Przykręcenie kurka…?

Jak ktoś doczytał w komentarzach, to wie, że wróciłam to domu bez piguł. Wprawdzie wyników nie widziałam na oczy, ale nowy i bardzo sympatyczny Doktorek poinformował mnie z grubsza, że krwinki spadły, hemoglobina również. I na nic był mój argument, że nie upadły aż tak nisko do dna im jeszcze daleko, wszak nawet w upale posuwam się do przodu 😉 Przy tych wynikach- tak mi się wydaje- dostawałam lek, gdy kwalifikowała mnie Profesor czy druga Doktorowa, a nawet kierownik katedry- wcześniejszy ordynator. Już coś mnie tknęło, jak chwilę wcześniej odesłał inną pacjentkę (dopiero 5. cykl, u mnie 31.) z powodu podwyższonej kreatyniny na 1,4, kiedy ja przy wyższej dostałam. Nie byłabym sobą, gdybym nie oznajmiła, co o tym myślę, ale usłyszałam, że to jest „enefzetowski lek” i muszą ścisłe przestrzegać wytycznych. Zrobią ustępstwo, to zaszkodzą pozostałym pacjentkom, bo NFZ może cofnąć im ten program… Noszzzz… I zamiast podejścia indywidualnego, to znowu pacjent zostaje wrzucony w tabelki… Mam też swoją spiskową teorię, że jest już nas więcej w tym programie, co oczywiście generuje koszty, a mój przykład pokazuje, że lek można brać długo i namiętnie, więc NFZ dorzuca swoje „trzy grosze”…

Sympatyczny Doktorek zapewnił mnie, że konsultował się, więc ciut mnie uspokoił, zalecił żreć żelazo i krwistą wołowinę, a wszystko to popijać wodą. Trzema litrami! Naprawdę nie mogę choćby prosecco?, z lodem, lód to woda przecież 😉 Żadnego alkoholu! No i po co ja się pytałam?;p

Ogólnie, to stwierdzam, że panuje chaos i spychologia. Wszak ja już jak ta paprotka, stały element na oddziale, więc cały personel (nie)medyczny miły, uprzejmy i pomocny, ale przez to, że to oddział, a ja wpadam tylko na kilka godzin, to zajmuje się takimi jak ja- kwalifikuje do leku- lekarz, który właśnie nie operuje i ma czas… Wcześniej tylko decyzja Profesor bądź Doktorowej była ważna, a tu kolejny raz ktoś inny podejmuje, czy wyjdę z pigułami, czy nie. No i zmienił mi żelazo na to bez kwasu foliowego, które miałam przepisane przez poprzednika dla lepszego wchłaniania. I tu akurat załapał u mnie plus, bo mimo iż poprzednia decyzja była dla dobra moich krwinek, to jednak otwierała szerzej furtkę skorupiakowi…  Ech, chciałoby się, żeby się w końcu ogarnęli, jako i ja się ogarniam 😉

Ale na ogarnięcie się nie ma co liczyć. Transfer pieniędzy (w miliardach) idzie z naszych podatków na socjalne programy, a służba zdrowia jak i oświata są w tej kolejce na szarym końcu, jeśli w ogóle nie pomijane.

Nie rozpaczam z powodu braku piguł, bo nie ukrywam, że taki niespodziewany urlop od nich jest fajny, o ile się nie myśli o konsekwencjach. Ja nie myślę. Skupiam się na odzyskanej wolności od wstawania i jedzenia na konkretny czas. A że dostałam też zakaz fizycznej aktywności, to leżę, jem i piję ;p Nie, no bez przesady, aktywność mi się właśnie wzmogła, bo czwartek i piątek cudnie pogodowy, że aż chciało się cokolwiek robić, aby dobrze wykorzystać czas, gdy powietrze pozwala złapać oddech całą piersią 😉 Choć nie do końca, bo w Miasteczku, gdzie udałam się na korektę brwi, mimo przyjemnego wiaterku i przyzwoitej temperatury było czuć duszność- nagrzany beton oddaje swe ciepło. No cóż, Miasteczko tak jak wiele miast w Polsce uległo modzie zabetonowanych rynków i skwerów. Postawienie fontanny nie zastąpi cienia pod szpalerem rozłożystych drzew. Zamiast bujnego, łąkowego trawnika, są betonowe donice z begoniami czy innymi kwiatami. Schludnie, czysto, ładnie… i pusto… Tydzień temu jak wracałam z ŚM, na wylocie drogi dwupasmowej oddzielonej od tej w przeciwnych kierunku pasem zieleni i bo obu bokach między drogą a chodnikiem z trawiastymi pasami, akurat trwało koszenie. Aż zaklęłam na głupotę ludzką. Bo komu przeszkadzało, że trawniki zamieniły się w łąkę? Efekt koszenia był taki, że zamiast zielonej trawy przetkanej gęsto polnymi kwiatami, ukazał się obraz wypalenia przez słońce życia z traw w swoistych ramach z ostałej przy krawężnikach niewykoszonej kwitnącej zieleniny.

Czy w końcu włączymy myślenie?

