łączyła stare i nowe kawałki, a czasem tym starym nadawała nową aranżację. Gdy na  scenie  milkła muzyka , w ruch szły gitary, akordeon i skrzypce . Instrumenty,  które zawsze nam towarzyszą przy takich  spotkaniach.  Bo  wspólny śpiew łączy i zbliża.

 Odżyły  wspomnienia.

Cudowne wspomnienia, szalonych lat z  dzieciństwa, młodości, ale i dorosłości też.

Przyjaciel, żegnając się z nami i dając  do zrozumienia, że trzeba to powtórzyć, zapytał:

          Będziesz za rok?

Choć ja planów nie robię, odpowiedziałam :

          Jasne, że będę…

 

  Sukienka poplamiona czerwonym winem (dzięki gestykulacji Przyjaciółki), a ulubione szpilki  odjechały taksówką w siną dal.  Ja z uśmiechem na ustach i z obrazami rozśpiewanej, roztańczonej nocy pod powiekami położyłam się spać.

Jutro znowu pędzę do Dużego Miasta. W planach oprócz wizyt medycznych te bardziej przyjemne, z osobami mi bliskimi. Koleżankami. Przyjaciółkami.

Wiecie, co jest moim największym sukcesem? Oprócz oczywiście rodziny. To właśnie te wszystkie osoby, mimo dzielących nas kilometrów, upływającego czasu i różnej intensywności spotkań….one wciąż są. Przy mnie,  a ja  przy nich 🙂

*********************************************************

Smacznego (nie)zakrapianego śledzika 😉

Jak kto woli , ale czas pożegnać karnawał….

 

 

 

 

 

(Nie)konieczna pomoc…?

   Przychodzi taki moment w życiu człowieka ( o ile go oczywiście dożyje), że myśli  o emeryturze. A jak już myśli, to planuje jak  miło i przyjemnie owy  czas spędzać będzie. Szczególnie gdy  środki na owo spędzanie ma wypracowane. W wyobraźni już widzi boskie lenistwo lub realizowanie  swoich pasji  i  te wszystkie podróże małe i duże, na które wcześniej nie było pieniędzy, ani czasu. Wiadomo ,że czas pochłonęła praca, dorabianie się i wychowywanie dzieci.

Właśnie dzieci…

   Odpowiedzialność za dzieci, mimo że już dawno one mają swoje dzieci a ich  dzieci też przekroczyły próg dorosłości, mamy w sobie dość mocno zakorzenione. My – czyli rodzice, my- czyli matki. I  z tej troski pewnie  się bierze to wtrącanie, doradzanie , strofowanie na każdym kroku, a przynajmniej baczne obserwowanie  jak sobie radzą w życiu. Dorosłym życiu.   Gdy dobrze – pękamy z dumy, gdy kiepsko- pomagamy, jak możemy. Nie oczekując wdzięczności i zadośćuczynienia, ale jakiegokolwiek wspólnego zaangażowania, by wyjść na prostą.

 

   Mogłaby już nie pracować. Blisko  średnich krajowych zarobków emerytura plus  dobra emerytura męża , pozwala na spokojne i dostatnie życie emeryta w Dużym Mieście, do którego niedawno się sprowadziła. I na realizowanie swoich marzeń.  Mimo to, co tydzień pokonuje setkę kilometrów do zakładu , w którym przepracowała kilkadziesiąt lat, by jeszcze te 3/5 etatu pociągnąć. Nie dla pieniędzy, a właściwie dla nich, ale nie dla siebie, a po to,  by pomóc dorosłej już córce. Nie –  córka o pomoc nie prosiła. Ale która matka jej nie udzieli, gdy widzi, jak jej własne dziecko tonie w długach ??  Nawet jeśli te długi ma ze swojej winy.   Jest  jeszcze  wnuczka, osoba  pełnoletnia, zdrowa , tylko że leniwa. Ani do nauki, ani do pracy się nie garnie.  Wprawdzie Wnuczka chodzi  wieczorowo do szkoły, bo  za to jej płacą  -rentą po ojcu , ale okrojoną przez komornika, tak  jak mamusi pensja.

