Trzy razy „P”…a nawet cztery ;)

Potencjalny Przestępca Przedsiębiorca…

Od 1 marca zacznie swą działalność nowy twór KAS ( Krajowa Administracja Skarbowa) o szerokim wachlarzu uprawnień. Przede wszystkim kontrolerzy będą mogli wejść z kontrolą bez uprzedniego powiadomienia na terenie całego kraju. Jak się komuś w Pszczynie Dolnym nie spodoba działalność firmy dajmy na to w stolycy, to przyjedzie taki urzędas, machnie legitymacją i bez pardonu zacznie kontrolę. I mogą się nawet dublować. Będą mogli żądać  dokumentów za okres nieobjęty kontrolą i przeprowadzać ją w każdym miejscu: w miejscu działalności przedsiębiorcy, w miejscu zamieszkania danego przedsiębiorcy, w miejscu przetrzymywania dokumentów (u księgowego), u kontrahentów przedsiębiorcy…wszędzie tam, gdzie urzędnik KAS  uzna za potrzebne. Na dodatek mają możliwość dokonania rewizji bez wcześniejszej zgody prokuratora, jeśli uznają, że jest to przypadek niecierpiący zwłoki. I mogą być wyposażeni  w środki przymusu bezpośredniego np. broń. Taa…Po staremu zostaje, brak odpowiedzialności osobistej urzędnika  za swe złe decyzje, złe interpretacje przepisów etc…Gdyby taka odpowiedzialność została wdrożona, to może zminimalizowano by nadużycia popełniane przez urzędników skarbowych. Szczególnie że przepisy nie przewidują odwołania się przez podatnika do instancji wyższej, tylko do tej samej, co przeprowadzała kontrolę.

PiS  w kampanii zapowiadał uszczelnienie podatków, co jest akurat chlubnym przedsięwzięciem. Bo kto by nie był za. Jednak mam wrażenie, że zabrali się za to od doopy strony. Konkretnie doopy każdego przedsiębiorcy, który z założenia pisowskich reformatorów jest przestępcą podatkowym. A jak nie jest, to może być. W myśl zasady na każdego znajdziemy haka.  Mamy tak dużo przepisów dotyczących podatków, że zwykły śmiertelnik nie jest w stanie się w nich połapać. Ba! Interpretacje tychże często zależą od widzimisię urzędnika. Zamiast uprościć system podatkowy, tak by przedsiębiorcy, ale również urzędnicy nie mieli możliwość dowolnej interpretacji, to Ministerstwo Finansów wraz z Ministerstwem Sprawiedliwości opracowali plan ścigania i karania. W kampanii PiS zapowiadał nowe regulacje dla przedsiębiorców, szczególnie tych małych, tak, by prowadzenie własnej działalności było dużo prostsze. Minister Morawiecki z dumą ogłosił, że w każdym US zawiśnie Konstytucja Przedsiębiorcy- cokolwiek to znaczy. Jak na razie to nad przedsiębiorcą zawisnął miecz urzędnika, który ma możliwość nadużyć spowodowanych ogromną uznaniowością swych poczynań w czasie kontroli. Ile niesprawiedliwie zetnie głów bez żadnych konsekwencji? Czas pokaże…Bo że takie polecą, to nie mam żadnych wątpliwości, mimo iż ministerstwo zapewnia, że KAS skupi się na nieuczciwych przedsiębiorcach, a tym co prowadzą swą działalność uczciwie, urzędnicy będą pomagać, choćby w wypełnieniu dokumentów. Problem w tym, że teoria teorią a praktyka przeważnie jest zgoła inna. To tak podobnie jak z „prawem szyszki”- miało  bez zezwolenia pozwolić na wycięcie spróchniałego drzewa na posesji obywatela a przyczyniło się do wyrżnięcia tysięcy zdrowych, dorodnych drzew w całym kraju, równie  na obszarach chronionych…ech. Oby nowy twór nie wyrżnął przedsiębiorców w pień…Albo spowodował, że uciekną ze swoimi firmami tam, gdzie nie tylko podatki są niższe, ale przede wszystkim przepisy są bardziej przejrzyste…

I znowu ujawnił się u mnie brak zaufania i podejrzenie, że urzędnicy KAS będą nierzetelnie, ale za to z gorliwością godną psa gończego (notabene i w psy będą wyposażeni) będą ścigać przestępców podatkowych. Głodni sukcesu, zastraszeni (tak, tak ta władza tak działa, co widać w innych służbach- ci, co się nie boją, to sami odchodzą lub są zwalniani, lub degradowani) bojąc się o własne stołki, będą nadgorliwie interpretować przepisy tak, by wykazać, że ten czy inny przedsiębiorca jest przestępcą  podatkowym, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji, nawet, jeśli sąd (często po latach, nawet kilkunastu) stwierdzi inaczej. Więc co im szkodzi? Szczególnie jeśli „naczelnik państwa” jeszcze w kampanii wyborczej zapowiedział konkretne kwoty, jakie uda się im w ramach tego „uszczelnienia ” uzyskać i tym samym zasilić budżet.

Żeby nie było, jestem za tym, żeby przedsiębiorcy płacili należne podatki. W ramach czytelnego dla wszystkich prawa. I przyklasnę każdej ekipie, która uprości  podatki.

***

Pojadę, bo muszę. Cztery tygodnie zleciały, zanim się obejrzałam. Każdy tydzień to nowa buteleczka piguł. Właśnie mam na wykończeniu ostatnią. Opcji wyjazdu miałam dwie.  Jednak (nie)twardo stałam przy swojej. Bo kiedy jak nie teraz? Nie mam żadnej gwarancji, jak będzie przez te i za cztery tygodnie…Łatwo zmobilizować się nie jest, gdy Bliscy służą ofertą pomocy. Łatwo ulec, aby choć minimalnie poprawić komfort, gdyż do dyskomfortu nijak przyzwyczaić się nie mogę. Drażni, irytuje, ogranicza. Codziennie w każdej minucie. Jedynie co mogę, to skupić się na czymś innym. Co robię. Mimo i na przekór z uśmiechem 🙂

Więcej słońca!

