Jak dobrze wstać…

Skoro świt… (dla niektórych świt jest jeszcze o 8.30). Wypić szklankę wody z cytryną i miętą, wyjść do ogrodu jeszcze ze snem na rzęsach, nie przejmując się strojem nocnym i włosami sterczącymi w każdą stronę. Zerwać kilka czereśni prosto do ust, przyjrzeć się dojrzewającym truskawkom na krzaczku (już konsumowane). Z grządek zerwać sałatę, rzodkiewkę, szczypior, koperek i botwinkę na zupę, bo choć ukrop codziennie na dworze, to jeść coś trzeba- tak stwierdziłyśmy z PT wieczorem dzień wcześniej, zanim położyłyśmy się spać przed północą znużone dniem. Ona pracą w DM i jazdą do mnie, ja niemiłosiernym upałem, że nawet Pani sprzątającej zakazałam się tykać okna salonowego, które miała w planie. Plany są po to, żeby je zmieniać- nikt tego nie wie lepiej ode mnie. Wieczór przyniósł wytchnienie w postaci wzburzonego nieba- jak cudownie jest moknąć w letnim wiosennym deszczu- przyjazdem Rodziców, powrotem Tuśki, obecnością PT, a jeszcze mają zjechać Dziecka Młodsze.

Pozwoliłam się wyspać przyjaciółce, choć to poranki są obecnie najbardziej atrakcyjne, szykując na jej powstanie pomidory z serem kozim prosto  (tu bym polemizowała) z Hiszpanii, zerwaną bazylią rosnącą na tarasie i oliwkami- namaszczając to wszystko oliwą z oliwek z ziołami roztartymi w moździerzu…

Można zacząć dzień ze smakiem…

Pięknych dni dla Was! 🙂

 

Nieagresywnie o agresji…

Przysiadłam na progu chwili, wiedząc, że zaraz się ulotni jak kolorowy motyl i zostanie tylko wspomnienie. Że jej nie zatrzymam, bo zegar życia bije swoim rytmem i na nic zaklęcia by stanął, bo nic go nie obchodzi, że tu i teraz jest się zanurzonym po uszy w szczęśliwości. Tej małej. Tej codziennej.

*

Twierdzenie powiedz mi co jesz, to powiem ci kim jesteś, coraz bardziej nabiera znaczenia. Wszak nie od dziś wiadomo, że żywność, to co spożywamy, ma duży wpływ na nasze zdrowie. A czy charakter również? Podobno tak. I teraz siedzę i dumam, że gdybym była bardziej kłótliwa i agresywna (OM by się rozwiódł ze mną, jak nic), to uniknęłabym skorupiaka- abstrahując od tego, że te moje to genetyczne- bo podobno to ludzie nadmiernie (nadmiernie nigdy nie byłam, wręcz naprzeciwko ;p) ugodowi są narażeni na nowotwory. Ale! Gdybym zaś była agresywna, to z kolei jak w banku miałabym zagwarantowaną chorobę układu krążenia i możliwość zejścia na zawał. Muszę to przemyśleć, bo zawał zawsze wydawał mi się lżejszą śmiercią niż umieranie w bólu nowotworowym. Bo naukowcy twierdzą, że nie pomoże zdrowe odżywianie, unikanie używek ani uprawianie sportu, jeśli w kontaktach z drugim człowiekiem będziemy agresywni. To nasza wrogość jest wrogiem naszego serca. (Niektórzy powinni wziąć to sobie do serca ;)).

 

W moim DM nastąpiła napaść na 14-letniego chłopca z niepełnosprawnością- niesłyszącego po przebytej chorobie w wieku niemowlęcym. Chłopak wraz z koleżanką i kolegą (również niesłyszącymi) siedział na ławce w parku, kiedy podeszła do nich dziewczyna z chłopakiem i to ona nagle zaatakowała, uderzając w twarz i popychając na drzewo. Upadającemu chłopcu wypadł aparat, więc go podniosła i zaczęła uciekać. Widząc pogoń za sobą, rzuciła aparatem o ziemię, a gdy się roztrzaskał, podniosła jedną część i zwiała.

Niepojęty przejaw agresji i bestialskie zachowanie bez żadnej przyczyny tej młodej dziewczyny oraz brak reakcji towarzyszącego jej kolegi jest… zatrważające. Chuligaństwo zawsze było, to nie jest nowe zjawisko, że w biały dzień bez powodu ktoś „zaczepia” inne osoby i różnie to się kończy. Silniejszy słabszego, bo tak może dać upust swojej agresji do ludzi i otoczenia.

Mnie zastanawia, skąd w młodych osobach bierze się takie okrucieństwo? Z bezmyślności na pewno, ale też z akceptacji na nie otoczenia, w którym się obraca, wyrosło…

W jednej z parafii w średnim mieście- kiedyś wojewódzkim- proboszcz zabronił ministrantowi służyć do mszy. Czym się chłopak naraził księdzu? A no nie tym, że komuś ubliżył, nie daj buk pobił, ale tym, że współorganizował w swoim mieście „Marsz Tolerancji” i tym niecnym uczynkiem udowodnił, że nie jest godny być w gronie ministrantów, bo przyniósł wszystkim (rodzinie, Kościołowi- wg proboszcza) wstyd organizując „cyrk na ulicy”. Jeśli Kościół daje taki przykład, który jest przyzwoleniem na brak tolerancji wobec inności, to nie ma co się dziwić, że na ulicy coraz więcej agresywnych zachowań również w imię nacjonalistycznej nietolerancji. Bo Polska tylko dla (zdrowych) Polaków.

*

Upał!!!  coraz mniej znośny, ale jeszcze daję radę, pijąc hektolitry wody z miętą i cytryną. Nawadniajcie się od środka, bo to bardzo ważne!