(Nie)wyobrażalne…

Okrucieństwo ludzi jest niewyobrażalne, bo trudno sobie wyobrazić, że ktoś wywozi do lasu psa, zostawiając go przywiązanego do drzewa na pastwę losu, a co dopiero nieprzytomnego człowieka potrzebującego medycznej opieki. Ze strachu przed poniesieniem konsekwencji  prawnych zatrudniania na czarno. Życie ludzkie nic niewarte w obliczu kary finansowej…

Na urodzinowym przyjęciu Rodzinnej był nasz ksiądz. Akurat tak się składa, że Ukrainiec, który uratował życie czterem osobom w karambolu na S3 w tym trójce dzieci, mieszka u niego na plebanii, więc z pierwszej ręki poznał relacje. Kierowca tira, który ten wypadek spowodował, chwilę wcześniej wyprzedzał jego ciężarówkę ze sporą prędkością. On sam jechał na tempomacie ustawionym na 88km/h… „Anioł z Ukrainy” jak go nazwała Pani, którą  wyciągnął z auta chwilę przed jego spaleniem, nie wahał się ani sekundy z pomocą, przeciwnie do tego, którego brawurowa jazda była przyczyną śmiertelnego karambolu. Nie, nie był w szoku, nie zapadł też w stupor… Nie napiszę nic o jego zachowaniu,  bo śledztwo trwa…

Kilka lat temu, na drodze do mojego ŚM, której kawałek remontowali i poszerzali, więc ruch odbywał się wahadłowo regulowany światłami, rozpędzona ciężarówka nie zdążyła wyhamować i uderzyła w osobówkę. Wtedy zginęła trzyosobowa rodzina. Od tamtej pory, jak mi siedzi na zadzie auto ciężarowe, bo korek, światła, roboty drogowe, to czuję się nieswojo i jak tylko jest to możliwe, to noga na gaz i do przodu, jak najdalej od tego potencjalnego mordercy. Bo dla mnie właśnie nim jest, jeśli swoją jazdą sprawia zagrożenie. Nagminnie kierowcy tirów łamią przepisy, nie przestrzegając prędkości i nie zachowując bezpiecznych odległości. Gwoli ścisłości kierowcy pozostałych pojazdów też nie są święci, co pokazują statystyki odnośnie wypadków.

Chyba we krwi mamy nieprzestrzeganie przepisów. Gdyby właścicielka zakładu stolarskiego zatrudniała pracowników na umowę, to pewnie wezwałaby pogotowie, kiedy jeden z nich zasłabł. Gdyby przestrzegała przepisów BHP w swoim zakładzie, to w ogóle do takiej sytuacji nie musiało dojść.

*

ZUS na piśmie wyraził swą opinię, że na podstawie dokumentacji jaką posiada, przedłuża mi całkowitą niezdolność do pracy na okres dwóch lat. A jednak. Właśnie sobie uzmysłowiłam, że zaraz będzie pięć lat, jak bujam się ze wznową, i mija 2,5 roku, gdy przy pomocy piguł i własnej dyscypliny trzymam skorupiaka w ryzach. Dziś wyruszam po kolejną dawkę, nie zważając (tak naprawdę to jestem przerażona) na to, że w mieszkaniu zapewne jest, jak w rozgrzanym piekarniku, a jutrzejszy dzień- według Wyborczej- właśnie to w DM ma być najgorętszy. Mam zamiar się po otrzymaniu piguł (innej opcji nie przewiduję!), wieczorem ewakuować się na wieś, pytanie tylko, czy nie opadnę z sił… Szczególnie że to późne popołudnia są teraz z najwyższą temperaturą, która utrzymuje się do późnych godzin wieczornych i lepiej trasę pokonywać z rana.

Uważajcie na Się!

 

O niczym…

Ważnym. (Tak jakbym w tym miejscu popełniała szczególne ważne treści ;)).

Chłodniejszy piątek (27 w cieniu) wykorzystałam na zakupy w mieście. Tak naprawdę, to ruszenie się ze strefy komfortu, czyli w miarę wychłodzonego domu, wymusiła potrzeba kupienia prezentu dla Rodzinnej, której się właśnie zmienia cyferka z przodu. Przy okazji kupiłam sobie trzy bluzki, krótkie spodenki i… sukienkę! Normalnie przez te upały zmieniają mi się ubraniowe preferencje, bo to już druga letnia sukienka w tym roku! Szok! I nic nie kupiłam Najmłodszym. Kolejny szok! 😉

Podjechałam też do ZUS-u, upomnieć się o się i… kolejny szok! Pani mnie poinformowała, że choć to jeszcze nie jest decyzja prawomocna, ale komisja orzekająca- bez mojego udziału- przyznała mi rentę na kolejne dwa lata. Z tego oszołomienia, nie wiem, czy usłyszałam całkowitą czy niecałkowitą niezdolność. Przyjdzie pismo, to doczytam. Ufff… Normalnie się wzruszyłam ;p

I z tego wzruszenia pojechałam kupić kwiatki do posadzenia, choć obiecywałam sobie, że z tym już koniec! Ale! Nasza większa suka (Kama) w czwartek uznała, że co to za Boże Ciało, jak się kwiecie po ogrodzie nie sypie… No to sobie pokopała w rabatkach, rozrzucając kwiatki, gdzie popadnie. OM mi zakomunikował stan zniszczenia w momencie, kiedy zrywałam czereśnie, słowami: wykopała dół na pół metra… Przyjęłam to ze stoickim spokojem, który mnie samą zdziwił, nie poleciałam na złamanie karku zgrzytając zębami i mieląc przekleństwa od razu oglądać rabatkową apokalipsę, acz zaczęłam się zastanawiać, czego piesa tak namiętnie szukała.