Medyczne dywagacje…

Jedna z moich Przyjaciółek od lat powtarza: po pierwsze, że nie zna biednego lekarza i,  po drugie, że studia medyczne powinny być płatne. Tym drugim akurat wpisuje się w mgliste propozycje ministra G., choć za ministrem oczywiście nie przepada. Trudno się oprzeć jej logice, że absolwenci tak kosztownych studiów, po wykształceniu się, nie powinni czmychać czym prędzej za granicę, tylko zostać w kraju i leczyć rodaków. Bo przecież wykształcili się na koszt państwa i coś temu państwu są winni. A konkretnie nam: pacjentom- podatnikom. Ja mam bardziej liberalne spojrzenie na tę kwestię, bo uważam, że to państwo powinno wszystko zrobić, żeby takiego lekarza zatrzymać. Za „Bóg zapłać” to nawet ksiądz mszy za zdrowie nie odprawi.

Pamiętam jak Starsza Rodzinnej ( obie córki są lekarzami) jeszcze w liceum wyjechała na jakąś wymianę, bodajże do Holandii albo Anglii- nie pamiętam. W każdym razie do zachodniej cywilizacji, w czasie, kiedy jeszcze nie była zdecydowana czy będzie studiować medycynę czy prawo. Trafiła do rodziny lekarskiej. Po przyjeździe opowiadała, ile tam zarabiają lekarze i na jakim poziomie żyją. Miała porównanie z domem rodzinnym. Fakt, zanim sama została lekarką, i od razu wyjechała do pracy do Anglii ( teraz jest w Australii a ma już kontrakt do Brazylii- ten sam pracodawca) status jej rodzinnego domu się zmienił, gdy Rodzinna wzięła sprawy w swoje ręce i wybudowała własną przychodnię. Jednak zanim to się stało, jako młoda lekarka pracowała w pogotowiu, w przychodni, w szpitalu, później jeszcze w prywatnym gabinecie, urodziła dwoje dzieci, zrobiła dwie specjalizację i doktorat. Starsza wybrała inną drogę. Nie chciała jako rezydentka korzystać z zasobów rodziców, a tak zapewne by było przez pierwsze lata. Dlatego od zawsze uważam, że tylko godziwe zarobki zatrzymają młodych- i nie tylko- lekarzy w kraju. Bo jeśli ktoś miałby płacić za studia, to dlaczego akurat polskiej uczelni? Jeśli nie nastąpią znaczne  zmiany w kwestii zarobków, a koszt nauki musiałby ponieść student, to czy nie lepiej studiować od razu tam, gdzie w przyszłości  jego praca byłaby za godziwe pieniądze wynagradzana, a warunki pracy często na wyższym poziomie? Na pewno część osób wzięłoby taką możliwość pod uwagę. Inna zaś, pewnie zrezygnowałaby ze studiów medycznych w ogóle, z powodów finansowych, bo zwyczajnie nie byłoby ich stać lub nie chcieliby być w jakikolwiek sposób przywiązani, choćby opcją odpracowania stypendiów.  Dlatego nie wydaje mi się, że to dobra droga…Bo dlaczego płatna ma być tylko medycyna?

Zmiany są potrzebne. Tylko nie zmiany dla samych zmian. Gdy słucham Ministra Zdrowia, to mach ochotę wrzasnąć…co czasem robię. Od początku nie miałam do niego zaufania, i dlatego sceptycznie się odnosiłam do jego wyboru na ten urząd. Niestety, kłamie jak z nut…Albo jest kiepskim lekarzem. Bo jak można powiedzieć nie raz, nie dwa, więc o pomyłce nie ma mowy, że pigułka ellaOne jest tabletką wczesnoporonną?- to jest niezgodne z wiedzą medyczną! Tak samo kłamie w sprawie marihuany leczniczej. I w sprawie kolejek do specjalistów.  Nie wiem w jakiej rzeczywistości minister żyje, ale jak usłyszałam z jego ust, że od razu na drugi dzień   kolejki znikną, gdy tylko nowa ustawa o sieci szpitali wejdzie w życie, to  parsknęłam śmiechem. Minister Radziwiłł Harrym Potterem ;D Szczególnie jak zaczął się wywodzić na temat pacjenta, któremu szpital po jego opuszczeniu, załatwi wizytę u specjalisty i   ewentualną rehabilitację, tak, by nie musiał ” błądzić” po mieście. No pięknie! Tylko czy nie zauważył, że w wielu szpitalach funkcjonują przychodnie specjalistyczne, w których owe kolejki już są? A na najlepszych oddziałach rehabilitacyjnych kolejka wynosi nawet dwa lata? Żeby kogoś tam wcisnąć to trzeba innego przesunąć. Proste.

Jako pogromca kolejek do lekarza, minister chce szpitale złapać w sieć. I nie wiem co o tym sądzić, jeśli słyszę, że kryteria są takie, iż na pewno będą niektóre szpitale zamykane, a w niektórych likwidowane oddziały. Jeśli tak się stanie, to jakim cudem kolejki się zmniejszą? Mniej szpitali, mniej oddziałów, mniej lekarzy, tylko pacjentów coraz więcej.