 Najpierw  uregulowała za obie  długi , które mogłyby spowodować ,że zostaną  wyrzucone na bruk.  Woziła im kanapki, robiła zakupy. Gotowała obiady w ilości takiej, by mogły sobie zamrozić i mieć  coś ciepłego do zjedzenia w te dni, kiedy jej nie ma. Potem rozpoczęła remont ich  mieszkania, które  było w opłakanym stanie. U córki od czasu do czasu jeszcze widziała jakieś zaangażowanie, by zaradzić tej sytuacji, w jakiej od lat się pogrążały- wnuczka miała i ma wszystko w nosie. A szczególnie babcię, obrażając się na nią ,że cokolwiek śmie od niej wymagać…

A  Ona oprócz tej beznadziejnej sytuacji, w jakiej znalazły się najbliższe dla niej osoby, bardziej przeżywa ten marazm, jaki je ogarnął, tę byle jakoś życia, która im wcale nie doskwiera. To ją uwiera, to Ona się martwi. Trwa to już któryś rok.

Przez ten czas mogłaby odcinać kupony od swojej pracy…

Niedawno  postanowiła ,że będzie pracować tylko do końca roku. Bo obiecała  dyrektorowi, a nie lubi robić z gęby cholewy. Trzymał Ją też w tej robocie fakt ,że gdy zrezygnuje , córka najprawdopodobniej  prędzej czy później z tej firmy wyleci. Nie za brak kompetencji, a raczej za niefrasobliwy stosunek do pracy.

Jednak Ona  ma już  dość jeżdżenia , stresującej pracy, ale  chyba bardziej patrzenia na obojętności córki i wnuczki na tę całą sytuację.  Mówi: nigdzie nie byłam, nic nie zobaczyłam, nic nie zwiedziłam…nie mam czasu dla siebie, bo zmęczona pracą  zawodową , ale też pracą na dwa domy.  A życie wciąż kusi, przecież tyle sobie obiecywała…

Dzieci są w końcu dorosłe…

Przecież może nie zdążyć , bo świat może na nią nie poczekać…

 

   Nie wiem ,czy jej się uda odciąć tę pępowinę , którą tak naprawdę podtrzymuje Ona sama. Bo stać ją na pomoc. Bo chce pomagać.

Ale tak przy okazji sobie pomyślałam: ile to emerytur, rent dużo skromniejszych ratuje budżet rodzinny dorosłych już dzieci?  Ile  marzeń, planów odłożonych na później lub nigdy nie zrealizowanych, bo trzeba pomóc. Ile słów usłyszanych, że Wy (rodzice) już tego, tamtego nie potrzebujecie, a nam (dzieciom) jest to teraz bardzo niezbędne. I odłożone, często  okupione wieloma wyrzeczeniami pieniądze zmieniają właściciela. A czas poświęcony? Przecież często babcie czy dziadkowie zastępują żłobek, czy przedszkole, również świetlicę szkolną i stołówkę. A gdy czasem próbują odmówić  by zająć się swoim życiem, w najlepszym razie mają wyrzuty sumienia, bo częściej słyszą wyrzuty  od   dorosłych dzieci.  Gdzieś jeszcze w społeczeństwie pokutuje stereotyp ,że rodzice na emeryturze  powinni poświęcić swoją energię, czas i pieniądze dla własnych dzieci i wnucząt.

 

 

 

  Wszystkim życzę miłości bezwarunkowej, takiej pomimo  a nie ponieważ.

Oraz szampańskiego lub chociaż miłego zakończenia karnawału 🙂

 

 

 

 

 

 

