Miała matka syna…

Nie jednego. Trzech. Chłopaki jak malowani! Podobali się dziewczętom, dziewczynom, kobietom… Tacy śliczni, przystojni… Duma matki.

Najstarszy się ożenił, na świat przyszły dzieci, ale po jakimś czasie żona  zabrała dzieci i odeszła. Święty nie był. Potem żył to z jedną, to z drugą na „kocią łapę”, aż wyjechał za chlebem na wsypy.  Średniego niejedna chciała usidlić, żadnej się nie udało. Pozostał kawalerem do końca swojego żywota. Najukochańszy, najczulszy, opiekuńczy, najlepszy syn…Zmarł na raka przed swoimi 50. urodzinami-  rozpacz matki nie do opisania. Do końca się nim opiekowała, choć miała już swoje lata, i swoje w życiu przeszła. Najmłodszy poszedł w ślady Najstarszego- ożenił się młodo, urodziły się dzieci. Początek jak z bajki, ale zaczął pić.  Pił na umór, więc żona w końcu nie wytrzymała i go  z domu pogoniła.  Wrócił pod skrzydła matki. Co miała zrobić? Postawiła warunki, których w większości nie spełniał, i użyczyła mu dachu nad głową. W końcu to jej dziecko. Męża już dawno pochowała.

Matka od jakiegoś czasu jest w szpitalu. Podupadła na zdrowiu po śmierci średniego syna. Rokowania nie najlepsze. Leży, nie wstaje, nie chodzi…ma już odleżyny. Przebąkuje, że musi szukać domu opieki. Najstarszy na wyspach, może przyjedzie za miesiąc, może. Może zdąży… Najmłodszy wprawdzie jest  na miejscu, ale tak jakby go nie było. Mimo że od jakiegoś czasu dużo mniej pije albo nie pije wcale. Podobno.

Miała matka synów. Trzech.  Zostało dwóch plus  czworo wnucząt!

Jest sama.

Do chrzanu…;)

I wcale z tym chrzanem nie jest tak źle, no bo czy możliwa jest bez niego Wielkanoc? 😉 Podejrzewam, że na żadnym stole go nie zabraknie, choćby w symbiozie z buraczkami:).

Do chrzanu z tym czekaniem, kolejnym, żeby dowiedzieć się, czy  w moim ciele wszystko gra, czy jednak nie.. Nibym przyzwyczajona, i jakoś nie spieszno mi do tej wiedzy- z prostego powodu: każda opcja wymaga jakiegoś postanowienia i planu. Aczkolwiek tylko dobry wynik niczego nie weryfikuje i nie zmienia w moim życiu. Jednak wiedzieć trzeba! Pewnie dowiem się po świętach.

Leżę odłogiem razem z porządkami. Kuracja antybiotykowa potrwa do soboty, i choć zaczęłam się więcej ruszać, a nawet z musu wychodzić na zewnątrz, tom nie doszłam do pełni sił. Stwierdziwszy, że żadne „obce” ciała nie będą mi się szwendać po domu, ani wgapiać wzrok w mleczne szyby i go nadwyrężać, a ja się do obecnego „widoku” przyzwyczaiłam,  dlatego z powodu pogody nie będę nikogo zmuszać do jazdy na szmacie po szklanych powierzchniach. Nie, bo tak! Duśka na święta nie przyjeżdża, więc przyszła synowa (?) nie będzie mi w kąty zaglądać.

Kulinarnie lepiej, bo Mam od dzisiaj na wsi, więc głód nam nie grozi, a i potrawy typowo wielkanocne na stole się znajdą. Ćwikła z chrzanem tradycyjnie maminej roboty, uwielbiana przez Miśka i wywożona na zapas do DM. Także tak. Ogarniemy jakoś te święta. Nie lubię słowa „jakoś”, bo mi się kojarzy z bylejakością. Lepiej brzmi, że je nie schrzanimy ;D

Przejdę może do życzeń, by już nie chrzanić bezsensu.

Czego Wam ( sobie) życzyć na ten wiosenny wielkanocny czas?