W tym roku miałam wątpliwą przyjemność przebywać w trzech różnych szpitalach na różnych oddziałach. Wątpliwą z powodu choroby, tego co fizycznie musiałam przejść. Ale jeśli chodzi o personel medyczny, praktycznie nie mam nic do zarzucenia.  Szczególnie  dwóm, gdzie i warunki pobytu były godne pacjenta, a nie tylko opieka. Aczkolwiek dla pacjenta  najważniejsza jest opieka medyczna: lekarska i pielęgniarska. To się w większości zmienia. Na plus. Oczywiście, że zdarzają się różne sytuacje, najczęściej brak logistyki mocno uderza w chorego, gdy musi pod gabinetem czekać na swoją kolej lub na izbie przyjęć odstać swoje, etc…

Dlaczego więc demolować coś, co już funkcjonuje, zamiast ulepszać? Jak zawsze chodzi o kasę. Jednak myślę, że jeśli się chce zlikwidować patologię w systemie, to niekoniecznie trzeba ten system rozmontowywać. I działać przede wszystkim systemowo. Bo za chwilę to nie tylko szpitale znikną, ale i lekarze, i pielęgniarki…

Ale! Jeśli faktycznie kolejki do specjalistów znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to będę się bić we ( nie)własną  pierś i ogłoszę ministra narodowym cudotwórcą!  I, żeby pokazać swą dobrą wolę, poczekam miesiąc, nie jeden dzień ;p

Jednak śmiem sądzić, że korzyści z tej reformy będą dla pacjenta  mniej więcej takie, jakie mają seniorzy z darmowych leków. No, chyba że minister weźmie pod uwagę krytyczne głosy, również te w swojej partii i zmieni swoje założenia. Tylko mnie to wcale nie cieszy, bo jeśli nawet projekt  w obecnej formie nie wejdzie w życie, to widać, że minister nie ma żadnego dobrego planu uzdrowienia systemu, tak, żeby pacjent odczuł to na własnej skórze. Bo motywem tego planu jest zablokowanie przepływu pieniędzy w sektor prywatny.  A pacjentowi jest obojętnie w jakim się leczy, jeśli koszt jego leczenia jest refundowany. Po rządzie, który ma obsesje na punkcie słowa „narodowy”, można się spodziewać, że zrobi wszystko, aby prywatne szpitale znikły z mapy…I nieważne, że często takie szpitale leczą taniej i nowocześniej, czyli lepiej.

Czy ktoś lub coś tych szkodników powstrzyma, żeby przestali wdrażać na gwałt bezsensowne ustawy? Psujące to, co już zostało osiągnięte.  Reformowanie chyba nie na tym polega…

***

Wciąż wieje. Dziś dla odmiany zamiast deszcz,  to śnieżek sypie. Przebiśniegi się już poprzebijały, coraz częściej słychać ptaki…przedwiośnie całą gębą 😉 A ja od tygodnia nie byłam na spacerze 😦 Strach wyjść…

***

edit.

A druga Przyjaciółka z psychologicznym wykształceniem nie raz nie dwa powiedziała, że lekarze to najmniej empatyczni ludzie… Długo się z nią nie zgadzałam…aż w końcu, któregoś dnia poległam…

Niemieckie banany…

Dlaczego banany? Ano dlatego…

Jakiś czas temu Misiek opowiadał mi o „kłopotach „lokatorów w mieszkaniu, które im wynajmuje w kamienicy na Podzamczu, czyli na starym, nowym mieście w DM. Odkąd któryś z właścicieli  z tej samej klatki wynajął swoje mieszkanie studentom niemieckim, nagle fajna miejscówka straciła urok. (Fajna, bo dla młodych ludzi, bezdzietnych, aktywnych zawodowo mieszkanie w tym miejscu jest atrakcyjne: wokół pełno knajpek i restauracji, Bulwary, Wały, dobrze skomunikowana…). Niemieccy studenci postanowili pokazać swą twórczą, artystyczną duszę i wymalowali na ścianach ( z pięknych cegieł) klatki schodowej graffiti- niestety, chyba w pijackim widzie, bo do murali tym malunkom daleko. Uznali też, że należy głośno i często umilać czas współlokatorom swym gustem muzycznym, organizując imprezy na 30 osób. Niekoniecznie tylko w weekendy. Mało im artystycznych talentów, również w sportowych postanowili się sprawdzić – w nowej dyscyplinie- rzucając z okien worki ze śmieciami.  Do celu. Nie przejmując się, gdy lądowały obok, rozbryzgując się na wszystkie strony. ( A podobno Niemcy wiodą prym w segregacji i dyscyplinie w tej materii). W sąsiedniej klatce zamieszkały studentki tej samej nacji, więc jak za dawnych czasów, zamiast przez komunikatory, telefon, to nawołują  się często przez okna. Niemieckie banany!

***

Do bananowej młodzieży na pewno nie należy pani Basia, która ma mieszkanie piętro wyżej niż to, w którym ja przebywam w DM. Pani Basia jest przygłucha, więc na cały regulator słucha telewizji. W dzień pewnie odsypia, bo nocą wykazuje nadmierną aktywność. Na samym początku mojego częstego przebywania,  Mam poprosiła p. Basię, żeby po 22. ściszała telewizor. Pani Basia rad nie rad ubierała słuchawki na uszy i już nie umilała mi nocy hałasami. Jednak czas robi swoje, i przyzwyczajenia również. Znowu wróciły stare nawyki, a ja ile razy nocuję, to mam ochotę wybrać się z nocną wizytą do p.Basi. Zawsze. Stanąć w drzwiach z łysą głową jak z wymownym wyrzutem. Wiem, to głupie…Po czym rezygnuję, uznając, że ja tu na jedną, dwie noce, więc po co robić aferę. Szczególnie że chyba te nocne granie nikomu innemu nie przeszkadza…Wiem, że pani Basia nie robi tego złośliwie, i nie musi przewidywać, kiedy ktoś nocuje w mieszkaniu piętro niżej. A to, że cisza nocna od 22.? Kto by się tym przejmował. I tak już telewizor nie wyje do 2. czy 4. jak to wcześniej bywało, ale ucisza się tak kole 1. Więc nie ma co narzekać ;p Wyśpię się kiedy indziej i gdzie indziej.

***

Robić hałas jednak warto! W słusznych sprawach. Niczego tak się naczelnik nie boi, jak krzyku suwerena. Tym razem w sprawie wycinki drzew i ustawy zrobionej – jak inne – na kolanach i przepchniętej w sali kolumnowej bez możliwości zgłaszania poprawek.  Prezes musiał uderzyć się w pierś, choć wcześniej podniósł rękę i  przyzwolił na niekontrolowane ruszenie obywateli z piłami i siekierami na…drzewa. Ja to przewidziałam, ale w najśmielszych przypuszczeniach nie pomyślałam, że tyle się w tak krótkim czasie w trociny zamieni. Żal. Normalnie mi łezka poleciała, widząc w TV i Internecie jakie człowiek już  poczynił spustoszenia. Przez głupotę i chciwość ludzką. Również samego ministra, który z ochroną środowiska to chyba ma niewiele wspólnego. I nerw na idiotyczną argumentację p. Szyszki. I tak sobie pomyślałam, że jeśli ustawa nie zostanie zmieniona i ten pan nadal będzie ministrem, to może za kilka lat będzie jedyną szyszką w naszym kraju.