1500…

I kto by się spodziewał, że będę taka produktywna 😉

O krótki włos (własny) bym przeoczyła, bo cyferki maleńkie a ja ślepa, co jest plusem i minusem jednocześnie. Plusem, bo nie widzę własnych zmarszczek (u innych jak najbardziej ;p), ale co ważniasze jakiś drobnych niedociągnięć typu tam leży paproch i się ze mnie śmieje, a minusem, że bez okularów do czytania już nie funkcjonuję- zwyczajnie ręce mnie bolą. A tak serio to boli mnie jedna, permanentnie już kolejny miesiąc i zrobiła się mniej sprawna- takie mam wrażenie- niż prawie 20 lat temu zaraz po operacji. Jaki czort jest tego przyczyną, to nie wiem. Pytanie, czy chcę wiedzieć…

Nie przeoczyłam też pierwszego deszczu tego maja. To nic, że zaczęło lać, zanim na dobre świt nastał. Obudziło mnie to cudowne zjawisko, że nawet wstałam i podziwiałam. OM się mnie rano pytał, czy grzmiało. A jakże, ale nawałnica, jeśli była, to kilka kilometrów od nas. Byłam prze szczęśliwa, bo już wpadłam w nerwowy trik klikając pierdylion razy w aplikację pogody i wypatrując w niej deszczu, a ta sobie leciała ze mną w kulki, pokazując opady, burze, a potem wszystko znikało i moim oczom ukazywało się słoneczko pełną gębą- normalnie śmiało się ze mnie 😉 Oczekiwałam tego deszczu jak wędrowiec na pustyni, który już któryś tydzień idzie i dojść nie może do oazy, i co już ją widzi, to okazuje się fatamorganą. To i nie dziwota, że gapiłam się na niego o jakieś nienormalnej porze- czwartej z minutami-  wsłuchując się w odgłosy  jak w najpiękniejszą muzykę i dziękując niebu, że podlewa moje sadzonki cukinii przywiezione w piątek z Miasteczka, bo własna posiana nie wzeszła. Przytargałam też kolejną hortensję na taras, bo się nie mogłam jej oprzeć, co zrozumiałe, ale po co ja wlazłam w alejkę z kwiatami, zamiast z sadzonkami iść prosto do Julka, kiedy obiecałam sobie, żadnych więcej kwiatów? No właśnie…

I te kwitnące i pachnące kwiaty wykurzyły mi PT, która zapomniała zabrać ze sobą leków alergicznych. Po dwóch czy trzech godzinach na tarasie musiałyśmy ewakuować się do domu. Przynajmniej chłodniejszego…A  nadciągają upały, mają być temperatury z trójką z przodu. Nic tylko trzeba będzie się ewakuować do piwnicy. Piękne mamy lato tej wiosny, nie ma co!

Ale! Po deszczu poranek był cudownie rześki i pachnący. Aromatyczny zapach kawy, dopiero co palonej prosto z Manufaktury, świeżo zmielonej i od razu zaparzonej długo unosił się w całym domu…Smak cudnie się wkomponował z ciastem truskawkowym i sernikiem w polewie z czerwonych porzeczek. Piękny początek dnia…

*

Niepełnosprawni wraz z opiekunami opuszczają Sejm, zawieszając protest. Kompletnie się nie dziwię tej decyzji, bo to był heroizm wytrzymać w takich warunkach te 40 dni.  Ten protest oprócz tego, że już wniósł wiele dla niepełnosprawnych, to obnażył hipokryzję i pogardę tej władzy. Mam nadzieję, że smród się będzie ciągnął za nią długo i społeczeństwo pójdzie ochoczo do urn, wyrażając swoim głosem, co o tym, o niej sądzi…

Jestem dumna z Irlandii, w której podczas referendum społeczeństwo wykazało wolę do zniesienia całkowitego zakazu aborcji- najbardziej restrykcyjnego prawa w Europie; kara więzienia była nawet do 14 lat. I tak sobie myślę, dlaczego u nas nie może odbyć się takie referendum, które zamykałoby dyskusję w Sejmie, które odbywałoby się np. co 10 lat, a wtedy władza wiedziałaby, czy społeczeństwo chce zmian, czy zachować status quo. Pytanie czy TA władza się posłucha suwerena, jakby co…?

Umiłowanie wygody…czyli takie buty ;)

Nie napiszę, że wyssane z mlekiem matki, bo byłoby to nieprawdą. Po pierwsze, jeśli już wyssane z mleka, to od krowy, bo moja Rodzicielka nie karmiła mnie piersią, po drugie, moja Mam w tej kwestii ma inne podejście niż ja, różniące się co najmniej kilkoma centymetrami. O co chodzi? No o wygodę w ubiorze, a konkretnie o buty.

