Okiem babci Pierworodnego…

Ten post musiałam popełnić, bo przecież każdy wie, że pierwszy jest najbardziej oczekiwany, czasem najważniejszy,  często najlepszy 😉

Pierwszy dzień.
Pierwszy uśmiech.
Pierwszy miesiąc.
Pierwszy rok.
Pierwszy krok.
Pierwszy dzień w przedszkolu i pierwszy dzień w szkole.
A potem…
Pierwsza miłość…
Pewnie tych pierwszych   wiele można byłoby  wyliczyć…
Ale w dniu, którego mogłoby nie być, mój Pierwszy Wnuk kończy miesiąc 🙂
Więc sami rozumiecie, że wspomnieć musiałam 🙂
I nie napiszę nic odkrywczego, nic czego  nie wiedzą wszystkie babcie na całym świecie, że taki maleńki szkrab to skarb 🙂 Słodki i kochany. I, że babcią być to świetna sprawa. I  prawdą jest, ze wnuki odmładzają, a nie postarzają 😉 Bo nie ma czasu na chorowanie i stękanie. Babcia musi być zdrowa, silna i mobilna 🙂
Dlatego  wczoraj profilaktycznie co nieco sobie przebadałam, by się przekonać, że to co zostało usunięte, żadnych niespodzianek nie skrywa. Od lekarza badającego przyjęłam gratulacje, że wyniki są ok  i  obiecałam, że starać się będę by ten stan trwał jak najdłużej.   Potem w ulubionym miejscu wypiłam  dwie kawy i  zjadłam ciacho z owocami w towarzystwie  Pierwszej Przyjaciółki ( z najdłuższym stażem),  i  załapałam się na  pyszny i zdrowy obiad u  nie całkiem niestety  zdrowej Mam.   A potem jak na skrzydłach pognałam do domu…zanim jednak dojechałam, to po drodze wstąpiłam by zobaczyć Wnusia 🙂  I oczywiście zostawić sprawunki- podarunki. No bo nie da się nic z miasta nie przywieźć 😉
W końcu każdy wie, że babcie są od kochania i rozpieszczania 😉
Mądrego oczywiście! 
 
W pewnym sensie  stopa życiowa  określa  standard życia ;D

Weźmy własne zdrowie we własne ręce…

Duch w narodzie zaginął. Mamy za to powszechny brak wiary, a raczej ogromną wiarę w to, że nie damy rady. 