 

Z własnej perspektywy…

Punkt widzenia z reguły zależy od tego, w jakiej rzeczywistości się znajdujemy.

Siedzieliśmy sobie z Miśkiem na moim łożu i wesoło rozmawialiśmy, kiedy dołączył się do nas Tata. W pewnym momencie poinformował nas, że Mam nie odbiera  od rana telefonu. Od której?-  się pytam, zważywszy, że było już samo południe. No od rana- słyszę. Oczywiście snuje już katastroficzne wizje wzbudzając w nas niepokój. Jednocześnie  sięgnęliśmy po telefony. Oni dzwonili na komórkę i domowy, a ja postanowiłam zadzwonić do Cioci K.  Ciocia co rano, między 8.30 a 9.00 dzwoni do Mam. Na pogaduchy, taki rytuał. Tygodniami  mogą się nie widzieć, choć mieszkają od siebie dwa przystanki tramwajowe, ale  praktycznie ( czasem wyjątkowo nie) codziennie  wiszą na telefonie. ( Kiedyś wujostwo jeździło z  moimi rodzicami na wieś, ale już jakiś czas temu przestali). W każdym razie uznałam, że Ciocia to dobre źródło informacji. I nie pomyliłam się! Oczywiście, że rozmawiały jak co dzień, i Mam miała się wybrać na zakupy. I wszystko jasne! Bo Mam telefonu ze sobą nie bierze, a nawet jak weźmie, to i tak nie odbiera 😉 Przy okazji  sobie z Ciocią pogadałam. Przede wszystkim o tym jak się czuję, bo to ją interesowało najbardziej. I usłyszałam, że czytała jakiś wywiad z Korą (w kolorowej prasie), iż ta bardzo dobrze znosi lek, że nawet chce wrócić do pracy. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, a ile wydumanych spekulacji, ale zaczęłam o tym myśleć.

Jak łatwo ubrać kogoś w czyjeś buty. Bo o jakiej pracy mówimy? Takiej codziennej przez 8 godzin? No nie! Abstrahując od Kory i tego czy zamierza coś w tym kierunku zrobić czy nie, weźmy kogoś kto jest/był na etacie. Nawet ja nie jestem dobrym przykładem, bo pracując na swoim, na dodatek z OM, mogłabym sobie tę pracę dawkować. Teoretycznie. Bo praktycznie, moje obowiązki przejął już dawno ktoś inny- trudno w takiej sytuacji liczyć na to, że będę dyspozycyjna. W każdym razie w tej chwili to nawet na własny ZUS bym nie zarobiła. Nie wiem też, jak mnie  za dwa miesiące potraktuje  ZUS, kiedy skończy się renta. Do tej pory świadczenie dawał mi na rok, nigdy dłużej. Fakt, po wznowie przedłużył o kolejny, ale tylko dlatego, że w międzyczasie nastąpiła wznowa  wznowy. Reasumując, do tej pory, przez te 18 lat miałam 4 razy przyznawaną rentę, zawsze na rok. Plus dwa zasiłki rehabilitacyjne. W sumie sporo.  Jednak po 2008 roku, czyli drugim skorupiaku, po skończeniu się renty, kiedy nie dostałam przedłużenia, pracowałam właściwie teoretycznie, czyli płacąc składki i coś tam robiąc w miarę możliwości. Gdybym nie miała takiej możliwości, to byłabym na utrzymaniu OM, bo na etat pracować nie dałabym radę. Nawet siedząc za biurkiem. Zresztą kto trzymałby pracownika, który gros czasu spędza na wizytach u lekarza? I chodzącego na ewentualne zwolnienia.

Pomijam już, że każdego chorego historia jest inna, nawet jeśli w finale łykają te same piguły. I nie o licytacje tu chodzi, ale o faktyczne leczenie, jego uboczne skutki i konsekwencje. Chciałabym mieć optymistyczne spojrzenie na tę kwestię, ale nie mam, choć Ciocia uważa, co wyartykułowała, że ja w ogóle optymistycznie jestem nastawiona. Poniekąd. Jednak co do pracy, niezależnie co ZUS postanowi, ja wiem, że nie jestem w stanie wrócić. Nawet takiej, jaką wykonywałam w czasie, kiedy OM rozłożył nade mną parasol ochronny. Nie tylko za 2 miesiące, ale w ogóle. Z mojej perspektywy jest to niemożliwe. I to jest przygnębiające.

***

Chłopaki pojechali do kina, a po kinie do McDonalda. Pańcio naciągnął wujcia 😉 Jak wrócili, to zagraliśmy w Monopoly 😉 Pańcio oznajmił Tuśce, że musi się wyprowadzić z domu na 5 dni, bo już za długo w domu nocuje- powsinoga jedna 😉 No to spał u nas 🙂 Rano, jeszcze w łóżku zagraliśmy w grę 🙂 Raz, bo obudziłam się z bólem głowy, który z czasem się nasilał. Ciśnienie w normie, więc pozwoliłam sobie na dwie kawy z rzędu. Nie chciałam nic łykać, choć przez jakiś czas było intensywnie. Bliscy nie mogą zrozumieć, ale ja zawsze miałam- i tak pozostało- awersję do piguł. Raz, że często mam uczulenie; dwa, że za dużo tej chemii we mnie… Łykam, jak już zaczynam chodzić po ścianach…Na szczęście, ból zelżał, aż w końcu ustąpił.