Mam do dziś chodzi na obcasach i inaczej nie potrafi, odwrotnie niż ja. W sumie wyjścia nie miała, bo mając 152cm w kapeluszu i będąc drobnej budowy ciała, ważąc 43 kg (w ciąży ze mną 48kg) wyglądała jak dziewczynka, więc kilka dodatkowych centymetrów dodawało jej powagi 😉 Mnie udało się przerosnąć Mam o ponad 10cm, więc ten problem jakbym miała z głowy, a raczej z nóg. No, ale te piękniej i powabniej wyglądają w dziesięciocentymetrowych szpilkach niż w pepegach- jak Mam nazywa tenisówki czy trampki. Niestety, jej jedynaczka ukochała sobie takie obuwie, i co zrobić? Mimo półwiecza na karku moje nogi lądują częściej w trampkach niż szpilkach. Ale! Próbowałam to zmienić. Najpierw jeszcze jako młoda dziewczyna, uległam modzie dżinsowych sandałków na wysokim koturnie (ktoś pamięta?; do tego wyszywana torba dżinsowa z drewnianą rączką), i to byłoby na tyle. Następnie trafiły mi się kozaki na około 7cm słupku, po czym stwierdziłam, że koniec eksperymentów, a obcas wyższy niż 3cm, tylko na spektakularne wyjścia. Pod warunkiem, że zrobię wejście, pokręcę się i zmienię buty na bezpieczniejsze wygodniejsze. Ale żeby nie było, zawsze zazdrościłam wszystkim kobietom, które w szpilkach czuły się jak ryba  w wodzie. Raz tylko takie miałam, w których mogłam przetańczyć całą noc, ale szpilka nie była wysoka (5-6cm) i po któreś takiej nocy odjechały taksówką w siną dal… Gdy kupuję tak zwane wizytowe buty, to zawsze gryzie mnie sumienie, bo wiem, że niewiele razy je ubiorę i rozsądnie byłoby zaliczyć wyjście w tych, które zapomniane tkwią w garderobie. (Szpilki, które kupiłam na ślub Tuśki, miałam ubrane później tylko raz). Takie uczucie mi nie towarzyszy przy zakupie kolejnych np. klapek Birkenstock (czwartych do kolekcji, nie mogłam się oprzeć, widząc nowość na nogach Tuśkowych), czy trampek lub półtrampek ulubionej firmy Geox, nie wspominając już o Emu. Fakt, czasem ulegnę, a raczej ulegałam magii obcasa, kiedy but mnie zachwycił i był w miarę wygodny, tyle że potem mając do wyboru inne i jazdę autem, to zostawał na półce. Dziś przy mojej neuropatii czuciowej, bezwzględne już postawiłam na wygodę.

Najbardziej to zazdroszczę Tuśce, która bez problemu założony obcas do nieba i trampki. I w jednym i drugim dobrze się czuje, choć oczywiście na co dzień nie gania w szpilkach, wręcz przeciwnie.

Z umiłowania do wygody nie mogłabym pracować tam, gdzie wymagany jest sztywny kostium (dress code), udusiłabym się w nim jak nic. A do tego obowiązkowy codzienny makijaż i czułabym się, jakbym założyła maskę- nienaturalnie, nie w zgodzie ze sobą.

Niezmiernie dziwią mnie kobiety spotykane na wakacjach, czy to w górach, czy nad morzem, na różnych szlakach obute w …szpilki czy też inny wysoki obcas. I raz patrzę na nie z politowaniem, a raz z zazdrością, w zależności od okoliczności ;p

Mam też tak z ubraniem, że zawsze się przebieram po przyjeździe z miasta, czy wyjściu gdziekolwiek poza obręb domu, w coś ( jeszcze) wygodniejszego, choć moje szafy właściwie wypełnione są przede wszystkim wygodnymi ubraniami 😉

*

W wygodne buty już od dawna wszedł Najjaśniej Nam Panujący Prezes. Zastanawiam się tylko, czy odgrodzony od suwerena szpitalnymi ścianami, wie, co się obecnie tak naprawdę dzieje w kraju, a konkretnie na korytarzu w Sejmie. Z telewizji rządowej nie dowie się niczego rzetelnie, bo tam co drugie słowo to wazelina wobec partii rządzącej- nie pokaże przepychanek, szarpaniny strażników z matkami, a nawet jeśli to zmanipulowane- a gdyby nawet zapałał chęcią obejrzenia „propagandowej telewizji”, przed którą ostrzega suwerena sam premier, twierdząc, że ten (suweren) musi się jej strzec, to ta stacja nie jest w ofercie szpitalnego menu. Od swych giermków odwiedzających go w szpitalu całej prawdy też się nie dowie, więc… Wie, czy nie? Jedno jest pewne, że wygodnie jest założyć „buty niewiedzy” i nic nie robić, czekając, aż wysłani żołnierze dobrej zmiany, krzewiący wiedzę wśród wyborców zbiorą żniwa, wszak żaden rząd nie zrobił dla niepełnosprawnych tyle, co obecny- przekonują z niesłabnącym zapałem, czasem tylko uciekając przed elektoratem. To prawda. Żaden tak nie upokorzył, żaden też nie próbował reagować siłą wobec protestujących. Co jeszcze dla nich zrobi? Strach się bać, wszak swoją straż już uzbroił…

 

 

Tęsknoty mimo intensywności…

Od dłuższego czasu dzień budzi się pogodnie, więc żeby nie być gorszą, ja też.

Wychodzę boso do ogrodu po szczypior i rzodkiewkę do śniadaniowego twarożku. Rzodkiewka ma mocny ostry smak, aż zamykam oczy, tak piecze. Niestety robakom to, nie przeszkadza, ale przynajmniej wiem, że jem zdrowe warzywo 😉 Siadam przy kuchennym stole, kroję warzywa i z tyłu dochodzą do mnie głosy rozmowy. O kampanii, klientach i takie tam…Próbuję się wsłuchać, ale po chwili stwierdzam, że to już niekoniecznie moja bajka jest. Trochę żal…Ale wiem, że jak się zaangażuję, to pożałuję, bo okupię to zawodowym stresem, a przecież życie to nie sielanka i każdy dzień przynosi jakąś troskę, czasem kłopot, bywa, że niemoc i ból. Nie da się żyć pod kloszem, zresztą kto by tak chciał? Bez emocji, przeżywania, doświadczania…

W dzień leżę sobie na leżaku i się zaczytuję, czasem zamykam oczy i odpływam…nie, nie w sen. W marzenia, takie zupełnie realne, do spełnienia. Ostatnio stwierdziłam, że właściwie wiele z nich mi się spełniło, choć niektóre potrzebowały trochę czasu. Wstaję, idę do ogródka, po sałatę na obiad i nie tylko, spotykam się z Ciocią, która akurat pieli. Jak dobrze, że jest. Stoimy we dwie pod wyrosłą czereśnią, zrywając owoce i wkładając prosto do ust. Są drobne, ale słodkie. Rozmawiamy, i choć wiele nas różni, to podziwiam tę drobniutką postać za jej chęci i energię, jaką w sobie posiada. Może nawet trochę zazdroszczę…Ustalamy, która, kiedy podlewa, bo susza ma się dobrze i jak na razie to w najbliższych, a nawet tych dalszych prognozach deszcz nie jest zapowiadany.