(nie)kulturalnie i kulinarnie…

  Uprzedzam! Będę  niekulturalna i będę używać brzydkich słów. A może  i  siarczyście zaklnę. Trudno,  najwyżej ktoś z Was pomyśli, że właśnie odkrywam swoje drugie oblicze 😉 Że w tym momencie spada ze mnie maska, ale  ja naprawdę mam dość już tego  „białego gówna” za oknem. Za każdym razem, kiedy wyruszam gdzieś dalej w trasę, to jak na złość sypie po oczach tak, że wycieraczki nie nadążają się z nim  uporać. Lubię podziwiać krajobraz z pędzącego samochodu, szczególnie ten rzadko widywany lub widziany po raz pierwszy, ale tym razem przez to „białe gówno” wszystko wyglądało tak samo. A samochód nie pędził, tylko wlókł się za sznurem innych aut.  Wypryskujące już nie takie „białe gówno „spod ich  kół  dodatkowo utrudniało widzenie. Daruje sobie opis możliwości zaparkowania w mieście, bo każdy już wie, że parkingi teraz służą do składowania tego „gówna” z miejsc, gdzie jest go zbyt dużo. A wszędzie jest go na tony.  Ale rozbawiła mnie taka sytuacja, gdzie po chodniku poruszał się mały traktorek, który owo gówno spychał prosto na ulicę, gdyż z drugiej strony chodnika był murek, następnie przejechało przez ulice duże auto z taką samą funkcją i odgarnęło je z powrotem na chodnik. I tak sobie wzajemnie organizowali pracę 😉 Ale już mniej mnie bawi  wywożenie go autem z własnego podwórka , bo gdybyśmy tego nie robili, to nasze samochody trzeba byłoby parkować w pobliskim miasteczku, lub lesie – no chyba ,że ktoś lubi ryzyko i zostawiłby na ulicy ;).  Więc wywozimy na nasze pole.  I choć „gówno „podobno  je użyźnia , to z tego prędzej na wiosnę będzie sadzawka i następny kłopot, niż jakaś korzyść. Ale odgarnianie nic nie daje, bo miejsca już brakuje, a góry lodowe, to ja wolę podziwiać na obrazkach.

Wracając jeszcze do mojej podróży- w drodze powrotnej wprawdzie już nie sypało, ale wystarczyło tego „gówna” na tyle ,że miejscami tylko GPS wskazywał ,że jest jakaś droga pod kołami naszego auta. A czasami miałam wrażenie ,że znajduję się w lodowym tunelu. Jestem przerażona ile tego „gówna” jest.  A tam na górze ktoś uznał ,że wciąż go tu za mało. Więc sypać nie przestaje, a ja nie mogę się doczekać , kiedy z białego przemieni się w kolor bardziej podobny do „gówna”, bo to znak będzie ,że w końcu jest dłuższa przerwa w dostawie i  szansa ,że zacznie znikać.

 

 A teraz trochę bardziej smacznie i kulturalnie a właściwie kulinarnie.

Bo  teraz będę się chwalić, a co tam. Szczególnie ,ze sama nigdy czegoś takiego nie popełniłam  😉 Wprawdzie nie mogę zagwarantować, jaki miała smak czy zapach, ale sam widok mówi za siebie 😉

 O to Miśka dzieło. Dzieło  godne uznania,  zważywszy, że to chłopak, nawet jeszcze niepełnoletni, który własnymi rękami i bez pomocnych narzędzi, jakimi  zapewne są wałek i stolnica, a przy użyciu produktów  wyrobił ciasto, które urosło na drożdżach i  skomponował sos i dodatki.

Nadmienię, że wykonanie samodzielne i spożycie też. Mamusia była za daleko, a koledzy i koleżanki w tym czasie w restauracji, gdzie Misek pobytu odmówił, z wiadomej już przyczyny 😉

Do tej pory specjalizował się w spaghetti  i w gyros,  ostatnio też  popełnił lasagne, a teraz jak widać pizza na tapecie, a właściwie na blacie Jego kuchni 🙂

Dziękuję serdecznie za kciuki. Teraz muszę kilka dni poczekać na wyniki.

 I muszę tu napisać, że byłam,  jestem pod wrażeniem Centrum, że jednak są takie miejsca, gdzie  jeśli się chce to można po ludzku i sprawnie obchodzić się z pacjentem.  Gdzie standardem jest dobro pacjenta. Ale co się dziwić, jak na kilka budynków należących do Centrum, w jednym znajdowała się  Logistyka. Stąd ten profesjonalizm. 