Rozumiem powody podniesienia wieku emerytalnego, ale  podzielam obawy społeczeństwa z tym związane. Z prostej przyczyny, gdyż samo podniesienie wieku nie jest skuteczną reformą emerytalną. Ale to każdy wie. No może oprócz rządzących, bo jakoś nie sypią pomysłami, a co za tym idzie nowymi ustawami, które zapewnią  obywatelom zdrowie i pracę, a co za tym idzie godziwą płacę. Bo nikt nie zaprzeczy, że te dwa elementy są nieodzowne, by bezpiecznie doczekać emerytury. Satysfakcjonującej. 
Ale…
Irytuje mnie, gdy wszyscy wkoło z ludzi po sześćdziesiątce  robią zniedołężniałych, schorowanych i niezdolnych  do niczego starców. A na pewno niezdolnych do pracy. Wychodzi na to, że jesteśmy najbardziej schorowanym społeczeństwem w Europie.  Z drugiej strony trudno się dziwić, jeśli w naszym kraju trzeba 3 miesiące czekać na wizytę u specjalisty- to oczywiście jest średnia, która stawia nas w ogonie europejskich statystyk. Na dodatek jesteśmy jednym z niewielu krajów, który nie ma ustawy o zdrowiu publicznym. A  żeby mieć zdrowe społeczeństwo, muszą się znaleźć środki na profilaktykę.
Tylko ja mam takie przemyślenia, czy to wystarczy. Czy nie należy równocześnie edukować społeczeństwo, by z tej profilaktyki potrafiło korzystać. Bo nie wszystko można zwalić na system i kiepski dostęp do lekarzy. W naszym społeczeństwie jest znikoma świadomość o tym, że lepiej zapobiegać niż leczyć, lub w przypadku takich chorób jak np. nowotwory stopień zaawansowania, czyli czas wykrycia jest kluczem do całkowitego wyleczenia. Jak słyszę lub czytam, że nie badam się „bo po co”, „co ma być to będzie”, „lepiej umrzeć niż leczyć się i umierać w cierpieniu” – to się we mnie gotuje. Bo doskonale wiem, że wiele z tych osób jak w końcu zachoruje, to kurczowo trzyma się życia i robi wszystko by się wyleczyć. A to kosztuje więcej niż okresowe badania. Ostatnio w telewizji śniadaniowej był wywiad z profesorem onkologii, który ze smutkiem powiedział, że  w nowo otwartej przychodni profilaktyki nowotworowej są pustki. Nie ma kolejek. Dopóki ten stan się nie zmieni, to w centrach onkologii będzie zawsze tłok. Profilaktyka nie uchroni nikogo od choroby, ale w większości przypadkach wykryje chorobę w zarodku. Nawet jeśli trzeba będzie zastosować leczenie, to dużo oszczędniejsze. I nie chodzi tu tylko o kasę, ale o to, że będzie ono oszczędniejsze dla zdrowia. Bo nie wiem, czy każdy  zdaje  sobie sprawę, że leczenie nowotworów jest leczeniem bardzo agresywnym i często powodującym różne zdrowotne  powikłania. To również dotyczy innych przewlekłych chorób, takich jak cukrzyca czy nadciśnienie. Ludzie zbyt późno idą do lekarza i to najczęściej z własnego wyboru. Bo po co robić badania, jeśli się dobrze czuję?  Tylko choćby w przypadkach nowotworów, uwidocznione objawy, które wymuszają wizytę u lekarza  dopiero się pojawiają, jak choroba jest już mocno zaawansowana.
No dobrze, pewnie zaraz podniosą się głosy, że kto ma czas, by stać w kolejkach do lekarzy. Pracujący człowiek nie ma czasu.   Dla chcącego nic trudnego. Naprawdę.
Doskonale  zdaję sobie  sprawę z niedoskonałości naszej służby zdrowia. Ale nie można nic nie robić i zwalać wszystko na przypadek. Uda się albo nie. Można wiele zrobić i może  się nie udać, ale nie można z góry tego zakładać, że tak właśnie będzie. 
No, ale łatwiej jest nic nie robić i z góry zakładać, że i tak nie starczy sił ani zdrowia, by dotrwać do wydłużonego wieku emerytalnego.
Rządzący muszą przejrzeć na oczy i wziąć się za reformę służby zdrowia, ale my sami również o to zdrowie powinniśmy zadbać.
By  dotrwać w dobrej kondycji do emerytury.
Po to, by już na tej wymarzonej emeryturze być wciąż aktywnym fizycznie i intelektualnie.
Patrząc na dzisiejszych 60-latków mam osobiste przekonanie, że jest to możliwe.
Wszak, statystyki nie kłamią- wydłuża nam się życie. Więc dlaczego już dziś nie zadbać o to, by samemu być przyczyną rosnących  statystyk.
Na przekór naszej służbie zdrowia 😉
Pokażmy, że duch w narodzie  jednak nie zaginął 😉
 
Medycyna   w szybkim tempie się rozwija, gdy w końcu w parze wraz jej rozwojem będzie szła dostępność do lekarzy, badań, leków, i nasza świadomość dbania o zdrowie- to praca w wieku 67 lat będzie dla większości  przyjemnością, a nie przymusem.

Dostosować się…

 
Czyż nie?
To fajna cecha, która powoduje, że nie komplikujemy sobie życia, które i tak jest skomplikowane.
Prawda?
Tyle że trzeba pilnować, aby nie  przeobraziła się w daleko idące  jednostronne kompromisy.
Typu  nieustająco uwierających.
***
Tak ostatnio mi  pasuje do mojego odczucia… to że..
 trudno jest  żyć z ludźmi, bo takie trudne jest milczenie.
( gdzieś to wyczytałam i zapamiętałam)
***
Dziś u mnie choć wietrzne urwanie głowy,
i deszcz,
i grad,
i słońce
to po raz pierwszy czuć WIOSNĘ!
serio:)
więc się dostosowałam i na nogi kalosze ubrałam 🙂
miłego weekendowania!

Zazdrość w rodzinie..