Wspólny obiad z OM, potem znowu leżak, książka…normalnie sielanka. Kiedy tak siedzę na tarasie z tyłu domu, otulona dżunglą wyrośniętych drzew, ze skrawkiem błękitnego nieba nad sobą, w towarzystwie śpiewających ptaków, to mam wrażenie, że życie toczy się obok, czas się zatrzymał. Że nic mi więcej nie potrzeba…W takich momentach nie tęsknie za pędem, który jest, a właściwie był w mojej naturze.

Mija kolejny spokojny dzień, w którym intensywność smaków i zapachów mnie pożera, więc wieczorem padam znużona. Szczęśliwie zmęczona praktycznie nicnierobieniem. Pewnie można mi pozazdrościć. Tyle że natura człowieka jest dziwna. Często tęskni za tym, co wcześniej go być może wykańczało, ale przynosiło satysfakcję. A co na dobre już się skończyło i nie ma do tego powrotu.

Komunijne historie…

Maj nie tylko się zieleni i pachnie obłędnie, ale też się bieli…od alb wystrojonych w nie dzieci, przystępujących do pierwszej komunii.

Rzuciła mi się w oczy (w mediach) 11. metrowa biała limuzyna, jako transport dziecka komunijnego i pewnie (części) jego gości. Elegancja, szyk, czy jednak kicz? I czy faktycznie to jest marzenie dziecka, które spełnić postanowili rodzice, czy raczej  fanaberia rodziców. To nie pierwszy raz i nie ostatni zapewne, gdy oprawa tego dnia przyćmiewa samą ceremonię. Zdarzają się też tragedie, jak ta w  ŚM, gdzie matka krojąc tort komunijny, zabiła swojego partnera, bo ją wkurzył, a wcześniej było za dużo alkoholu…

Słuchając, czytając, mam wrażenie, że istota tego święta umyka dorosłym, którzy poświęcają więcej czasu i energii na przygotowanie całego anturażu niż na duchowe przygotowania, a potem jego przeżycie. Zastąpienie wymyślnych kreacji albami niewiele pomogło, bo rodzice są bardzo pomysłowi w tym, żeby ich dziecko podczas tego dnia czuło się wyjątkowo. Zapominając, że ta wyjątkowość ma przede wszystkim polegać na tym, że ich dziecko przystępuje do Sakramentu Pierwszej Komunii Świętej.

 

Na mojej komunii nie było tłumu gości, nie było nawet moich chrzestnych. Wtedy liczyło się tylko to, że była na niej moja Mam, która wypisała się ze szpitala na własne żądanie, jeszcze cała w bandażach, po mastektomii z powodu skorupiaka. Babcia uszyła mi sukienkę, kupiła białe buty i rajstopy, ale całkiem zapomniała o wierzchnim nakryciu, a wtedy nie był to ciepły, słoneczny dzień, jaki spodziewany jest w maju, tylko chłodny i pochmurny. W kościele trzeba było być już o godzinie dziesiątej, więc Mam zdecydowała, że pójdę w moim eleganckim czerwonym płaszczyku…Przed kościołem oczywiście  najpierw ustawiano nas, żeby wprowadzić do środka, i wtedy Mam usłyszała uwagę na temat mojego płaszczyka, w którym się wyróżniałam wśród wszystkich dzieci. Zrobiło jej się przykro, ale zdjęłam go dopiero w środku, a założyłam ponownie po wyjściu, kiedy na dworze grupowo ustawialiśmy się do zdjęcia. Było naprawdę zimno, a moja Mam stwierdziła, że zdrowie jej jedynaczki jest ważniejsze niż to, w co jestem ubrana. Szczególnie że fotografie miały być czarno- białe, co wysyczała moja Mam do kolejnej matki, która uznała mój czerwony płaszczyk za faux-pas komunijnego ubioru 😉

Przyjęcie było skromne, które przygotowała babcia przy pomocy  rodziców swojej synowej, którzy akurat gościli u jej najmłodszego syna, brata Mam. Byli tylko oni i nikt więcej: ani drugich dziadków, nikt z rodzeństwa Taty, a od mamy tylko jeden brat ze swoją rodziną. Nie czekałam na prezenty, bo rower już miałam, zegarek też, pamiętam, że dostałam łańcuszek i lalkę…z cepelii. Najważniejsze było jednak to, że Mam była w domu,  przy mnie, i że ja nie musiałam prosto po uroczystości jechać do niej do szpitala…

Kiedy sama zachorowałam, to w nocy przed operacją przyszła do mnie myśl, że mogę nie być obecna na komunii Miśka, ślubie Tuśki…i na wielu innych wydarzeniach, które będą ich udziałem, ale to właśnie takie uroczystości są wyznacznikiem czasu…

Dziś pokazując Tuśce  zakupione buty na wesele która skwitowała, że babcine, po czym stwierdziła, że faktycznie to ja jestem babcią i jęcząc, gdzie ja je później ubiorę, usłyszałam w odpowiedzi, że na komunię Pańcia. Automatycznie odpowiedziałam, że przecież to dopiero za trzy lata, i usłyszałam, że zobaczysz, jak to szybko zleci…Taaa Zamilkłam, a w głowie postawiłam szlaban myślom, które od razu się uruchomiły…