***

W mediach szum odnośnie podstawy programowej. Trudno mnie się odnieść, bo nie jestem nauczycielką. Słucham nie polityków, ale tych, co mają z edukacją do czynienia. Ogólnie nie mają pochlebnych opinii, ale wiadomo, że tak naprawdę wszystko wyjdzie w praniu…Tylko że to eksperyment na żywych organizmach. Są głosy- co cieszy- że podstawa jest przejrzysta, klarownie wyznacza jak i czego uczyć, jednym słowem podoba się!  Tyle że to wcale nie oznacza, iż nauczyciel wyuczy mądrego, kreatywnego, myślącego samodzielnie człowieka. Niestety. Najpierw sam musi takim być. No i „jak i czego” ma duże znaczenie.

Tuśka wciąż się waha, co zrobić z Pańciem od września.  Nowa reforma zniechęca, żeby poszedł jako sześciolatek do szkoły, czyli w tym roku do zerówki. Choćby dlatego, że  jako 14-latek musiałby dojeżdżać do szkoły średniej. O dwa lata wcześniej niż ona i brat wyprowadzili się do DM. To jest spora różnica. No i im później rozpocznie edukację, tym większa szansa, że ten chaos trochę okrzepnie, i coś sensownego się wyklaruje.

A na razie to czekam, aż coś sensownego wyklaruje się w pogodzie. Bo wieje i co chwilę popaduje. Brrr..

Iść ku…

W środę się zagapiłam. Nie, żebym nie zauważyła słońca za oknem, aż taka gapa to nie jestem 😉 Przegapiłam moment, kiedy z minusowej temperatury zrobiła się plusowa. A potem zrobiło się za późno. Według mnie. Po czym leżąc na kanapie z książką w ręku i odpływając w półsenne zapomnienie, nagle myśl, że staję się taka jak Mam, otrzeźwiła mój umysł i prawie postawiła w pionie. Jednak prawie robi różnice, więc nie zerwałam się z kanapy i nie ubrałam się stosownie do pory roku, by wyjść. Nie. Ale! Kurczaki pieczone i nieopierzone, od kiedy to ja trzymam się jakiegoś planu? Na dodatek godzinowego. No tak. Od 6 tygodni, ale tylko w pewnych ramach, więc? Nie ma, że to czy tamto, o nie!  W  czwartek zaprzęgam Julka i wiozę się do lasu, choćby się paliło i waliło!

I jak postanowiłam tak zrobiłam. Pierwszy spacer zaliczony!

spacer

(więcej zdjęć na „ścieżkach” )

W lesie jeszcze nie widać wiosny, ale… czuć! Pachniało wybornie! Musiałam ostrożnie stąpać, bo droga w większość skuta lodem i zlodowaciałym śniegiem, ale im bardziej w las tym mniej  śladów zimy. Odurzona powietrzem, niekiedy zataczając się, ale szczęśliwa, spędziłam w lesie prawie godzinę. No dobra, razem z dojazdem, przyjazdem i wyszykowaniem się. Las mam rzut beretem, więc jazda Julkiem krótka, ale radosna, bo czy to za sprawą obuwia czy nie, jechało mi się dużo lepiej!

W temacie pojazdów i jazdy. Tak jakoś mi się skojarzyło, że zamiast 30 limuzyn po kilkaset tysięcy zakupionych przez MON oraz innych rządowych również pieruńsko drogich, które namiętnie rządzący rozbijają, wzięliby choćby przykład z papieża Franciszka podczas pobytu w Polsce. Taniej i bezpieczniej. Gdyby tak jeszcze zrezygnowali z komisji smoleńskiej i przestali nabijać kabzę pseudo fachowcom od katastrof lotniczych, już nie wspomnę o kabzie ojca dyrektora…To może znalazłyby się pieniądze dla chorego Malucha na lek, który nie jest refundowany tylko u nas i w Albanii. To tylko i aż (aż dla rodziców) 25 tysięcy miesięcznie.

I znowu weekend! Psuje się pogoda, ale będą chłopaki w domu ( Misiek i Pańcio), więc będzie wesoło 😉

Miłego!

 

Wczoraj…

Nie jestem romantyczna, nigdy nie byłam…

Och, oczywiście potrafię zachwycić się naturą, pobujać w obłokach, dać porwać się marzeniom…Jednak z reguły twardo stąpam po ziemi. Choćby boso.

Ulegam różnym wariacjom, dam się ponieść w rewiry nieznane- to raczej z ciekawości. Uwielbiam poczuć wiatr we włosach, pędząc rowerem po ścieżkach znanych i nieznanych, przemierzać kilometry brzegiem morza wpatrzona w horyzont, w czasie kiedy nic innego się nie liczy- tylko morze i ja. Wdrapać się na szczyt góry- z góry lepiej widać- i poczuć siłę natury każdym swym mięśniem. Zachwyci mnie pojedynczy kwiat, kamień…

Trochę zazdroszczę prawdziwym romantykom, bo ja jeśli już, to tylko bywam. Rzadko. Zresztą, czy dzisiaj, gdy świat się mocno skomercjalizował, jest jeszcze miejsce dla nich?

Minęliśmy się w czasie śniadania, co właściwie jest standardem. Zrobiłam, więc to, co robię od kilku dni: kurcgalopem z powrotem pod kołdrę, by dospać jeszcze godzinę. W porze obiadowej, rozciągniętej w godzinach, OM z reguły nie bywa w domu. Żeby zjeść wspólnie kolację, a właściwie obiadokolację, musi wrócić kole 19. – bardziej przed niż po, żeby nie burzyć mojego rytmu, w którym już tkwię 6 tygodni. Wraca różnie. Wczoraj wrócił na czas, choć się nie umawialiśmy. Z podwójnym bukietem goździków, co skomentowałam: o jakie fajne gwoździe 🙂 Na stole wylądowały gołąbki, mielone i pierogi- zero romantyzmu, zero afrodyzjaków 😉 Zero słów o miłości…

Jakby banalnie nie zabrzmiało, że czyny się liczą nie słowa, to jest to prawda najprawdziwsza. Choć pewnie są osoby, co i słów potrzebują na co dzień. Czynów romantycznych. Mnie wystarczy poczucie bezpieczeństwa. Bycie kochaną i ktoś do kochania. Bez fajerwerków.