Z zaskoczenia prosto z lasu zostaliśmy „obdarowani” czterema litrami jagód. W cudzysłowie, bo OM nie miał serca nie wziąć, a przez to ktoś by nie zarobił, więc trochę z niepokojem, co ja z taką ilością pocznę, zadzwonił, że jedzie z jagodową niespodzianką. Połowę od razu kazałam zostawić mu u LP, chętnie połowę połowy zostawiłaby u Tuśki, ale w końcu stwierdziłam, że zrobię naleśniki, to zje u mnie, a resztę zamrożę.

Dzwoni do mnie Tato i się pyta, jak „zrobić bułkę” do polania fasolki i kalafiora, bo Mama tak zawsze robiła… Powiedziałam jak i dodałam, że ja zawsze do gotowania dodaję suszonych warzyw. Za chwilę dzwoni znów, dopytując się, co ma dodać, bo zapomniał. Po godzinie dzwoni kolejny raz, pytając się, czy te „twarde” końcówki z fasolki się usuwa, bo on nie usunął i teraz mu chrzęści między zębami, ale i tak jest bardzo dobra i zjadł połowę (z 1, 2kg), bo wolniej mu idzie to jedzenie z tegoż powodu 😀 Nawet nie pytałam się, czy wcześniej ją umył…;p I nie wspomniałam o kalafiorze, może się uchowa do jutra:D

A jutro, czyli dziś, imieninowy grill u Przyjaciół, w niedzielę przyjęcie urodzinowe Rodzinnej, więc już zapowiedziałam OM, że żadnych niespodzianek, bo ja migruję z kuchni wraz z ostatnim wydanym naleśnikiem uznanym jako „ niebo w gębie” … no, chyba że byłyby to kurki… z lasu 🙂

P.S. Trzymajcie się chłodno, bo nadciąga kolejna fala upałów, a z nimi, co gorsza, anomalia pogodowe. Na poprawę w przyszłości nie ma co liczyć, lodowce topnieją, a nasz rząd wraz z trzema innymi rządami, ludzkość (i nie tylko ją) ma głęboko w doopie, stając okoniem i już nie pełzając, ale truchtem podążając na wschód. Po rosyjski węgiel- to jest to prawdziwe dbanie o polskich przedsiębiorców.

 

 

 

Wciąż do przodu…

Biegnie ten czas, nie oglądając się na nic i na nikogo. Przecież wciąż pod powiekami mam jak po raz pierwszy zaprowadziłam Pańcia do przedszkola, jak dał się przekonać i sam został na godzinę, którą on spędził na placu zabaw z dziećmi, a ja na kanapie u LP pijąc kawę i denerwując się, czy jak go będę odbierać to zapłakanego czy uśmiechniętego. A dziś uśmiechnięty (babciu, a rodzice płakali) z dyplomem i piórnikiem do szkoły wrócił z zakończenia swojego czteroletniego pobytu w przedszkolu. Odchodzą też dwie panie, które jeszcze wychowywały i uczyły jego mamę i jej brata. Szkoda, że Zońcią, która w tym czasie zajadała się jajecznicą z chlebkiem, a potem beztrosko dreptała wokół stolika co chwilę ukazując osiem swoich ząbków w szerokim uśmiechu mówiąc baba aj aj  uuuu, będzie już się opiekował ktoś inny… Za dwa lata…

Dla Pańcia czas zupełnej beztroski już powoli mija, bo szkolne obowiązki to poważna sprawa, lecz na razie ma wakacje, więc od razu ubrał kask, rękawice i wsiadł na rower… Co tam wzruszeni rodzice i dziadkowie, koledzy i przygody czekają 😉

Leżąc sobie na tarasie, pijąc kawę i przegryzając raz czekoladą raz truskawką, tak sobie myślę, że jeszcze życie mnie życiem nie pokonało. Wciąż potrafię mimo nieustannie kłębiących się chmur na horyzoncie, cieszyć się teraźniejszością i z nieśmiałym uśmiechem czasem spoglądać w jutro… Kto by pomyślał, że mi tak wnuczęta (pod moim okiem) wyrosną 😉

*

W naszej gminie jest dwóch księży: jeden odprawia w naszej wsi i jeszcze w dwóch innych, a drugi ma pod sobą dwie parafie. Ten „nasz” niekoniecznie jest lubiany, bo przede wszystkim jest mało pro ludzki. Służbista. Wygodniś. I tak sobie umyślił, że w jednej ze swoich parafii procesję Bożego Ciała odprawi w środę. A co!