Nie zazdroszczę gościom komunijnym dylematów, jaki prezent kupić, bo dziś wcale to takie proste nie jest. Zawsze można pójść na łatwiznę i obdarować pieniędzmi, szczególnie kiedy młod(a)y komunista ma wszystkiego w bród. Ale mnie urzekła historia jednej babci, która kupiła…piłkę nożną, robiąc wnukowi frajdę i pozostałym zaproszonym dzieciakom również. Bo trzeba pamiętać, że to są tylko dzieci i kiedyś mogą wyprzeć to, że do kościoła wiozła ich limuzyna jak z filmu, bo będzie to dla nich po prostu obciach, ale na pewno zapamiętają wspólną zabawę na trawie, śmiech i radość z kopania piłki…Obdarowany chłopak jest już poważnym nastolatkiem, piłka już sfatygowana, ale wciąż w nią gra i powtarza swojej babci, że z prezentem trafiła w 10.

Braki na horyzoncie ;)…

Od kilku dni codziennie budzę się z nadzieją, a zasypiam, wsłuchując się w odgłosy na zewnątrz. Jestem spragniona! Podejrzewam, że nie tylko ja, ale większość obywateli mojego grajdołka. Dumnych posiadaczy własnych poletek. Uprawnych. Ogrodów zielonych i kwiecistych, które jak nie spadnie deszcz, zamienią się w krajobraz jak po apokalipsie (w suche badyle), a zbiorów nie będzie. Podobno wszędzie pada, tylko nas omija szerokim łukiem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio z nieba spadła jakaś kropla deszczu. Normalnie mamy posuchę! A zapowiadali co najmniej cztery dni deszczowe, a tu figa! W prognozach na kolejne 10 dni ani widu deszczu! Jak żyć? 😉

 

Z racji, że mieszkam na wsi, to wszędzie mam daleko. To daleko to pojęcie względne, ale z braku komunikacji, nie da się żyć bez auta, a te z kolei potrzebuje kierowcy. Jak już muszę, co w czasie ostatnich czterech lat jest zminimalizowane- do mam nóż na gardle, czyli najwyższy czas coś trzeba zrobić z włosami, mus odwiedzić szpital– to tak kombinuję, żeby w mieście załatwić jak najwięcej spraw. Kiedyś do ŚM jeździłam prawie codziennie, a do DM kilka razy w miesiącu, dziś moje wypady są sporadyczne, ale nawyk został i planuje je logistycznie, szczególnie kiedy to jadę sam na sam z Julkiem.
Tym razem też tak było, bo umówiona wizyta u p. Edyty, która z moich niełatwych do ogarnięcia włosów, czaruje fryzurę, którą ja potem w ogóle nie muszę układać, właśnie nadeszła. Wykorzystując fakt, że pogoda przyjazna i w końcu nie mam na sobie dodatkowego wierzchniego ubrania, to zaplanowałam, że w drodze do salonu i potem z powrotem podjadę do CH, za konkretnymi rzeczami. W drodze do, udało mi się zakupić donicę do hortensji i dokupić zioła- bazylię i tymianek-, a przed szaleństwem zakupowym kwiatów, uchronił mnie telefon PT, która miała się zjawić w weekend, ale się paskudnie rozchorowała. Obie nietomne (PT nie kontaktowała, bo się potwornie czuła, ja kompletnie wyjęta spod kalendarza- uciekł mi jeden tydzień) nie mogłyśmy się dogadać co do kolejnego terminu, a kiedy już to zrobiłyśmy, to musiałam kurcgalopkiem podążyć do kasy, żeby się nie spóźnić pod nożyczki fryzjerki. I dobrze, bo kwiatów nie miałam zamiar dokupować, bo kto to wszystko będzie podlewał w czasie mojej nieobecności, z drugiej strony, jak zobaczyłam jaki jest dużych wybór i jakie są piękne, to… na szczęście zdążyłam do wózka wsadzić tylko fuksję. W salonie trochę odsapnęłam i z elegancką fryzurką pojechałam odważnie do centrum za żakietem w konkretnym kolorze, li tylko i za niczym więcej. Taaa…Niech mi ktoś powie, dlaczego w takim razie weszłam do pierwszego sklepu i wyszłam…z butami? Potem do drugiego i wyszłam…ze spodniami. Żakietu nie kupiłam, za to stwierdziwszy, że już mam dość zakupów i wracając na parking do Julka, zahaczyłam o jeszcze jeden sklep i wyszłam z letnią spódnicą w kolorze żakietu, którego wciąż nie mam ;p  Też tak macie???

Umordowana i na wpół usatysfakcjonowana wróciłam do domu i…padłam. Logistyka polegająca na tym, żeby w konkretnym czasie upchnąć jak najwięcej spraw, już nie dla mnie. Pięć godzin poza domem, prawie cały czas w ciągłym ruchu nie licząc czasu spędzonego na fotelu w salonie fryzjerskim, to dla mnie za dużo. Szczególnie jak muszę sama wrócić i się na tej jeździe skupić. (Skręciłam nieprzepisowo, akurat pod okiem policji i się bym przy-korkowała, gdyby nie uprzejmość jednego z kierowców).

A dziś było planowe sprzątanie, i nie ma to tamto, że leżę sobie i pachnę. Odpoczywam. A przecież mogłabym, bo moja Pani wszystko ogarnie, nawet prasowanie. Ech…tylko ja tak nie potrafię, więc mimo iż wstawanie było ciężkie, to w ciągu dnia się rozkręciłam i jakieś drobne czynności wykonałam, po czym znowu padłam na twarz.
W weekend mam zamiar nic nie robić! O!