Obca jest mi zazdrość siostrzana, czyli taka wynikająca z rywalizacji o  szeroko pojęte względy rodziców.  Obca, bo nie posiadam rodzeństwa. Ale gdybym takowe  posiadała, to czy by mnie dopadła, czy raczej ominęła? Czy zazdrość to cecha  wrodzona, czy raczej nabyta? I dlaczego dwie bliskie sobie osoby, które razem się wychowały, obok siebie  dorastały, w dorosłym życiu potrafią sobie wszystkiego nawzajem  zazdrości? Albo przynajmniej jedna z nich. Z czego to wynika?

Jeśli to cecha nabyta, to najczęściej z  powodu nierównego traktowania przez rodziców czy innych członków rodziny.

Tak się złożyło, że dwie moja najbliższe i najdłuższe stażem Przyjaciółki również są jedynaczkami, więc nie miałam w swoim otoczeniu przykładu takiej zazdrości.
Po raz pierwszy zetknęłam się z nią,  gdy  bliżej zakolegowałam się  z osobą mającą rodzeństwo. Na pozór zgodne i zaprzyjaźnione, ale często  byłam świadkiem absurdalnych sytuacji, choćby takich jak myszkowanie po szafkach w domu  koleżanki przez jej siostrę i złośliwych uwag typu, że znowu coś dostała od matki. I nie przeszkadzało jej nawet to, że świadkiem tego była osoba obca.
Na pewno każdy z nas słyszał nie raz, nie dwa o rodzeństwach, które walczą  ze sobą o schedę po rodzicach.
Majątek, mniejszy czy większy, potrafi zbudować mur nie do przebicia.
Rodzice małych dzieci bardzo często spotykają się z zazdrością, jaka się wytwarza między rodzeństwem. No bo któż, kto ma brata czy siostrę nie był zazdrosny o zabawkę, czy też o to, że akurat to nie on siedzi na kolanach  u mamy czy taty. Starsze dziecko o to młodsze, kiedy to młodsze  potrzebuje większego zaangażowania rodzica.  Potem młodsze,  o to, że starszemu więcej wolno.
Wiem coś o tym, bo przecież mam dwoje dzieci. Ale z tego się wyrasta. Mimo że  słyszałam  czasami zdania typu: Tuśka tamto i owamto, a ja już nie; albo  Misiek to i owo, a dlaczego nie ja. Uważam, że nie da się po równo obdzielić swoje dzieci, ani czasem swoim, ani rzeczami materialnymi, ani stworzyć jednakowe warunki rozwoju, szczególnie gdy rodzeństwo dzieli znaczna różnica wieku.   Świat pędzi, zmienia się, a my wraz z nim. Jednakowo to jedynie  możemy obdarzyć miłością.  Bo z perspektywy dziecka zawsze ten podział może wyglądać niesprawiedliwie, choć my dokonaliśmy wszelkich starań, by tak nie było.
Dlaczego?
Bo może zazdrość to jednak cecha  wrodzona.
Która  nigdy nie odchodzi w niebyt, po prostu się przyczaja jak kobra, by kiedyś zaatakować, gdy człowiek się tego nie spodziewa.
Jak myślicie?
 
Można  zrozumieć prośbę córki by matka za życia obdarowała ją swoją biżuterią, bo jeszcze nie daj boże po jej śmierci brat położy na tym łapę i kosztowności  przypadną bratowej, obcej w końcu babie.  Mimo że brat poczuł się dotknięty, i nie tym, że nic mu nie skapnie, ale posądzeniem o to, że cokolwiek by sobie przywłaszczył. Można, bo to o” majątek „chodzi, a w lepszej wersji o cenne pamiątki po matce. Takie jest życie. 
Ale być zazdrosnym, a nawet obrazić się na Rodzicielkę, że wybrała wizytę u syna, a nie u córki, aż do tego stopnia, by zignorować  zaproszenie na wspólny obiad. Nie złożyć nawet życzeń w święta, nie mówiąc o odwiedzinach. Dorosła osoba. Wykształcona, inteligenta. A zazdrość o duperele zżera dobre relacje w rodzinie. 
Jej bratu ta cecha jest obca. Mimo że to siostrze o wiele lepiej się powodzi,  brat  jest dumny z jej zawodowych i prywatnych  osiągnięć, i  z osiągnięć jej dzieci.   Ale brat ma coś, czego ona jeszcze nie ma, a widocznie bardzo na to czeka.  Brat doczekał się wnuka. Podzielił się tą wiadomością z całym światem, więc i z siostrą. Reakcja  na wiadomość, delikatnie mówiąc, była sucha. Po raz pierwszy w życiu brat głośno powiedział:  moja siostra jest zazdrosna.
 