Nie mam nic przeciwko świętowaniu, o ile sprawia ono radość. Po swojemu. Bez komercjalnego szumu, no chyba że ktoś tak właśnie lubi. Bo życie to rzecz dla dwojga, i warto się w tej kwestii dogadać 😉 Miłości oczywiście, a nie jej świętowania 😉

 

W miarę możliwości…

Staram się.

Coś taka zasapana?– pyta się Aliś, do której oddzwoniłam, słysząc mój głos.

A bo wróciłam z kuchni ze śniadaniem na górę– odpowiadam i słyszę, że trzeba było zostać na dole i nie forsować się tak. Nie zgadzam się, tłumacząc, że specjalnie nie zabieram ze sobą wszystkiego ( telefon, książkę…), po to, żeby kursować po tych schodach jak najczęściej. Dla kondycji.  Mogłabym rano zejść na dół i tam zalegnąć, ale tego nie robię.

Niestety, muszę stanąć twarzą w twarz z prawdą. Wziąć ją na klatę. Nazwać po imieniu. Unikałam tego, bo nazywając, to tak jakbym akceptowała, a ja wciąż nie chciałam dopuścić myśli, że to się właśnie dzieje- neuropatia. Mija dwa miesiące od skończenia brania cytostatyków i pojawienia się objawów, a dolegliwości nie tylko nie mijają, ale i nie zmniejszają się. I nie wiem, czy piguły je nasilają albo przynajmniej uniemożliwiają poprawę.  Pomijam fakt, że neuropatia wywołana chemią jest trudna do wyleczenia, aczkolwiek może minąć sama. Wcześniej, podczas poprzednich trzech chemii nie miałam takich dolegliwości, może jakieś krótkie, sporadyczne, ale niezapamiętane przeze mnie.

Odsuwałam od siebie tę prawdę aż do soboty.  Dopiero jazda Julkiem uświadomiła mi, że naprawdę nie jest halo… Jeszcze mam nadzieję, że to przez Emu na nogach, wyczucie pedałów było kiepskie, choć krótka jazda ( 900 m) do domu Rodziców, obnażyła to, co skrzętnie ukrywałam w meandrach własnych myśli. Strach. Lęk przed tym, że nie będę mogła być mobilna. Przynajmniej nie na starych zasadach.

Twoi i tak jeżdżą w tę i z powrotem tak często, więc nie wygłupiaj się i nie wsiadaj jeszcze za kierownicę, bo ma kto cię wozić- to słowa Aliś na moje, że tym razem chciałabym sama przyjechać do DM, a było to jeszcze przed sobotnią jazdą.

Zobaczymy, bo mam jeszcze dwa tygodnie do wyjazdu i również od pogody będzie zależała moja decyzja. I nie chodzi o warunki jazdy. Mam też zamiar pojeździć po okolicy i „nauczyć się” wyczuwania, przetestować się, bo bez walki nie odpuszczę. Jeśli ulepiłam wraz z  Mam milion dwieście pierogów w ramach rehabilitacji, to poradzę sobie też z Julkowymi pedałami ;p

***

OM wrócił w sobotę w czasie mojego drugiego śniadania, czyli łykania 8. piguł. Z opowieściami, zdjęciami w swym archaicznym telefonie, bo nie wziął Nikusia 😉 Z ciekawostek, co samego zaskoczyło, to akt urodzenia własnego ojca i jego brata bliźniaka  po łacinie i w języku ukraińskim. Widział też akt ślubu dziadka swojego dziadka, czyli prapradziadka, imiennika naszego syna 🙂

Dwujęzyczność ( polski i łemkowski) na zdjęciu  tablicy miejscowości, w której bywałam jako dziecko u rodziny Przyjaciół moich rodziców i mojego, a potem już z OM, uświadomiła mi, jak dawno nie byłam w tamtych stronach. Ponad 10 lat…

Zdjęcia z Przemyśla i okolic, i zaprzyjaźnionej Rodziny jeszcze za czasów DM…ech… wywołały szalone, studenckie- i nie tylko- wspomnienia. Nie mają  tam teraz, jako społeczność,  łatwego życia. Od roku. Od kiedy ONR ma ciche przyzwolenie od władz…

Zamknęłam oczy i przywołałam sanockie okolice…Wioskę, w której urodził się Tata i mieszkał cztery lata, zanim zostali wysiedleni. Górę, na której stał jego rodzinny dom, po którym zostały tylko nieliczne ślady. Nowy dom dalszej rodziny, którą odwiedzaliśmy, ile razy byliśmy we trójkę na wakacjach w Bieszczadach. Smak pieczonego chleba z masłem od czerwonych krów.

Weekend mroźny i wietrzny. Nieprzyjemny. Śniegu już od dawna nie ma, zresztą w tym roku praktycznie go u nas nie było. Co innego na zdjęciach OM. Nawet na mikroskopowym ekranie, bez powiększania, zobaczyłam to prawdziwe piękno zimy. OM westchnął: tam to jest dopiero zima. A ja westchnęłam z żalu, że mnie tam nie było.

***

Pospałam. Zmieniając rytm poranka. Wyrwana ze snu, walcząc z zamykającymi się oczami, zeszłam na dół i chwyciwszy pół bułki z salami, zrobiłam tylko wodę z witaminą C i wróciłam na górę i zakopałam się w kołdrę. Po godzinie znowu budzik, więc znowu na dół po szklankę wody, i  nie włączając wspomagacza, rozprawiłam się z pigułami i…zakopałam w kołderkę. Obudziłam się po dwóch godzinach. Wyspana i z uśmiechem, że mogę wypić już kawę (post zupełnie inaczej się pisze z parującym kubkiem kawy ;)), tak, jak kiedyś zaraz po obudzeniu się 😉 Przy okazji zrobiłam sobie porządne, zdrowe śniadanie: jajko, pomidor, kiełki…

A teraz rozważam pracę: uprzątnięcie ozdób świątecznych. Chyba czas najwyższy! 😉

Miłego tygodnia!