Powiem, w sekrecie, że parowy karcher, czyni cuda!
Miłego wypoczynku i dla Was! 🙂

 

Nie ma rąk…

Do pracy.
Gdyby nie Pani skierowana do nas przez opiekę do prac porządkowych i wszelkich pomocowych, to nie miałbym nawet tego lichego ogródka, który mam. Ale co tam ogródek. Ważniejsze jest ptactwo domowe, a dla nich posiana dynia i buraki. Zawsze obrabiał je tata z niewielką pomocą- albo kogoś z łapanki, albo nieszczęśliwy z tego powodu Misiek. Dziś tata już nie daje rady zrobić wszystkiego, w głowie mu się kręci przy schylaniu (mówi, że to ze starości i nie chce iść do lekarza), więc do przerywania buraków szukał chętnych. Bez skutku. No to wymyślił, że Misiek przyjedzie na jeden dzień, co mi zakomunikował, stojąc przede mną ledwo żywy po powrocie z pola. Tych buraków nie jest wcale tak dużo, kilka rządków, ale jednak wymagają jakiegoś wysiłku. I ten wysiłek był widoczny tak, że aż mnie serce zabolało, bo tato w gorącej wodzie kąpany i choć wiedział, że schylać się nie może to w to pole wlazł. A potem przylazł do mnie, żeby mnie sobą straszyć… Ech… Tata pojechał, a ja zaczęłam działać, bo buraki* potrzebowały przerwania, ale ja nie widziałam sensu, żeby Misiek gnał 120 km zrobiło mi się żal synka ukochanego,z DM, i za punkt honoru postawiłam sobie znaleźć ręce do tej pracy. Udało się tylko dlatego, że ta „nasza Pani” przydzielona do firmy, zgodziła się bez problemu- lubi pracować w ogrodzie i polu. Gdyby nie to, to w naszej wsi (mieszka w innej oddalonej od nas 10km), ze świeczką szukać kogoś chętnego do dorobienia sobie w polu czy innych pracach przydomowych.
Ale co tam nasze małe poletko dyni i buraków. Rolnicy w całym kraju już płaczą, że brakuje im sezonowych pracowników do zbiorów. W tym roku ma być wysyp truskawek i szacuje się, że ogrom ich zgnije na polu, bo nie będzie komu ich zbierać. (Chlip, chlip jak sobie pomyślę)…Potrzeba pół miliona osób do prac sezonowych w samym rolnictwie, a przecież jest jeszcze branża gastronomiczna w turystycznych miejscowościach, która z roku na rok  boryka się z coraz większym brakiem rąk do pracy. Na ten brak ma wpływ wiele czynników: niskie bezrobocie, coraz bardziej wydolna pomoc społeczna, 500+, wyjazdy do pracy za granicę, wzbogacenie się społeczeństwa, sponsorowanie dorosłych dzieci (studentów) przez rodziców, więc ci nie muszą już sobie dorabiać…Szczególnie studiujące dzieci niektórych rolników, których dochody są nieurealnione i dlatego pobierają stypendia socjalne, mimo iż gospodarstwo dobrze prosperuje. Mam taki nie jeden przykład we własnej gminie. Tak czy owak, rąk do pracy brak. Choć pozornie wydaje się, że powinny się znaleźć, jak się człek dobrze rozejrzy, choćby w takiej mojej wsi, ale one akurat wolą wraz z całym korpusem stać przed sklepem i pić piwo, potem pójść po zapomogę do WOPS-u, którą dostaną bez problemu, bo przecież nie mają środków do życia…żadnych dochodów.
Dlatego chwała, że są jeszcze osoby, które nie tylko wyciągają rękę po pomoc, ale godzą się w ramach tej pomocy pracować. I to nie jest tak zupełnie bez kosztów i ryzyka, bo taką osobę pracodawca musi przez jakiś czas zatrudniać, czy się nadaje do pracy, czy też nie. „Nasza Pani” do firmy akurat się nie bardzo nadaje, ale do prac polowych jak najbardziej 🙂
Wysłałam więc zdjęcie pięknie przerwanych buraków już w poniedziałek Miśkowi, który we wtorek miał przyjechać, żeby pokazał dziadkowi. Misiek zadzwonił od razu i przy okazji dowiedziałam się, że Ata wzięła dzień urlopu, żeby z nim przyjechać i pomóc, gdybym wiedziała, to nie byłabym taka wyrywna w załatwianiu zastępstwa czym zaskarbiła sobie u mnie kolejny plus 😉 Potem zadzwonił tata z uznaniem dla mnie i dla Pani 🙂 Wszak załatwienie rąk do pracy jest obecnie również trudne co samo wykonanie tejże. Co akurat mój tatuśko wie, jako pracodawca w firmie budowlanej. Nie ma ludzi na rynku, a jak są, to nic nie potrafią.
* Ajda, od buraków uwolnić się nie da, taki klimat 😀
**
Jaśnie nam Panujące Pany ogłosili daninę, czyli Janosikowe od 25 tysięcy wybrańców, czyli milionerów. Niech mają w nagrodę kolejny podatek, tym razem 4% w końcu solidarność społeczna zobowiązuje. Problem w tym, że minister R. nieprecyzyjnie się wyrażała, komu te pieniądze przypadną. Podobno mają być dla niepełnosprawnych. Taaa…gdzieś tam w przyszłości. Wprawdzie niedalekiej, ale przyszłości, która jawi się jednak dość mgliście…Niepełnosprawni dorośli, już dziś potrzebują pieniędzy, żywej gotówki, a nie w formie obietnic dostępu do różnych usług, które notabene też im się należą. Ta danina, nie wiadomo na co i dla kogo, a raczej dla których osób z tych potrzebujących, bo to dopiero będzie ustalane wspólnie z fundacjami, jawi mi się  jakimś kolejnym bublem…
I nie wiem, dlaczego nie można pomagać z sensem. Najpierw powinni dostać ci najbardziej potrzebujący, bo na tym polega właśnie solidarność i sprawiedliwość społeczna, a nie żeby rozdawać wszystkim jak leci. Tak jak to jest z 500+, które jest moim zdaniem niesprawiedliwe. Również zapowiedziana wyprawka 300+ dla każdego ucznia jest według mnie złym pomysłem, bo zamiast podnieść kryterium do uzyskania stypendium szkolnego, które teraz wynosi 600zł na osobę w rodzinie, więc niewielu uczni je pobiera, to znowu rozdaje się pieniądze po równo- dla faktycznie potrzebujących i dzieci z rodzin zamożnych. A można byłoby za te pieniądze dofinansować szkoły, wybudować żłobki czy przedszkola, a pomóc tym, którzy tej pomocy faktycznie potrzebują. Po równo to można dawać, jeśli żadna grupa społeczna nie będzie żyła poniżej 1400zł na osobę, bo tak wyliczył GUS, że tyle wystarczy na zaspokojenie podstawowych potrzeb.