W  naszym UG zaś pracują miłe i uprzejme urzędniczki, wystarczy telefon i po chwili jadę po odbiór odpisu, który potrzebny jest w sądzie w DM. Tata musi poczekać ustawowe 7 dni na swój dokument, no cóż, takie są uroki dużych i małych miejscowości 😉

Czekam już ponad miesiąc na wezwanie do ZUS-u przed oblicze szanownego lekarza orzecznika. W międzyczasie na konto wpłynęła ostatnia renta, a do emerytury wciąż daleko 😉 US też nie kwapi się z odpowiedzią na ostatnie (w kwietniu) pismo naszego pełnomocnika. I tak weszliśmy w szósty rok sporu pomiędzy nami a urzędnikami pewnego powiatowego US.

Ostatnie dwie czereśnie dojrzewają i zaraz będzie u mnie po sezonie, który zaczął się wprawdzie już w maju, ale trwa i tak za krótko, szczególnie że codziennie trwa wyścig ze szpakami, niestety najczęściej przegrany, bo to one są największym ich beneficjentem.

 

Katastroficzne treści…

Nie potrafię już być optymistką, że człowiek zmądrzeje i przestanie swej niszczycielskiej działalności. Usiądzie na doopie i ogarnie swoje poletko tu i teraz. Przecież świat daje takie możliwości, jakich wcześniej nie oferował, więc czemu nie korzystać. Nie ustawić się w kolejce na Mont Everest, bynajmniej nie po to, by posprzątać śmietnik po innych. Nie udać się na nocleg w Kosmosie, który oferuje NASA- nowe biuro podróży. Ekstremalne wyprawy, nie dla mas? Dziś, jutro, ale pojutrze- jeśli przeżyjemy- już tak. Coraz więcej miejsc traci swój pierwotny charakter bycia cząstką dzikiej przyrody. Zostają zdeptane, zurbanizowane, zaludnione…

Naukowcy, ekolodzy nie od dziś trąbią o zagrożeniach dla naszej planety, ale nikt ich nie słucha, również dziś, kiedy są namacalne dowody krótkowzroczności, żeby nie powiedzieć ludzkiej głupoty, pazerności i chciwości. Pytanie, czy epatowanie wiadomościami o zagrożeniu klimatycznym przyniesie w końcu odpowiednie działania (opamiętanie się jednostek i mas), czy raczej skutek taki, jaki mamy w krajowej polityce, czyli straszenie PIS-sem i nic poza tym. Ludzie w końcu obojętnieją, przyzwyczajają się do rządów autorytarnych, przyzwyczajają się do anomalii pogodowych…

Na pojezierzu gnieźnieńskim wysychają jeziora, wyschło też koryto Noteci na odcinku 30km. Rabunkowa gospodarka prowadzi do obniżenia się poziomu wód. Coraz więcej mamy upalnych dni, co będzie, jak zabraknie wody? W kranie. Może to w końcu obudzi społeczeństwo do wywarcia presji na rządzących, żeby zamiast ogłaszać zwiększenie wydobycia z kopalń, które są jedną z przyczyn tego stanu, zaczęli myśleć i działać w obronie przyrody i człowieka. Na pogodę nie mamy bezpośredniego wpływu: czy spadnie deszcz, czy nie. Długotrwała susza, której doświadczamy coraz częściej i fakt, że Polska dysponuje małymi zasobami wód powierzchniowych na tle Europy, być może od razu nie zakręci nam kurków z wodą, ale z czasem tak się właśnie stanie. Rolnicy już zaczęli odczuwać stan suszy, my jako konsumenci, również.

*

Starając się nie podnosić temperatury w dolnych partiach domu a tym samym nie przyczyniać się do wzrostu efektu cieplarnianego na świecie, unikam kuchenki chętnie unikałabym i kuchni, ale żołądek się domaga, co gorsza nie tylko mój, bo tylko w jakiejś totalnej desperacji stanęłabym przy garach, kiedy za oknem żar leje się strumieniem. Jedynie czego nie potrafiłam sobie odmówić, to ugotowania bobu i fasolki. Skutecznie ignorowałam raz, drugi, trzeci, czwarty świeżutką dopiero co zerwaną przez Ciocię, której upały nie są straszne, więc z motyką porywa się na słońce położoną na schodach z piwnicy b o t w i n k ę. OM dzielnie wynosił zielsko dla kur, już za czwartym razem w ogóle nie pytając się co z tym zrobić. W czwartek nastał dzień ciut chłodniejszy, po nocnym i rannym deszczu- w cieniu mieliśmy tylko 24 stopnie, choć w słońcu dalej odczuwało się skwar- więc kiedy po raz piąty zobaczyłam sporą skrzyneczkę botwinki na schodach, zaczęłam się wahać, bo o to dopadła mnie myśl, że kurcze blade, tylko skrzydlate mają ją jeść, taką cudnie zdrową, bo ekologiczną? Krążyłam nad tematem dość długo, aż w końcu padła niełatwa decyzja: gotuję! Problem był złożony, bo w zamrażarce nie ostało się nic z zapasów rosołu (po śmierdzącej niespodziance), który często służył jako wywar i baza do innych zup czy potraw, więc musiałam jeszcze ugotować wywar. Skombinować mięsko i młode warzywka. Posiekać botwinkę i zdążyć ogarnąć kuchnię przed przyjściem Zońci, którą miałam przypilnować. Przez godzinę działałam jak w amoku, spocona jak mysz, a kuchnia wraz ze mną była w kropki bordo. Nie pytajcie dlaczego. Zdążyłam. Tuśka pochwaliła, że wyszła pyszna. Wyszłam z Zońcią na spacer KLIK, ochłonąć. Potem klapnęłam przed domem na ławce i tak nas zastał OM, którego powitałam słowami, wiesz, Ciocia znowu przyniosła nam botwinkę, na co mi przerwał, że idzie wyrzucić ją kurom, i tu go zszokowałam, że kury się tym razem z nami podzieliły i dostały mniej, bo reszta jest w garnku 😀 Zjadł całą michę ze smakiem, a pot lał się z czoła ;p

