Jak to jest, że byle jaki tam listopad potrafi obedrzeć ze skrzydełek? Że człowiekowi najlepiej skulonym, opatulonym z gorącym kubkiem w ręku w swoim własnym domu przesiedzieć, przeczekać? Nie myśleć, a przynajmniej te złe od siebie odpychać.
Nie włączałam komputera. Nie precyzowałam w swoich myślach dlaczego, ale podświadomie wiedziałam, że tak będzie dla mnie najlepiej. Zachowam swoje wspomnienia…
Listopad się jeszcze nie skończył. Ale wczoraj gdy mąż zostawił włączony komputer i wyszedł, podeszłam najpierw z myślą, żeby tylko go wyłączyć…Z bólem przyjęłam do wiadomości. I pomyślałam o sobie, że przecież potrafiłam walczyć i mieć skrzydła rozparte szeroko w momencie zagrożenia życia. A dziś w listopadowe dni od niego uciekam. Więc mimo bólu gardła i ogólnie fizycznego złego samopoczucia, zaczynam oswajać myśli i powoli wynurzam się ze swego kokonu.
Bo życie toczy się dalej i nie ma co stawiać pytań na które i tak nie znajdzie się odpowiedzi
……………………………………………………………………………………………………………………..
Odgrodziłam słowa kreską…jak pewien etap i myślałam, że inne popłyną wartko i wesoło. Bo w mojej codzienności układa się jak najlepiej. Tuśka zbiera piątki z kolejnych kolokwiów, więc najprawdopodobniej jakiś egzamin będzie miała z głowy. Misiek zasypany szóstkami z polskiego, chwalony za język, styl i w ogóle nie dostarcza, żadnych zmartwień. Oprócz jednego…znowu nas czeka szpital…w styczniu. Perspektywa przerażająca, ale jednocześnie ciesząca, że są takie możliwości by ponownie stać się całkowicie sprawnym. Tylko wiedza ile bólu i cierpienia Go czeka po prostu przytłacza.
No i ostatnia cudna wiadomość. Mój Przyjaciel wraz z żoną spodziewa się dziecka…drugiego, wyczekiwanego, planowanego. Piękny prezent na swoją 40-kę będzie miał. Bo narodziny to przecież jeden z najpiękniejszych cudów tego świata…