Koszt tej szkolnej wyprawki to akurat równowartość pomocy dla tych, którzy dziś protestują w sejmie. Wystarczyłaby odważna decyzja premiera…

Blada twarz…

Moja. I nie tylko twarz.

To, że jestem blada na twarzy, to się dowiedziałam od młodej lekarki już na izbie przyjęć. Nie powiem, trochę mnie zaskoczyła, bo wydawało mi się, patrząc na siebie w lustrze, że aż tak blado to nie wyglądam. Za to jak przemierzałam sukienkę w sklepie i spojrzałam na odbicie swoich nóg w lustrze, to aż jęknęłam. Tak, wiem, w sklepowych przymierzalniach światło jest szczególne, ale nie ma co na nie zganiać- jestem blada jak…ech…Słońca unikam konsekwentnie, nie wystawiam nawet nóg do opalania, co jeszcze rok czy dwa lata temu robiłam, wprawdzie na krótko, ale jednak. Dziś unikam słońca, bo nawet mając cały korpus w cieniu, to robi mi się gorąco i słabo. Dlatego wpadłam na pomysł, a właściwie przypomniało mi się, że Tuśka mówiła o rewelacyjnym samoopalaczu, który zastosowała, jak była w potrzebie. A ja w takiej potrzebie będę w połowie czerwca, bo mam zamiar się weselić z tymi, co razem związani węzłem małżeńskim, chcą kroczyć wspólną, nową drogą. Nie będę przecież straszyć gości weselnych (twarz to można fluidem pociągnąć, rumieńce sobie zrobić), swoją trupią stylizacją ;p

I tak sobie myślę, czy nie zacząć znowu namiętnie pić sok z marchwi, zamiast tych zielonych wynalazków 😉  Staram się odżywiać zdrowo, jednocześnie nie unikając żywieniowych grzeszków, bo jak wiele razy mówiłam/pisałam, życie jest za krótkie, żeby sobie odmawiać tego, co się lubi. A jak grill, to boczuś, karkówka i kaszanka obowiązkowo, do tego tym razem był też smalec i ogórek małosolny plus surówka z młodej kapusty. I piwo bezalkoholowe, nawet dwa, bo dzień był ciepły, wieczór również (o 23 było cale 20 stopni). Pańcio, który był z nami, bo jego rodzice pojechali do DM na 30. urodziny jednej z zaprzyjaźnionej „piątki z liceum”, nie wierzę, że mam już tak starą córkę– a dopiero co dziewczyny wyprawiały osiemnastki- wyhasał się, puszczając z dziećmi latawca, grając w piłkę, biegając boso po trawie;  babcia zaś, uwaga…potańczyła sobie 🙂 Cały jeden kawałek, potem to już tylko tyłek podskakiwał na ławce i nogi się same ruszały w rytm…ech. No to po powrocie oboje z Pańciem padliśmy jak nieżywi uprzednio wziąwszy kąpiel 😀 A rano miałam tak ciężkie wstawanie, jakbym przebalowała całą noc i to jeszcze przy pomocy procentów ;p

Wracając jeszcze do koktajli, to najczęściej dodaję jarmuż, szpinak, roszponkę, avocado, seler naciowy, cukinię, a z owoców te, które akurat mam pod ręką. Ale często jest to kiwi, banan, ananas, melon i teraz owoce sezonowe…Ale niedawno odkryłam papaję (jeden owoc starczył mi jako dodatek na 6 smoothe), w sensie nie smakowym, ale poczytałam sobie, że ma dużo zdrowotności w sobie. Podobno nawet leki przeciwnowotworowe zawierają w sobie ten owoc. Czy to jest prawda, to nie wiem, bo co chwilę można przeczytać rewelacje o tym czy innym owocu, czy warzywie. Jedno wiem, moje krwinki mają to głęboko gdzieś, bo pijąc codziennie pół litra czystego koktajlu i poza tym jedząc sporo warzyw, to lecą w  dół. A mnie doby nie starcza, żeby przejeść to, co obecnie serwuje czas- obfity w owoce i warzywa…A przecież muszę znaleźć jeszcze w żołądku miejsce na ulubione miętowe lody 🙂 Własna mięta w ogrodzie zaginęła bez wieści i nikt nie wie dlaczego, a lubię mieć pod ręką, żeby wrzucić kilka listków do wody z cytryną, więc pojechałam do pobliskiego Miasteczka, żeby zakupić i wsadzić do skrzynki na tarasie. Przy okazji dostałam prawdziwą maggi a nie lubczyk, którą w pierwszej chwili pomyliłam z rozmarynem, i dopiero po zapachu (kto by tam czytał tabliczki) rozpoznałam, co to za zioło. Rozmaryn oczywiście też zakupiłam, bo go akurat najwięcej używam do ryb. I stwierdziłam przy okazji, że w piątki to poroniony pomysł udawać się na zakupy, ale na usprawiedliwienie swej pomroczności mam to, że to był jedyny chłodniejszy, pochmurny dzień w całym minionym tygodniu.