Miłego weekendu! 🙂 U nas druga połowa czerwca, będzie pod znakiem spotkań towarzyskich z różnych okazji. Zaczynamy już dziś!:D

Jedno życie uratowane, inne zagrożone…

Ciepły letni wieczór, wciąż jeszcze jasno, powietrze zastygło w miejscu, siedzę nieruchomo na leżaku, wsłuchując się w ptasie kołysanki… To najmilszy koniec dnia…

Zablokowane myśli… te niechciane, natrętne w swej rzeczywistości, jaką funduje nam los. Kolejny raz przyniósł nam wiedzę, że jedna z bliskich osób musi się zmierzyć ze skorupiakiem… Ech…

W niedzielę przyjechał Tata z Tuśką, która gorący sobotni wieczór spędziła ze swoim Przyjaciółkami na degustacji w restauracjach w DM. (Pokonuje kilometry tej samej trasy, aby spotkać się z Dziewczynami, tak jak ja to robię już od 30 lat). Wrócił pociągiem, bo i tak musiał zrezygnować z jazdy własnym autem, gdyż przestał widzieć na jedno oko, to silniejsze. Na szczęście miał już umówioną wizytę u okulisty, ale i tak skwitował to w swoim stylu, że trzeba na coś umrzeć, na co odpowiedziałam, że nie musi koniecznie umierać ślepy 😉 Poniedziałkowa diagnoza brzmiała: wylew z powodu nadciśnienia albo cukrzycy. Dostał krople i skierowanie na dodatkowe badanie- termin pod koniec czerwca.

To i tak szybko, nie to co z założeniem klimatyzacji…. OM przezornie odbył rozmowę z fachowcem już w styczniu i umówił się na marzec. Fachowiec przyjechał w czerwcu i z rozbierającą szczerością oznajmił, że gdyby nie ta wcześniejsza rozmowa, to w ogóle by się nie pojawił, po czym oznajmił, że założy najwcześniej w lipcu, choć będzie się starać wygospodarować czas „ po godzinach” i wtedy jeszcze w czerwcu, i kiedy już mi mord w oczach znikł i wyrósł banan na twarzy, to dodał, ale może być poślizg i będzie w sierpniu… Taaa… Udusiłabym go, ale bezboleśnie przekonał OM, który w pierwszej wersji chciał założyć klimę na dole, a nie na górze, na co wprawdzie od razu zaprotestowałam, ale tylko raz, bo stwierdziłam, że jak przyjedzie fachowiec, to się wypowie, wszak nie da się zmienić zjawiska fizycznego, że ciepło idzie do góry. Pan zrobił wejście słowami, ale tu macie chłodno– 23,7- (na dworze 33 w cieniu, a Ciocia w samo południe w słońcu pieli grządki- ja chcę mieć jej zdrowie!!! to nic, że ma 77 lat ;)) kiedy drzwiami przez taras wpuściłam go do domu, czego od razu się czepiłam, że na dole jest okej, ale na górze bywa sauna. I już wiedziałam, że pomysł OM nie będzie zrealizowany. Ha! Pan pogłówkował jak technicznie rozwiązać montaż bez rozwalania pół domu, co wcale nie było takie oczywiste, gdyż dom ma skosy i przybudówkę. Wyszedł na dach przez okno z pokoju na półpiętrze, a my przy okazji zauważyliśmy zwisającego głową w dół ptaszka z głównego dachu. Dyndał tak uwiązany cienkim sznurkiem za jedną nóżkę, nawet już nie próbując się oswobodzić. OM przyniósł drabinę i nożyczki, a Pan wszedł po niej i uwolnił ptaszynę. Wzięłam z jego rąk do torby papierowej, dałam wodę.