 

Wszystko mija…

Jest takie powiedzenie, że środa urody doda. Życiu doda. O ile złość piękności nie zaszkodzi.

Ale! 
Na stole leżało pismo z ZUS-u. A tam napisane, że Płatnikowi nie przywrócono dobrowolnych składek na ubezpieczenie chorobowe w miesiącach (wyszczególnione) w roku 2001 i 2004, dlatego Płatnik winien  zrobić korektę deklaracji. 
Rada nierada, nie patrząc na śnieżną zawieję, wybrałam się do terenowego oddziału ZUS-u. Z prostego powodu- mój komputer nie posiadał danych za  lata  już dawno minione. W tamtym czasie jeszcze nie wysyłało się deklaracji elektronicznie.  Jakoś dotarłam szczęśliwie, choć  po drodze dopadł mnie  jeden niewinny SMS  od Miśka, który akurat skończył pisać egzamin z tych, co to  być albo nie być na studiach, a  brzmiał on mniej więcej tak:  zadania trudne, dwóch w ogóle nie zrobiłem, a reszty wyników  nie jestem pewny, trzeba być dobrej myśli. A moje myśli zaczęły buzować. Bo Misiek, gdy jest źle- zawsze dzwoni, gdy jest dobrze- zapomina poinformować, że zaliczył, zdał itp., a tym razem napisał, więc faktycznie na dwoje babka wróżyła…Do budynku ZUS wpadłam już  więc nieźle podminowana, a tu ZONK. W terenowym powiało  wielkim światem. Prowincja została  skomputeryzowana. Nacisnęłam, co miałam nacisnąć i wzięłam bilet. Przy stolikach same panie urzędniczki, żadnego petenta więc podchodzę i mówię, z czym przyszłam.  Ja zdążyłam zdjąć kurtkę, usiąść, a urzędniczka wejść w system, chwilę już rozmawiałyśmy, gdy nagle słyszę głos z komputera: proszę podejść do stanowiska drugiego. Nie wytrzymałam i na głos powiedziałam: ciekawe ile ta cała elektronika kosztowała.  A w duszy sobie pomyślałam, że elektronika jakości pracy nie poprawi, a  pieniądze  powinny być wydane na usprawnienie systemu. Bo jaki jest sens wydawanie zgody lub nie, na przywrócenie dobrowolnej składki na ubezpieczenie  chorobowe, jeśli Płatnik i tak  już zapłacił?   Lata  temu. I nie powinna ona stanowić o  wypłaceniu chorobowego w dniu dzisiejszym. 
A jak zapłacił, to znaczy, że chciał mieć to ubezpieczenie.  Automatycznie powinno zostać przywrócone. Ale nie z ZUS-em takie numery. To Pan i Władca, i on  tu decyduje.  Nauczyłam się nie dyskutować- chcą korektę, to  będą ją mieli, a ja zwrot pieniędzy.Teoretycznie, bo z tym zwrotem, to już nie takie pewne. Wyszłam stamtąd obładowana plikiem papierzysk, które ręcznie muszę wypełnić.
Zajechałam do biura, a tam patrzę, że nie mam pisma z ZUS-u, w którym były wyszczególnione miesiące i lata, jakie mam skorygować. Ciśnienie mi wzrosło, bo kobieta nie oddala mi wraz z pozostałymi papierzyskami. Nie miałam ochoty na ponowną jazdę, więc dzwonię. Bezskutecznie, najpierw nikt nie odbierał, a potem każde połączenie kończyło się przeraźliwym piskiem w słuchawce. No to świetnie!
Wsiadłam w samochód i jadę do domu… a właściwie do Tuśki i Pyziolka.
Po dobrą energię.
 