Jeszcze raz dzięki, jesteście Kochane :*

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Urzędowy absurd…

 Urzędowe pisma, których nie oczekuję, zawsze wywołują  dreszcz niepokoju, gdyż przeważnie zawierają w sobie  haracz , który muszę państwu dobrowolnie oddać, albo jakieś zmiany niekoniecznie korzystne dla mnie.  Tym razem w ręku męża znalazły się dwie koperty z Urzędu Miasta, czyli z mojego rodzinnego.  Jedna z nich zaadresowana  do mnie, druga do małżonka.  Zdziwieni, bo z owym urzędem od dawna mnie nic nie łączy, a  osobistego nigdy nie łączyło.    Zanim otworzył koperty, usłyszałam:
– Na pewno ciebie ścigają za niezapłacony parking…

– Jasne, ciekawe, za co ciebie ścigają…

Po otworzeniu okazało się, że to podatek od nieruchomości: pismo w postaci trzech kartek formatu A4  z blankietem do opłat. W drugiej kopercie identycznie z tą różnicą, że przy nazwisku inne imię. Kwota ta sama, lokal też. Zgłupiałam doszczętnie.

          Słuchaj, rozbili nam to na pół, co by sprawiedliwie było, czy liczą  ,że podwójnie im kasa wpadnie?

          A skąd ja mam to wiedzieć? – mąż nie mniej ogłupiony 😉

Na szczęście jest podany telefon, pod którym udzielają informacji. W słuchawce słyszę miły żeński głos, który na moje pytanie zadaje swoje:

          Jest pani właścicielką mieszkania?

          Jestem- odpowiadam.

          Mąż też?

          Tak.

          No to dlatego wysłaliśmy i pani i mężowi.

          I płacić też mamy każde osobno???

          Nie, wystarczy, jak jedno zapłaci…

          Dziękuję za informację…

Odłożyłam  słuchawkę bez dalszej dyskusji, bo i po co. Co będę komuś, co tylko odbiera telefony i udziela informacji  tłumaczyć, że kupując mieszkanie  jako małżeństwo  występujemy jako X i Y Zetcińscy i dziwolągiem jest wysyłanie każdemu z osobna pisma związanego z podatkiem od wspólnej nieruchomości, a już szczytem dwa identyczne formularze do zapłaty. Ktoś taką decyzję w urzędzie musiał podjąć. Pomijam już fakt  wprowadzenia w błąd zwykłego podatnika, to samo marnowanie papieru i czyjegoś czasu ma chyba jakieś znaczenie?  Praktycznie wszystko, co posiadamy jest na nas dwoje i po raz pierwszy spotkałam się z taką dziwną  praktyką.  No chyba że w mieście inaczej się praktykuje niż na wsi.  W końcu tam więcej urzędników jest i muszą mieć zapewniony front robót. Inaczej odwiedzając  taki urząd, można byłoby zobaczyć obrazek znudzonej pani czy pana przekładającego papiery z jednej kupki na drugą. A tak pakują te tony zbędnych papierzysk do kopert i naklejają znaczki. A później odbierają od ogłupionych ludzi telefony. No chyba że  tylko ja  tu czegoś nie rozumiem.

I to by było na tyle, gdyby nie jeszcze jeden drobny szczegół w tej historii. To mieszkanie wynajmujemy  firmie, którą  prowadzą jako spółka cywilna moi rodzice.  Rozliczamy się fakturą vatowską.  Więc do tej pory, to na firmę szły zawiadomienia o podatku od nieruchomości . A jakże, i tym razem też przyszły,  również   dwa, imiennie zaadresowane osobno na mamę i tatę.   Jakby ktoś stracił rachubę, to razem wysłano 4  dotyczące tej samej nieruchomości.  Dziwię się ,że nie uwzględniono jeszcze moich dzieci.