62564197_381322829256282_8530646966525231104_n

64244296_438711203627876_5670041396967374848_n

Ptaszek doszedł do siebie, ale fruwać nie chciał, więc odbyłam polowanie na muchy, coby z głodu nie umarł. W myślach już kombinowałam skąd wziąć jakieś robale, nieżywe, rzecz jasna, gdyby w tej torbie musiał zamieszkać na dłużej. Próbowałam też zachęcić go do odlotu.

62362397_458511874718811_4347319184946888704_n

64273577_2158852217558016_2584614127917858816_n

62435846_2046759222296074_2009729508352983040_n

Trzepotał skrzydłami, ale nie mógł się wzbić, więc z powrotem trafił do torby. Ptak na tarasie (w cieniu), ja w pokoju przy zamkniętych drzwiach odgradzając się od upału i obserwując co chwilę…. i jak już myślałam, że wieczorem trzeba będzie poszukać gniazda na dachu i spróbować oddać go ptasim rodzicom, to wzbił się w powietrze i odleciał… Normalnie zastygłam nieruchomo z wrażenia i wzruszenia…

Gdyby nie wizyta Pana od klimatyzacji z trzymiesięcznym opóźnieniem, to ptaszek pewnie by zginął śmiercią tragiczną…

Jest tak gorąco, że żadne burze, a raczej ich ewentualne konsekwencje nie są mi straszne i może lać tak jak ubiegłej nocy, co noc. Przynajmniej roślinki odetchną,,, Bo zanim wstałam, to po burzy było już tylko nocne senne wspomnienie… Duchota powróciła i chwyciła swymi rozpalonymi mackami…

 

 

 

 

(Nie)zdrowe wakacje ;)…

Lato, lato wszędzie… wakacje- przede wszystkim dla dzieciaków- zbliżają się wielkimi krokami…Woda, słońce, las… czekają! I sen! A konkretnie spanie jak długo się chce! Ja tak miałam, że w wakacje nikt mnie nie budził, nawet babcia na wsi, gdzie wszyscy chodzili spać z kurami i wstawali bladym świtem, pozwalała mi spać nawet do 12, po czym zaglądała do pokoju, czy żyję 😀

Niedawno byłam świadkiem rozmowy, jak mama dwójki dzieci w wieku 11 i 7 lat głośno zastanawiała się jak rozwiązać problem wakacji dzieci i własnej pracy. Stwierdziła, że nie będzie zrywać dzieciaków tak jak do szkoły i wieźć do dziadków, tylko poczeka na ich telefon, aż sami wstaną. Niech sobie pośpią chociaż w wakacje. Babcia od razu zaprotestowała i bynajmniej nie chodziło jej o to, że dzieci zostaną same, ale jak się wyraziła, to niezdrowo tak długo spać. O mateczko! Moja Mam i obie babcie za nic miały moje zdrowie, pozwalając mi spać do woli. Jak i ja, pozwalając swoim dzieciom. 😉

Jedna z moich Przyjaciółek uparcie mi wmawiała, że dziecko do 10 lat, nie może samodzielnie poruszać się po drodze publicznej, w tym po chodniku. Uwierzyłam, bo to ona ma dziecię w odpowiednim wieku, nie ja, i to ona codziennie przez trzy lata zawoziła i przywoziła autem, pokonując ok. 200 góra 300 metrów do budynku szkolnego, widocznego jak na dłoni z jej posesji. Na moją sugestię, że mogłoby dziecię tak samodzielnie, wyciągała argument ciężkiego kalibru, czyli konsekwencje karne. Kiedy nasz Pańcio zaczął sam przyjeżdżać  na rowerze (po chodniku) najpierw do nas (500m), a potem do drugich dziadków (3km), to czułam się jak ta wyrodna matka (pod spojrzeniem koleżanki), co to własnemu dziecku (Tuśce) do rozumu nie potrafi przemówić. A jakże, próbowałam tym samym argumentem, czyli wiekiem Pańcia. To znaczy, zapytałam się, czy moje dorosłe dziecko wie… nie, nie o zagrożeniach, bo przecież bezmyślna nie jest, ale o prawnych konsekwencjach w razie „wu”, tfu, tfu…Szczerze? Tak naprawdę, to mam  ambiwalentne uczucia, bo jestem za wdrażaniem samodzielności u dziecka od najmłodszych lat, lecz z drugiej strony jest strach o bezpieczeństwo. To naturalne. (Najpierw czekasz, aż dziecko stanie się choć trochę samodzielne, a potem to już martwisz się nieustannie… aż do jego dorosłości, choć to nie takie pewne, że wtedy całkiem przestaniesz ;p). Bo co nam będzie po dumie, że Pańcio potrafi z zachowaniem ostrożności (uczyliśmy/uczymy, obserwujemy) pokonać tak długą trasę sam rowerem, jeśli jakiś pacan(ka) nieostrożnie będzie wyjeżdżał ze swojej posesji… Więc niepokój jest, ale nieparaliżujący, żeby od razu zakazać. I kiedy w telewizji usłyszałam pana policjanta, który mówił, że ośmioletnie dziecko może się poruszać po ulicy bez opieki osoby dorosłej, to odetchnęłam z ulgą. Wprawdzie Pańcio nie ma jeszcze 8. lat, tylko skończone 7, ale to znaczy, że intuicja nas nie zawiodła, że dzieci w tym wieku są w stanie przyswoić zasady bezpiecznego poruszania się po drodze. I uczenie samodzielności, to nie jest puszczenie dziecka samopas, szczególnie w dzisiejszych czasach wszechobecnej techniki. Pańcio ma przy sobie telefon z włączonym GPS, i Tuśka przez całą drogę monituje, gdzie jest. Nie jeździ też ot tak sobie po wsi, dla pojeżdżenia, tylko konkretnie z punktu A do punktu B, gdzie się melduje u dorosłych. 