Gniazda żmij…

Występują najczęściej tam, gdzie  kariera, kasa, władza…W pracy. W sprzyjającym środowisku samych bab. Niestety, piękna płeć przoduje w pluciu jadem, często za plecami, czasem prosto w twarz.  Najczęściej wybierana jest jedna ofiara, ale to nie jest reguła, bo zdarza się, że  jest ich więcej albo atakują się wzajemnie.

Ofiarą najczęściej jest osoba odstająca, niekoniecznie bezbronna. Taka, która się nie spoufala, nie opowiada o swoim życiu osobistym, ani o życiu innych. Nie uczestniczy w plotkach. Sumiennie wykonuje to, co do niej należy, potrafi też zawalczyć o swoje lub o innych, jeśli widzi jakąś niesprawiedliwość lub niekompetencje.

Atmosfera gęstnieje.

Nie wyobrażam sobie życia zawodowego w takiej atmosferze. Wiadomo, że współpracowników się nie wybiera- chyba że jest się szefem- aczkolwiek pracę już tak. Fakt, nie zawsze decyzja o zmianie jest łatwa, z różnych powodów. Jednak nie warto tkwić w toksycznym środowisku. Przecież w pracy spędzamy niemal połowę naszego czasu, odliczając ten na sen. Szkoda naszego zdrowia.

Pewne zachowania, sytuacje bywają niepojęte dla każdego przyzwoitego człowieka. Nie do zaakceptowania. Kiedy ktoś wykorzystując swoje stanowisko, kłamie, manipuluje, okrada swych podwładnych i nie widzi w tym nic niemoralnego. Może dlatego, że   ma akceptacje części personelu. Bo są równi i równiejsi: jedni mogą notorycznie się spóźniać, wychodzić wcześniej z pracy, podpisywać listę będąc na urlopie…etc…No cóż, kto trzyma z „królową żmij” może liczyć na profity. Dla nich można przestać być przyzwoitym człowiekiem. Pytanie, czy wcześniej się nim było? Wątpię…

Słucham, czytam i mam wrażenie, że tych „gniazd” wokół coraz więcej. Schemat ten sam, choć sytuacje i konfiguracje różne. Życie.

***

Ćwiczę swe niezgrabne ( nasilone mrowienie, drętwienie ) dłonie- które wciąż upuszczają tak wiele- budując z Pańciem z klocków Lego-  stację paliwową 😉 W tym czasie Tuśka robi nam przepyszną tortillę. A w międzyczasie krwistoczerwone pazury. Mnie oczywiście, nie Pańciowi ;p A co tam, zaszalałam na przekór tej szarzyźnie za oknem…i w życiu. Bo gdzieś się kolory zagubiły…

Włączam wspomagacz przy łykaniu piguł i…paczę, paczę… a potem zamieniam się w słuch. W DDTVN jest mój Profesor z Genetyki 🙂 Prawi o selenie i jego właściwościach. Swojego czasu, to właśnie on zaserwował mi półroczne  branie czystego selenu. Ogólnie jesteśmy nisko selenowi, z racji położenia geograficznego. (Na obszarach niedoborowych występuje zwiększona zapadalność na schorzenia układu krążenia oraz nowotwory). Selen przede wszystkim wzmacnia nasz układ odpornościowy. Trudno utrzymać optymalną jego dawkę w organizmie- zarówno niedobór jak i nadmiar jest dla nas szkodliwy. Dlatego ewentualną suplementację warto przeprowadzić pod okiem lekarza.

A jak już o zdrowotności, to czy znacie kapustę Pak Choi? Któregoś dnia OM przytargał do domu ze słowami: dobra i zdrowa!

Podobno jest bardzo zdrowa, bardziej niż pozostałe kapusty. I jest smaczna, o ile ją się smacznie przyrządzi: olej sezamowy, sezam, czosnek, imbir, papryka chilli, sos sojowy- rządzą! 😉 Jak podają źródła: działa przeciwnowotworowo, przeciwzapalnie, obniża ciśnienie krwi, jest niskokaloryczna i posiada dużo błonnika, więc dla trzymających dietę- super!  Smacznego! 🙂

 

(Nie)normalność…

Rozpanoszyła się jakiś czas temu i mimo podejmowania prób, mimo przechodzenia kolejnych etapów nie ulega zmianie. Wciąż za mało  normalności w nienormalności…

Normalnie nic by mnie nie powstrzymało przed wykorzystaniem okazji, by znaleźć się w miejscach, w których nigdy nie byłam zimą: w rodzinnych stronach obojga dziadków OM i moich ze strony Taty. Wiosną, latem, jesienią, ale nie zimą, która jak jest śnieżna zachwyca i bawi. Nadaje niepowtarzalny urok. Och, być, poczuć, zobaczyć…Nie tylko piękne pejzaże, ale odwiedzić bliskich znajomych, zatrzymać czas, powspominać wspólne chwile, ale i tych co już odeszli. Wchłonąć tamtą atmosferę: tradycji, przynależności, wspólnoty… Pośmiać się wspólnie, wzruszyć…bo takie spotkania, nawet krótkie, wywołują szczególne emocje.

Normalnie nic by mnie nie powstrzymało, by wsiąść do auta z OM i wyruszyć w tę krótką, ale jakże bogatą w emocje, trochę sentymentalną podróż. Zimową. W końcu. I nie przeszkadzałoby mi to, że to podróż w konkretnym celu: po lokalnych urzędach w sprawach spadkowych. Że czasu mało, a kilometrów do przebycia tysiące. Piękne okoliczności przyrody i piękni ludzie ( bo tacy są nasi znajomi- przyjaciele) zrekompensowałyby trudy podróży. Gdyby tylko było normalnie. Nie jest.