Jadąc zauważyłam  TO
Zatrzymałam się.
Pogapiłam się przez chwilę.
I to, co kipiało  we mnie nagle się uspokoiło.
Dotarła do mnie prawda oczywista. Ono zawsze prędzej czy później wychodzi.
Nawet jeśli czasem trzeba długo czekać.
Tylko w niektórych momentach  trudno o tym pamiętać.
 
A potem już było tylko lepiej.
 
I zadzwonił Misiek. Już po przywitaniu  wiedziałam, że zdał!
Uff. 
 
„Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija”
 
A dziś już czwartek. Będzie i tłusty, i słodki.
Smacznego!

Nieraz dopada i trzyma dłużej niż zazwyczaj…

Takie dni się zdarzają. Takie, w których prawda w jakiej jestem sytuacji. dotyka bardziej i dłużej trzyma…

Optymistyczna wersja to taka, że remisja jeszcze potrwa 5 lat. Razem byłoby 8, bo drugiego lutego minęło 3 lata od zakończenia  leczenia. To rekordowy czas, bo lekarze nie spotkali się  z dłuższą remisją nowotworu tego typu. Na całym świecie. Prawda jakie to optymistyczne?
A teraz wersja mniej optymistyczna: czyli taka, że w każdej chwili skorupiak może zaatakować. Biorąc pod uwagę limity badań, czas oczekiwania na badania, mogę łatwo przeoczyć moment, kiedy to zrobi. O to przykład: dostałam dziś skierowanie na usg., zarejestrowałam się na pierwszy wolny termin, czyli na koniec maja.
Ech.
Normalnie to ja nie prowadzę ze sobą dywagacji na ten temat. Nie dopuszczam myśli, by głośno przemawiały…
Ważny jest wyznaczony kolejny cel. 
 
Ale….zapomniałam zapakować książkę do torebki i nie miałam pretekstu uciec od rozmowy z  pacjentką, która jak ja czekała pod drzwiami gabinetu lekarskiego. Ona już nie ma szans na pobicie rekordu, bo skorupiak po 5 latach ponownie się ujawnił.
No i nie było mojej pani Doktor, tylko inna na zastępstwie i cała grupa studentów. A oni mieli za zadanie przeprowadzić wywiad. Więc nie ściemniałam, pani doktor również. 
Niby to wszystko  od samego początku wiedziałam, ale…
Tak łatwo zapomnieć.
I pewnie kolejny raz bym zapomniała, gdyby nie dotarła do mnie ta prawda oczywista.
Przecież ja nie dożyje emerytury!
Nawet tej  w wersji wcześniejszej, gdyby nagle rząd zrezygnował z reformy.
Więc po co płacić ZUS?
Hmm …gdyby się ziściła wersja pesymistyczna, to uczący się Misiek dostałby po mnie rentę. W wersji optymistycznej już się nie załapie. 
Więc ten powód odpada, szczególnie że  lata pracy mam wypracowane, więc wystarczy  ponownie się zatrudnić, gdy skorupiak pokaże się na horyzoncie.
No tak,  ubezpieczenie zdrowotne. W końcu latam po lekarzach. I co z tego, jak dobadać się muszę  z własnej kieszeni. Już wiem.  Pracujący mąż zapewni mi ubezpieczenie. 
A moją składkę na ZUS przeznaczę na kontrolne badania. A z tego, co mi zostanie, kupię sobie książkę, ciuch, wydam na kino, teatr  lub ulubione czekoladki. 
Oznajmiłam OM, co następuje.
Nie powiem,  miał nietęgą minę 😉 Ale trudno mu było nie przyznać mi racji.
Ot, cała prawda.
No wkurzyłam się, bynajmniej nie na skorupiaka.
 
Nie pracuję. ZUS płacę.  Mało tego, jeśli nawet bywam na zwolnieniu (ostatnio rok temu) to składkę zdrowotną i tak odprowadzać muszę. No, frajerka jestem i tyle!
 
 
 

 

Nie(dzielny) dzień

Niedziela.