*

Przeglądarka mi się buntuje  i pisząc sobie a muzom, zupełnie beztrosko, dopiero po napisaniu postu zorientowałam się, że mi się nie zapisał. To znaczy, zapisał mi się tytuł i dwa pierwsze wyrazy 😀 Taaa…no to skleciłam kolejny, choć nie wiem czy się opublikuje z terminową opcją publikacji, w ulubionej porze Ajdy :*

Bez skruchy, bez skrupułów …

Trudno być matką dziecka niepełnosprawnego w naszym kochanym kraju. Szczególnie kiedy się walczy, wydziera od państwa środki na godne życie, a państwo uważa, że wystarczy dać tylko na…przeżycie. Jest się obrażaną, posądzaną przez wybrańców narodu o patologiczne przesłanki, wręcz narażanie własnych dzieci- notabene dorosłych- na trudy zagrażające ich zdrowiu. O show i cyrk w jednym. Potem nawet niektórzy przynoszą kwiaty i dukają słowo „przepraszam”, zawile tłumacząc się ze swoich odrażających słów, uważając je za niefortunną wypowiedź, brnąc coraz głębiej w grząski, błotnisty grunt i obnażając swój elementarny brak wiedzy o problemach tego środowiska, ich potrzebach, ale też brak zwykłej ludzkiej empatii. Człowieczeństwa. Żal patrzeć i słuchać. (Swoją drogą współczuję mieszkańcom Podlasia kandydata na prezydenta stolicy swojego regionu- żałosny gość).

Rządzący sami zapędzili się w „kozi róg”, bo przecież ich „damy radę” i „wystarczy nie kraść” oraz że uszczelniony przez nich system podatkowy przynosi wymierne korzyści, więc pieniądze są na kolejne obietnice, już przedwyborcze, bo po spektakularnej wtopie z nagrodami, gdy notowania poszły w dół, trzeba suwerena czymś kupić, wywołały słuszne żądania tych najbardziej poszkodowanych przez los i potrzebujących pomocy  właśnie państwa. Państwa, czyli nas wszystkich! I nagle się okazuje, że rządzący wszędzie dają radę, tylko właśnie dla nich nie ma środków. Wstyd! Matki, ojcowie, rodzice walczą o dodatkowe 500 złotych dla swoich niepełnosprawnych dzieci, tych, które nie mogą samodzielnie egzystować i potrzebują całodobowej opieki. To naprawdę nieduża kwota, w ramach oczekiwanego kompromisu przyjęta zostałaby w ratach. Uważam to i tak za duże ustępstwo, z powodu galopującej inflacji, ale Matki protestujące w Sejmie, w ten sposób uchylają furtkę, aby rząd mógł z tej całej sytuacji wyjść z twarzą.

Kompletnie nie rozumiem tego rządu, który na swych sztandarach miał wsłuchiwanie się w potrzeby suwerena. Dziś suweren z lewa i z prawa  mówi temu rządowi, że tym rodzicom, dzieciom te pieniądze się należą. Rząd zatyka uszy, proponując rozwiązania systemowe (również potrzebne), które już istnieją, tylko problem jest taki, że nie funkcjonują, bo jakoś w tym naszym kraju jest tak, że nie wszystko, co na papierze zostało uchwalone, jest praktykowane. Tłumaczone tym, że brak kasy i nie da się. To da się, czy nie? Jak to w końcu jest?

Widząc kolejny dzień matki ze swoimi dziećmi na korytarzu sejmowym, czuję wstyd za rządzących, którzy wcześniej jako opozycja ich wspierali i pochylali się nisko nad problemem, obiecując wszelką pomoc, jak tylko wygrają wybory. Taa…Dziś Sejm traktują jak twierdzę, nie wpuszczając nikogo z rodziny do protestujących, którzy  nie mogą opuścić budynku, bo nie zostaną do niego ponownie wpuszczeni.

Wstyd!

I tak sobie myślę, gdzie są ci wszyscy zagorzali obrońcy życia poczętego, zwolennicy całkowitej aborcji? Dlaczego nie wyszli na ulicę, żeby w ten sposób wspomóc rodziców niepełnosprawnych dzieci? Gdzie jest p. Godek, tak energicznie walcząca o dzieci jeszcze nienarodzone? Powinna swoją osobą okupować sejm i walczyć o godne życie już tych narodzonych, pokrzywdzonych przez los. Pewnie nie ma czasu, bo zasiadając w radzie nadzorczej spółki skarbu państwa, ma huk roboty i tyle samo pieniędzy. Jej i jej dziecka ten „spór”  nie dotyczy, przecież pracując, odciąża państwo. Tylko p. Godek zapomniała, że dostała tę fuchę od partii rządzącej, a władza może się zmienić. Dziecko niepełnosprawne zostaje na całe życie…

***

Och, jak ja lubię tę porę roku, kiedy róg obfitości się otwiera. Na razie zapachów, ale przyjdzie też czas na smaki. Już powoli to się dzieje, bo za mną już pierwsze truskawki,  morele i kapusta czy fasolka szparagowa 🙂 Teraz czekam na czereśnie i bób 🙂 I koperek prosto z ogródka, bo szczypior już mam 🙂

A Wy, na co najbardziej czekacie?