*

Mocno ostatnio przygrzewało, więc wieczorna burza była jak zbawienie, szczególnie że nie była porywcza, a potem dość długo padało… U nas, po w ŚM była gwałtowna ulewa zalewająca ulice z podtopieniami, a to przecież niecałe 30km od nas. Piątek przyniósł wytchnienie po żarze, który lał się z nieba nieustannie przez pięć dni. Jednak temperatury z trójką z przodu to nie dla mnie… Wykorzystałam pochmurne niebo i mokrą ziemię do posadzenia kwiatów i przy domu i na grobie Mam…

 

 

Ciemność…

Nie taka straszna jak ją malują…

W sobotni ranek obudził mnie jeszcze przed budzikiem telefon od Taty: Kiedy przyjeżdżasz?, bo w kawalerce nie ma prądu. W pierwszym ułamku sekundy pomyślałam, że korki, no ale przecież to nie licealistka Tuśka dzwoni, więc w drugim ułamku pomyślałam, o ho jakaś grubsza sprawa. No i faktycznie, bo dalej słyszę, że te bandziory zabrali licznik bez żadnego słowa. Pisanego czy telefonicznego. Zapewniłam, że mi brak prądu na jedną noc w ogóle nie przeszkadza i, że nie mam takiej potrzeby korzystania z zaproszenia spania na kanapie w mieszkaniu rodziców, więc do zobaczyska.  Po dwóch godzinach Tata dzwoni: Śpisz? No nie, już mnie jeden taki obudził wcześniej. Bo chciałem cię poinformować, że prąd będzie w środę, po czym szczegółowo opowiedział mi co zamierza, a czego nie, zrobić. Ech… (A wystarczyło w swoim czasie podpisać nową umowę, tyle że swoje w kolejce trzeba odstać).

Ja zamierzałam wziąć ze sobą latarkę.

Jadąc, odbieram telefon od Miśka: Mamuś wiesz jaka niespodzianka cię czeka? Wiem.

Misiek wypowiedział umowę, bo była zawarta przez pośredników, jeszcze przez Mam i mieli podpisać nową, ale musiał to zrobić Tata. Umowa kończyła się w kwietniu, a że licznik spod kawalerki jest na klatce schodowej, to sobie bez słowa zabrali. (Tu pewności nie ma, bo może był jakiś pisemny monit, ale trzeba by jeszcze do skrzynek zaglądać, gdyż z listonoszem- za napiwek- dogadali się, że pocztę poleconą ma przynosić do biura, więc tą zwykłą już sobie głowy nie zawracali). Na dodatek zrobili to w piątek, więc nie było szansy, by weekend cokolwiek załatwić. No i wkurzyli mi tym ojca, który tak naprawdę był jedynym winnym tej sytuacji, bo nigdy nie miał czasu, żeby zawrzeć nową umowę, aż zapomnieli oboje z Miśkiem, który teraz ma na głowie rachunki za 4 mieszkania plus 2 garaże… i od 3 miesięcy uczy się ogarniać to wszystko… Wkurzony Tata postanowił zagrać im na nosie i mieć głęboko w poważaniu zawieranie umowy z „bandziorami”, którzy kradną (własny) licznik. Bez słowa!

W mieście ciemność nie istnieje, bo światła ulicy, nawet jak okna na nią nie wychodzą, dają poświatę, że spokojnie można trafić do łóżka. Gorzej w łazience, ale dzięki latarce i przez to, że jest niewielka i wszystko w zasięgu ręki, to sobie poradziłam bez problemu. Noc ciepła, więc przez otwarte okno mimo rolet wpadało uliczne światło i odgłosy. Miasto nocą nie śpi… Ja na szczęście zasnęłam szybko, mimo że ani telewizor, ani czytanie książki mnie nie uśpiło, za to pod powiekami miałam obrazy wspólnego popołudnia i wieczoru. Roześmianego, wspominkowego… pachnącego piwoniami… smakującego domową owocową lemoniadą…

Rano wspólne śniadanie z Tatą przy kawie, którą on pije zimą a ja gorącą, a potem się rozjechaliśmy: Tata na ranczo, a ja z powrotem do siebie na wieś. W domu na górze jak w piekarniku, bo OM niefrasobliwie pozostawił pootwierane okna i niezaciągnięte żaluzje… i ciepły kaloryfer w łazience (woda z kolektorów poszła na ogrzewanie!).