Coraz rzadziej dzień wolny, coraz mniej świąteczny.
Coraz mniej różniący się od pozostałych dni.
Wciąż jednak  najczęściej to  dzień wspólny, rodzinny.
Różnie spędzany. Aktywnie, leniwie- nieważne, byle razem, nie obok siebie.
Wierzący i praktykujący idą całą rodziną do kościoła, a potem siadają przy wspólnym stole, by zjeść świąteczny obiad.  
Dla innych, niedzielnym rytuałem  są wypady do centr handlowych. W pogoni za okazją, w tłumie innych ludzi mijają im wspólne godziny. 
Są tacy, dla których niedziela to koszmar, tak jak każdy inny, wolny  dzień od pracy. Nie potrafią się odnaleźć, gdy muszą zwolnić tempo. Nie potrafią już funkcjonować w rodzinie.
To dzień, w którym pęknięcia, rozłam są najbardziej widoczne.  Bo w tygodniu to jakoś jeszcze funkcjonuje.
Dla niektórych to dzień pełen  melancholii. Drażniący swym wolno płynącym czasem.
Niektórzy   czekają na nią jak na zbawienie. Ale czy jedna niedziela zastąpi cały nieudany tydzień?
Czy wciąż tylko łączy, a nie dzieli?
 
 
Czy celebrujecie niedzielę?
Jakkolwiek…
Jestem ciekawa.
 
 
Przed nami  zakochany wtorek. Oby nie okazał się wtorkiem- potworkiem. Dla tych, co  z tej okazji oczekują niecodziennego celebrowania miłości, i dla tych, co  miłość  innych kuje ich w oczy, bo  z ogromną tęsknotą  sami na nią czekają. Ale po ewentualnym potworku przyjdzie  tłusty czwartek.  Na osłodę. Czyż nie? Bo nawet jeśli ktoś nie lubi pączków, to może zjeść coś innego, byle tłustego i słodkiego!  I koniecznie w towarzystwie!
Miłego!

Coś w tym jest…

 „Mężczyźni wolą kobiety ładne niż mądre, ponieważ łatwiej im przychodzi patrzenie niż myślenie”.



Coś w tym jest. 
Z tym myśleniem.
W sferze uczuć, emocji.
Deficyt.


Syty głodnego nie zrozumie.
Zdrowy chorego.
Mężczyzna kobietę ?
Kobieta mężczyznę?
Coś w tym  jest.


A wystarczyłoby pomyśleć. 
Przewidzieć. Wybiec myślą do przodu.
Wczuć się, popatrzeć z innej, nie swojej  perspektywy.
Spróbować zrozumieć.

Póki jeszcze są siły by coś tłumaczyć. Potem to już nawet się nie chce.
Bo czy jest sens wciąż udowadniać, że białe to białe, jeśli ma się do czynienia z daltonistą?

****
Zima zbiera żniwa.  Ostatnio nie ma dnia by na sygnale straż pożarna nie gnała do pożaru. Palą się domostwa. Ludzie hajcują, nie czyszczą pieców, kominów, dogrzewają się piecykami…



Seriale, ach seriale..

O serialach ma być.

Ulubionych przez mnie 😉
Tak sobie zażyczyła Niedyskretna.
Ogólnie to ja ze serialami nie jestem za pan brat, szczególnie  za tymi, co to ciągną się  jak flaki z olejem i każdy z każdym już był, albo będzie, albo go uśmiercą, a w najlepszym razie zastąpią innym aktorem.
No, ale jakieś tam oglądałam i oglądam.
Nie będę  przywoływać tych z minionej epoki, bo kiedyś to się  oglądało, jak leci, ciesząc się, że  w ogóle coś kręcą lub puszczają zagranicznego, szczególnie amerykańskiego.   Takiego na przykład porucznika ” Columbo”, którego lubiłam  za flegmatyczną  postawę i wymiętoszony do nieprzyzwoitości prochowiec. Jak dla mnie wymiatał  „Kojaka” z lizakiem, nie wspomnę o naszym rodzimym „007 zgłoś się”. Albo” Polskie drogi” dużo lepsze niż te nasze dzisiejsze i czeski „Szpital na peryferiach”, bardziej zabawny i realny niż ten w” Leśnej Górze”.
A słynne „gdyby głupota miała skrzydła, to latałaby pani jak gołębica”, wciąż ma u mnie zastosowanie i to niezależnie od płci. I tak sobie pomyślałam, że biorąc pod uwagę, to co się wyprawia u nas w Sejmie, to gmach byłby – przepraszam za wyrażenie- cały zasrany 😉
 