 Pomijając absurdalność poczynań owego urzędu,  to  według mnie  kolejny raz się  okazało ,że  hasło  oszczędne państwo, co poniektórzy  mają głęboko w doopie 😉

Daj Boże zdrowie, by to ogarnąć 😉

***********************************************

A propos zdrowia:

   Jutro jadę do miasta, przez które może raz w życiu przejeżdżałam. Może, bo nawet tego faktu nie pamiętam. Nie jadę zwiedzać, czy spędzić w nim miło czas. I pewnie nigdy nie byłoby mi ono po drodze, gdyby nie skorupiak.  Wprawdzie miałam do wyboru jeszcze dwa miasta, i to bliższe memu  sercu z różnych powodów, to jednak  ze względu ,że znajduje się tam  najlepszy PET w Polsce decyzja zapadła  taka, a nie inna.  Więc trzymajcie kciuki by bystre oko PET-a  nic nie wykryło a właściwie zobaczyło, że nie ma nawrotu. Chcę też tu oznajmić ,że jestem bardzo mile zaskoczona, bo choć poinformowano mnie ,że na badanie czeka się od 4 do 6 tygodni,  to w praktyce okazało się ,że czekałam tylko 3 tygodnie 🙂

 

 

 

 

„Przyjaciel P ” – naszym wrogiem…

  Tak naprawdę to wszelkie nałogi są mnie obce. Mam tu na myśli te zgubne, takie, które prowadzą do utraty zdrowia czy kontroli nad swoim zachowaniem. Alkohol pije okazjonalnie, a ostatnio nawet przy tak zwanej okazji go unikam. Papierosy…No cóż, tu nastąpi spowiedź. Kiedyś paliłam i nie była to tylko przygoda  z  papierosem. Właśnie sobie to uświadomiłam, mimo że moje otoczenie, szczególnie to palące,  twierdzi inaczej. Ale czy 14 lat palenia, czy jak kto woli popalania, to jest tylko przygodą czy już nałogiem?  Potrafiłam nie palić w czasie obu ciąż, mieć przerwy nawet kilkutygodniowe, ale zawsze wracałam do papierosów. Był dzień, że spaliłam tylko jednego, ale  na drugi już  potrafiłam spalić prawie całą  paczkę. Zależało to od towarzystwa i charakteru spędzanego  czasu.  Ja lubiłam palić, trzymać w dłoni papierosa i robić te pfu, pfu.. Do tego tęskniłam, a nie do tytoniu. Od 11. lat nie palę w ogóle.  Choroba i pobyt w szpitalu, a przede wszystkim to drugie, definitywnie spowodowały, że moja silna wola w końcu pokazała swe oblicze. Wcześniej jej nie miałam, tłumaczyłam sobie, że  w każdym momencie przecież mogę rzucić, więc nie rzucałam.  Obrazek palącego chorego na wózku inwalidzkim  o 5 rano w toalecie,  gdzie ja poszłam, by się spokojnie umyć- z racji remontu  łazienka była koedukacyjna- wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Nie…ja nie dopuszczę do tego, aby mną rządził papieros!  Słowa dotrzymałam. Nie palę! Nie miałam żadnych trudności z tym, by rzucić papierosy, żadnych objawów fizycznych.  Żadnego głodu nikotynowego, więc może jednak nałogowcem nie byłam? To nie znaczy, że przebywając w środowisku palaczy, nie czułam nigdy pokusy. Pokusa była.

W rodzinie najbliższej mamy jednego palacza – to moja mama. Palaczka  od ponad 40. lat. Raz próbowała rzucić, też z powodu choroby, ale przytyła i do palenia wróciła. Rzecz działa się dawno, gdy miała  30 lat.   Później były tylko króciutkie, najwyżej 3-dniowe przerwy od papierosa,  właśnie tylko w czasie jakiegoś silnego przeziębienia lub krótkiego pobytu w szpitalu. Na wszelkie aluzje, by z nałogiem skończyła, reagowała nerwowo, a ostatnio nawet  podpierała się słowami jakiegoś lekarza, że w Jej przypadku nagłe rzucenie palenia, negatywnie może odbić się na organizmie. No i gadaj z taką. Aż zachorowała na zapalenie płuc, wykryte w szpitalu przy okazji uczulenia na leki. Lekarka od razu powiedziała, że w płucach są zmiany przewlekłe spowodowane nikotyną. Przez kilka  dni mama naprawdę źle się czuła, miała też duszności…oczywiście nie paliła…Gdy wyszła ze szpitala  miała za sobą 3 tygodnie bez papierosa i postanowienie, że nie wróci do palenia. Wcale nie było to łatwe by je poczyniła, i żadne namowy i przemówienia do rozsądku na nic by się nie zdały, gdyby   skutków  palenia tak drastycznie nie  odczuła na swoim zdrowiu.  Postanowienie to jedno, drugie to w nim wytrzymać. Szczególnie jak się ma typowe obawy kobiece, czyli ,że przy rzucaniu od razu nabierze się  wagi. Wszyscy Jej mocno kibicujemy, bo wczoraj już minął 4 tydzień bez papierosa.  Tata, bierny palacz, który nigdy nie palił, ale  tez nie zrzędził mamie z tego powodu,  powiedział krótko: „Chcesz to kup sobie nawet całą sztangę, ale od razu z trumną.”