Jestem w niedoczasie, bo wszystko robię w jeszcze wolniejszym tempie niż dotychczas przez ten skwar na zewnątrz. Śpię przy szeroko otwartym oknie bez spuszczonych żaluzji, wstaję wcześniej by spokojnie i przy kawie zjeść śniadanie (piguły przesunęłam o pół godziny później), ciesząc się porankiem z tarasowego leżaka przy akompaniamencie rozgadanych ptaków… Potem biegam po domu, zamykam wszystkie okna, zasłaniam roletami, również zewnętrznymi i mam ciemność w chacie za dnia… No, ale nie da się inaczej… i tak do wieczora, kiedy znów wszystko otwieram i odsłaniam.  Na odwrót niż normalnie.

*

Wzruszyły mnie wczorajsze obchody 30. rocznicy wyborów 4 czerwca. Nie śledziłam wszystkiego tego, co się działo w Gdańsku, wszystkich przemówień (pod koniec przemówienia D.T. wyszłam z Zońcią na spacer), ale i tak w tym dniu czułam radość i dumę. I smutek, że w tej radości nie jesteśmy wszyscy razem. Od katastrofy smoleńskiej z każdym rokiem podział społeczeństwa jest coraz większy. Jedna z Czarownic na spotkaniu powiedziała, że jak Polska jest tak na pół podzielona, to niech ta druga połowa się odłączy i urządza pod rządami dyktatora i kleru, pozostałym dając żyć… Mocno? Polska jak Korea? Tyle że wschodnia i zachodnia… Nie dziwię się tym słowom, bo od ponad 30 lat pracuje w jednej i tej samej państwowej firmie (przekształconej w spółkę akcyjną), przeszła różnych szefów z nadania partyjnego, ale to, co się dzieje od czterech lat, to jak twierdzi, za żadnych rządów nie było.

A mnie ta rocznica nastroiła refleksyjnie też z innego powodu. Na wybory poszłam jeszcze w DM, ale już jedną nogą byłam na wsi, bo to właśnie w czerwcu 89, wylądowałam tu, gdzie mieszkam do tej pory. I pamiętam tę radość z wygranej i myśl, czy podjęłam dobrą decyzję… Bo dziś jestem przekonana, że gdyby ta zmiana rzeczywistości nastąpiła rok, dwa lata wcześniej, to nie opuściłabym miasta… A tak, już stał stan surowy naszego domu… po którym drepcze już trzecie pokolenie. Zońcia zaczyna się już puszczać, jak by to nie zabrzmiało ;p Na razie tylko próbuje ustać, ale za chwilę możemy już mieć „jazdę bez trzymanki” ;D

 

 

Jak co roku…

Jest pięknie! Ta powtarzalność jest cudowna, nadaje sens życiu… Sycę oczy widokiem pól i łąk, przetkanych makami i chabrami, śmiejących się do słońca.

61313180_449545555874736_8538233287519240192_n

Wstrzymuję oddech, żeby po chwili zachłysnąć się świeżym powietrzem… zerwać garść czereśni.

61517440_335462063797480_3267275205109612544_n

więcej soczyście wiosennych zdjęć  KLIK

Cukinia posadzona, wzeszła sałata, a koper, szczypior i botwinkę można już rwać całymi pękami. Pierwsze dwie truskawki prosto z grządki też już znalazły się w moim żołądku 🙂 Zamrażarka już nie świeci pustką- prawie dwa kilogramy po porcjowanej na steki polędwicy wołowej… i lody! Obowiązkowo miętowe! Polędwica  w hołdzie dla moich krwinek, żeby się bardziej postarały niż dotychczas. Inaczej żelazne tabsy całkowicie roztroją mi żołądek. Ostatnio coraz częściej chwytają mnie bóle i to dość mocne. W dniu TK , jak tylko przekroczyłam próg szpitala-będąc na czczo, niepotrzebnie wzięłam rano żelazo- znienacka zaatakował mnie ból. Nie jadłam 13 godzin, więc nie było ewentualnego innego sprawcy tego ataku. Dostałam No-Spę, ale co się namęczyłam to moje, bo przecież musiałam jeszcze wypić litr wody z kontrastem. Wkłucie miałam w bolesnym miejscu, ale zacisnęłam zęby i przetrwałam badanie. Nagrodą było wyjście do domu już po 3! godzinach i odebrane wyniki nazajutrz. Wprawdzie wyniki krwi żadna rewelacja, ale mam nadzieję na względny spokój do następnego TK w sierpniu, a co za tym idzie na uśmiechnięte wakacje.

Miłego weekendu! Ja wyruszam na kolejny Zlot Czarownic w pięknych okolicznościach działkowych jednej z nich. Robimy sobie Dzień Dziecka, a co! 😉  Wszak w każdym z nas jest go choćby odrobinę… 😀 Tacie wiozę leczo, bo rosół wciąż chodzi po ogrodzie, jeszcze…;)

I uważajcie, nadchodzi wyż Pia… będzie gorąco! Jedni lubią, inni niekoniecznie 😉