Dziś  za najlepszy polski  serial uważam „Czas Honoru”. Bo to czas miłości, przyjaźni, walki i zdrady. Film o ludziach z krwi i kości, którzy musieli zweryfikować swoje marzenia i plany w obliczu wydarzeń historycznych. Świetny serial, każdy jego sezon jest wart oglądania. 
Przyjemnie ogląda się  „Przepis na życie”, bo to taka  lekkostrawna mieszanka perypetii życiowych. Nie ma się po niej  żadnych obstrukcji 😉  Lubiłam oglądać „Kryminalnych” i żałowałam, gdy przestali kręcić kolejne odcinki.  Ogólnie to ja bardzo lubię sensację i  thrillery- w odcinkach i solo.  A gdy jeszcze są z dawką   humoru, to, to jest to!  Na przykład taki  dr House w roli tropiciela przyczyn choroby.  Jest rewelacyjny.  No i ta jego face. Mnie bardziej jakoś tak  za serce biorą  faceci z  twarzą przeoraną życiem  niż ci z wymuskaną i ładniutką.
 
A teraz wyznanie.
 Oglądam Julię, jeśli jestem o tej porze w domu. Zawsze w towarzystwie laptopa na kolanach, albo książki w rękach.  Czasem zerkam z kuchni, jak mieszam coś w garnkach.  Oglądam dla zdjęć Krakowa. Niektóre ujęcia zapierają dech w piersiach i chciałoby się pakować plecak, no dobra, walizkę i  od razu wyruszyć do miasta Kraka.  
 
No i to by było na tyle…
A do zwierzeń jakie lubicie oglądać seriale typuję:
Margolkę
Kobietę w sukience
Thunderstrom
Ken_G
Lenkę , czyli młode pokolenie 😉
 
Oraz wszystkich pozostałych, którzy mają ochotę podzielić się swoimi serialowymi upodobaniami 🙂

Zimno, zimno…ciepło, gorąco…

Zimno. Bardzo zimno.

Zdziwienia nie ma, bo to w końcu sam środek zimy jest. Ale…patrzę na to cudowne słońce za oknem i zastanawiam się, gdzie jest śnieg?
Hola, hola, hamuję własne myśli, coby się w spełnienie nie zamieniły, bo po co mi śnieg?
Dla oka? Kilku pięknych fotek własnej produkcji?  
Już wiem. Dla rozgrzewki 😉
Bo nic tak zimą nie rozgrzewa jak odśnieżanie-czegokolwiek- jak pokonywanie zasp na drodze…jak ta ( do czasu) nieskazitelna biel…
Wiem, przesadziłam, no ale uwierzcie mi, głupio tak, gdy wokół siarczysty mróz, a śniegu ani milimetr.
Mróz mrozi jakoś bardziej,  wiatr smaga policzki, a człowiek najchętniej z domu by nie wychodził nawet gdy musi.
Tyle że spod ciepłej kołdry  kiedyś wyjść trzeba.
Kubek gorącej herbaty z wyciśniętą cytrynomandarynką i czubatą łyżką miodu, by nie utracić ani kilodżula ciepła.
Piec rozpalony do czerwoności włącza dmuchawę, i czuć jak z otworów w podłodze rozchodzi się ciepłe powietrze. 
Miło smaga bose stopy, ale już szukam ciepłych skarpet.
Bo  mnie wciąż zimno. 
Patrzę na nierozpalony kominek… i oczami już widzę wesoło trzaskający ogień.  Tylko, że drew pod nim brakuje- żeby je przynieść trzeba wyjść na dwór.
O nie, nie mam zamiaru wychodzić.
Jeszcze nie teraz.
Otwieram lodówkę, sprawdzam zapasy….
 Już wiem.
Wyciągam mięso ,  czerwoną, zieloną i żółtą paprykę. Czosnek, cebule i pozostałe warzywa. 
Są pomidory w puszce.
Już postanowione. Będę gotować zupę. Pożywną i  rozgrzewającą swym kolorem, smakiem i zapachem. Ostrą  do zjadliwości.
Dobre menu na pożegnanie.
Pikantne i gorące!
Czas najwyższy…
Wymienić starą kuchenkę na nowszy model 🙂
 
Jednak, żeby było jasne, to wolę słońce w pakiecie z mrozem, niż deszcz i plusową temperaturę  na dworze. Oczywiście tylko zimą!