Moja Przyjaciółka  wraz ze swoim mężem podjęli próbę  rzucenia- oboje  palacze nałogowi, co to minimum jedną paczkę dziennie w płuca wciągają. On już którąś z kolei, Ona po raz pierwszy.  Niestety, wciąż popalają i ciężko im rzucić definitywnie. Mama Przyjaciółki, od 5 lat nie pali, a tez paliła ponad 40 lat i ilości wielkie. Rzuciła w momencie, gdy zachorowała ciężko na grypę. Miała wrażenie ,że się udusi i więcej po papierosa nie sięgnęła.  I tak sobie pomyślałam, że paradoksalnie choroba może być sprzymierzeńcem w rzucaniu fajek. Bo te kilka dni, kiedy zdrowie nie pozwala zapalić, gdy papieros  nie smakuje lub w ogóle do niego nie ciągnie , można wykorzystać, by podjąć decyzje o rzuceniu. I wytrwać!

Trzymajcie kciuki , bo ja strasznie mamie kibicuję! Nie do końca jeszcze wierzę ,że jej się uda. Choć najważniejsze, że Ona sama tego chce i ta świadomość to furtka do sukcesu.  Dorosły człowiek dobrze wie ,że papieros to powolny zabójca, niszczyciel naszego organizmu , ale żadne nakazy i utrudnienia, wzrost cen nie spowodują  świadomego rzucenia palenia. Ile razy to byłam świadkiem, gdy w sklepie matka odmawiała czegoś dziecku z braku pieniędzy  i za chwile kupowała 5 paczek papierosów. Dlatego myślę, że tak ważne jest, by samemu dojrzeć i być głęboko przekonanym, że to, co przez lata sprawiało nam przyjemność, koiło nasze nerwy, było  świadkiem i towarzyszem wielu zdarzeń, że nasz” Przyjaciel Papieros”  jest naszym WROGIEM!

*****************************************************

  Dwa na plusie to prawie jak upał 😉 ostentacyjnie zrzuciłam rajstopy pod spodniami 😉 teraz czekam, aż pozbędę się skarpetek 😉

 