Patrzyłam na rozłożoną  mapę samochodową, na GPS zostawiony na komodzie z nieukrytym żalem…Pomyślałam sobie: a co jakbym się uparła, zaparła? Zawzięła w sobie…Zmusiła, zmobilizowała. Tak jak zmuszam się by codziennie wstać z łóżka, połknąć garść tabletek, pokonać schody na chwiejących się nogach, czasem wykonać proste czynności domowe…

Gdybym choć czuła się dobrze we własnej skórze, w ubraniu, które jest dla mnie zbroją, to może podjęłabym tę decyzję, by wyruszyć z domu po przygodę!  Nocą, którą czyha niebezpieczeństwo serii karamboli na autostradach- realnych, bo zapowiedzi pogodowe  pozbawiają złudzeń, że na trasie jest i będzie bezpiecznie. Choćby dlatego- stania w kilkugodzinnym korku lub poruszania się ze względu na pogodę w ślimaczym tempie- dla samych trudów podróży, które normalnie trudami by nie były, zostałam w domu.  Bez słowa wypowiedzianego. Żadnego. Wiem, że OM byłoby przykro, że mnie jest źle…z tym.  Pewnie nawet do głowy mu nie przyszło, że mogłabym tę podróż- teraz- odbyć. Pragmatyzm pokonał spontaniczność.

I tak do piątku zostałam sama na włościach 😉

Do nienormalności dodam dzisiejszy news, którym telefonicznie uraczył mnie Misiek. A mianowicie, wczoraj był w pobliskiej miejscowości DM, gdyż robi projekt, i będąc już na parkingu w aucie, ktoś zastukał w szybę. Uchylił i dostał gazem pieprzowym w twarz. Sprawca od razu uciekł. Po co to zrobił? Dla zabawy? Nie wiem. Ale normalne to nie jest…!

 

 

 

Notoryczne kłamstwo…

Kłamstwo ma różne oblicze. Różne intencje.  Różne podłoże.  Wciąż jednak pozostaje kłamstwem, niezależnie od okoliczności łagodzących.

Większość z nas deklaruje, że woli najgorszą prawdę niż być okłamywanym i tkwić w słodkiej niewiedzy. W życiu jednak posługujemy się kłamstwem. Różnego kalibru. Notorycznie. Czy to jest złe? Kłamstwo w zależności od czasu i intencji pozwala uporać się z trudnymi sytuacjami, przejść przez nie z uśmiechem.  W tych samych okolicznościach podana prawda w nadmiarze, a co gorsza w złych intencjach, staje się  prawdą agresywną, trudną do zaakceptowania.

Najczęstszym powodem kłamstwa jest miłość do siebie lub do innych oraz uniknięcie kary, lub dla nagrody.

Ale bywa też kłamstwo patologiczne. Nie odczuwające strachu przed przyłapaniem na oszustwie.

Najczęstszym usprawiedliwieniem kłamcy jest to, że kłamał dla dobra drugiej osoby. Okej (?), jeśli sprawa dotyczy tylko tej osoby, a co, jeśli również albo przede wszystkim kłamiącego? Wtedy najczęściej  strach jest motywem kłamstwa. Strach przed konsekwencjami, które mogą być różne.

Kłamstwo niezależnie od intencji, szczególnie jeśli dotyczy kluczowych spraw, przede wszystkim osłabia albo całkiem burzy zaufanie.

Zdarza się, że o czymś nie mówimy, nie chcąc martwić najbliższych swoimi sprawami, niepowodzeniami, daną sytuacją. Przemilczenie nie narusza zaufania. Gorzej, jeśli tworzymy alternatywną rzeczywistość, nijak mającą się do faktycznej. Budujemy fikcję, do której zapraszamy innych, pozwalając na uczestnictwo do momentu, aż ta bańka mydlana pęknie. Bo kiedyś pęknie. Z hukiem.

W pierwszej chwili oszukana osoba nie może zrozumieć dlaczego  to spotkało ją, i skupia się na swojej złości i żalu. W drugiej, dochodzi obawa o stan psychiczny kłamcy, próbując zrozumieć co mogło być powodem, że ktoś aż tak się zanurzył w kłamstwie. Najczęściej jest to niedojrzałość emocjonalna. Strach, że prawda wymaga konfrontacji, podejmowania wyborów, odpowiedzialności. Pragnienie zapewnienia sobie „świętego spokoju”.

Mimo że jesteśmy w stanie zrozumieć podłoże i motywy, to jednak do osoby, która aż tak głęboko pogrążyła się w kłamstwie i tak długo w nim tkwiła, tracimy zaufanie. A przynajmniej mamy je bardzo ograniczone. Poddajemy w wątpliwość nawet najbardziej  brzmiące prawdomówne słowa…Bo jeśli ktoś potrafił na kłamstwie zbudować kawałek swojego życia, okłamując coraz większy krąg- nawet jeśli wierzy  i dąży do tego by owa fikcja stała się prawdą- to mamy podejrzenie, że to nie pierwszy i nie ostatni raz.

A swoją drogą, jeśli żyje się w czasach, kiedy wszystko może być prawdą, to często trudno się połapać.

***

Nie wiem czy to pogoda- notoryczny deszcz- ale od kilku dni przysypiam o różnych porach, co mi się już dawno nie zdarzało. Taki klimat 😉 Kolejny raz zanurzyłam się w klimacie stalinowskiej Rosji- „Pokolenie zimy”.  No i namiętnie gramy z Pańciem w Monopoly 🙂 To w dzień. A wczorajszym późnym wieczorem obejrzałam „Zjawę” z Leonardo DiCaprio. Nie jestem jakąś fanką tego aktora, dlatego niekoniecznie uznaję, że rola trapera była rolą na miarę Oskara. Ale ja pewnie się nie znam 😉 Dzieląc filmy na te, na które warto iść do kina i na te, które spokojnie można obejrzeć w tv, z tym mam mały kłopot.  Bo ze względu na piękne zdjęcia miałam niedosyt małego ekranu. Rozczarowaniem jednak było to, że koniec był przewidywalny, dlatego film nie wywołał u mnie szczególnych emocji. Choć pokazanie instynktu przetrwania, determinacji napędzanej zemstą, pierwotnych emocji, było według mnie udane. Nawet bardzo.

Oglądaliście?