Jak do tego doszło?…

  Właściwie to jej za dobrze nie znam. Kilka spotkań w towarzystwie, gdzie miło się nam rozmawiało, kilka imprez  w szerszym gronie. To nasi mężowie się zaprzyjaźnili i tę męską przyjaźń wciąż uprawiają, ale raczej  poza domem. Mogłabym ją postrzegać jako fajną babkę, gdyby nie pewne jej zachowanie. Nie wobec mnie, czy innych znajomych, ale wobec własnego męża. Za każdym razem byłam świadkiem, jak go w towarzystwie lekceważy, ignoruje, wyśmiewa, ośmiesza, krytykuje. Potrafiła też na oczach innych zrobić awanturę, a nawet uderzyć, jeśli uznała, że za dobrze się bawi lub za dużo wypił.  Zastanawiałam się już od  dawna, jak on to wytrzymuje, bo wiedziałam od męża, że w domowych pieleszach  jest jeszcze gorzej. Codziennie ciosanie kołków na głowie i notoryczna krytyka… Tego, co powiedział, zrobił czy zaplanował. Nic jej się nie podobało i dawała temu wyraz. Nie wiem, może miała swoje powody. Nie mnie to oceniać.  Jednak jak długo może wytrzymać człowiek, który jest tak traktowany?  Czasem bardzo długo, ale jedno jest pewne, dopóki coś w nim nie pęknie, to nic z tym nie zrobi. Lub jeśli się coś nie wydarzy. A wydarzenie było banalne: spotkanie klasowe po latach, a na nim Ona – szkolna miłość. Na dodatek wolna, choć po przejściach. Odżyły wspomnienia, a Ona chętnie mu pokazała, jak kobieta powinna traktować swojego faceta. A, że owo traktowanie diametralnie się różniło od tego domowego, wpadł po uszy i spakował walizki, rzucając oniemiałej żonie jedno słowo: rozwód.  Żona pojąć nie mogła, jak do tego doszło i najpierw groźbami, później prośbami próbowała niewiernego, zbuntowanego małżonka na łono rodziny przywrócić. Nic z tego.  Klamka zapadła. Uwierzyć nie mogła w to, co się stało, a winy swojej w ogóle nie widzi jako przyczyny. Gdy byli razem, nie potrafiła z nim rozmawiać, tym bardziej teraz, więc swą walkę toczy  w sądzie. Najpierw rozwodu dać nie chciała, teraz chce wywalczyć dla siebie jak najwięcej. Zostawił jej wspólne mieszkanie i wciąż płacił wszystkie z nim związane rachunki i zgodził się od razu, jak tylko się wyprowadził,  na alimenty. Dla niej, bo synowie już są dorośli i obaj pracują. Ona zresztą też, ale twierdzi, że status jej się pogorszył. Żąda dużo więcej …

Mam szacunek do facetów, którzy( nie wnikając w  przyczyny rozstania ) chcą i potrafią zadbać o swe byłe żony czy długoletnie życiowe partnerki. Nie migają się od tego i nie potrzebują nakazu sądowego. Ale czasem się zastanawiam, czy owe partnerki zbytnio tego nie wykorzystują. Nie wiem, co sąd postanowi, ale mam takie wrażenie, że się przejedzie na swej pazerności.

 

  Ale nie dlatego o tym piszę…I nie po to, by oceniać ich małżeństwo. Tylko zwrócić uwagę na coś, na co czasem będąc w związku nie zwracamy uwagi. Kłótnie zdarzają się każdej parze. Zdarza się wypominanie czy  słowo ciężkie jak kamień. Ale ciągłe krytykowanie, czepianie się w kółko tego samego lub okazywanie lekceważenia, a nawet zwykłe narzekanie, to krok do psychicznego znęcania się. Jeśli już nim nie jest. A przynajmniej podeptania poczucia wartości w końcu bliskiej nam osoby. Stłamszenia jej osobowości. Niby w imię miłości a czasem nawet naszej  troski. Ale  jak może się czuć osoba, której  mąż czy żona ciągle  jest z niej niezadowolon(ay)? Gdy częściej słyszy  słowa przykre niż przyjemne dla ucha i ma wrażenie, że  jest  zepsutą maszynką do zarabiania pieniędzy lub zepsutym robotem do prac domowych? I nawet jeśli raz na jakiś czas dotrą do niej nasze czulsze gesty czy słowa, to z czasem w nie przestanie wierzyć.

Przyzwolenie na takie zachowanie  pewnie  daje nam złudne poczucie stałej przynależności do siebie. Jesteśmy razem,  więc więcej mogę …i spirala się sama nakręca.

A przecież nic nie jest dane nam na zawsze i miłość łatwo zadeptać, zarzucić ilością lub ciężarem słów, spod których już się nie wygrzebie.

Może to zrobić On lub Ona… ale chyba to my kobiety mamy większe skłonności do gderania, ciosania kołków, wiercenia dziury, wiecznego narzekania i porównywania do innych i prób podporządkowania sobie i nie odpuszczenia, dopóki nie postawimy na swoim, a panowie większą cierpliwość i umiejętność puszczania mimo uszu…

Ale cierpliwość kiedyś się kończy, a i zwykłe gderanie może przeobrazić się w coś gorszego.

I zawsze może znaleźć się ta druga, która zwyczajnie doceni, w której oczach nasz „domowy nieudacznik” będzie supermanem.

I pozostanie tylko zdziwienie, jak do tego doszło…