Tradycyjnie! Bo święta to tradycja, choć nie każdy jej aspekt jest tak samo przez wszystkich kultywowany. Każda rodzina, każdy z nas, co innego zachowuje, pielęgnuje w ten świąteczny czas. Często modyfikując lub zastępując nowym, które z biegiem lat, również staje się tradycją. Bo tradycja to clou klucz, kwintesencja i schrzanić jej nie wolno!

Pogodnych (nie tylko na zewnątrz, ale przede wszystkim wewnątrz), radosnych (rechotu uśmiechu  ducha i wspólnego), spokojnych (bez polityki przy stole, tudzież wypytywań o drażliwe sprawy), zdrowych (bez żadnych chorób- przejedzenie i przepicie to nie choroba ;)), słonecznych (tak by można było wystawić łeb do słońca), rodzinnych (z tymi, których kochamy, lubimy i zawsze z nimi nam po drodze), świątecznych (tu chodzi o czas oferowany bliskim ), mokrych (tylko w lany poniedziałek, i nie z nieba!), smacznych (jaj w różnych postaciach, pieczonych zajęcy albo w czekoladzie, etc…) a przede wszystkim czasu, na co macie ochotę!- Niech Święta Wielkiej Nocy będą DOBRYM CZASEM!

Pamiętajcie, by nie odwieszać na płocie czasu dla Bliskich! 😉

WESOŁYCH!!!

Mendy i miernoty…

Bywają sytuacje typu: nóż na gardle albo jeszcze gorzej. Finansowe. Zadłużenie mniejsze lub większe, bez możliwości spłaty bez zaciągania kolejnych zobowiązań finansowych. Różnych. W takich sytuacjach, kiedy nie poratuje rodzina, znajomi, a nawet bank, bo zdolności kredytowej nie ma, to jedynym ratunkiem są tak zwane „chwilówki”. Na koszmarnie nieludzki procent. Po prostu zwykła  lichwa.

Taką lichwą jest głośna ostatnio sprawa. Przestępcy (inaczej ich nazwać nie można), wykorzystując tych, co znaleźli się pod ścianą i skorzystali z pożyczki, tak naprawdę, udzielając jej  „zmuszali” do podpisania cyrografu, który umożliwiał im przejęcie mieszkania/domu, pod który udzielana była pożyczka, tak, by nie można było się z tego wycofać. Nawet jeśli zwróci się całą sumę, często 100% wyższą, niż się pożyczyło. Szajka działa w kilku miejscach, rujnując życie wielu osób. Swoisty sposób na zarobek, na życie. Nie wiem kto za tym stoi, ale wiem, że to najgorsze kanalie, mendy…A wśród nich jest  zawsze jakiś notariusz. Wykształcona osoba, która z zasady powinna zachowywać się w prawie, prawo to stosować, ale  przede wszystkim obowiązkiem notariusza  jest, by zawsze zadbał o obie strony- tak, by nikt przy zawartej umowie nie ucierpiał. W tym przypadku notariusz brał udział w precedensie przestępczym, bo jak się okazuje, często czytając kwotę pożyczki z monitora, w papierach do podpisania była dwa razy wyższa, ale przede wszystkim nie informował osoby pożyczającej, że i tak straci mieszkanie/dom, nawet jeśli spłaci kredyt. Jaką miernotą prawniczą musi być taka osoba, która w świetle prawa uprawiając swój wyuczony zawód, nie potrafi uczciwie zarobić na siebie i rodzinę, tylko musi uciekać się do przestępstwa. Z chciwości? Miernotą i mendą jednocześnie! Szajki – pewnie panowie w garniturach pod krawatem- nie obchodziła krzywda, dramat tych osób, gdy pozbawiali ich bez żadnych skrupułów i ustępstw dachu nad głową. Własnego.

Tak wiem, i zawsze powtarzam: czytać, czytać, czytać!  Bo pożyczający nie są bez winy, jeśli podpisują, nie przeczytawszy całej umowy przed złożeniem swojego autografu. To prawda. Ale! Nikt nie zasługuje na to, by zostać oszukanym, okradzionym z dorobku własnego życia i wyrzuconym na bruk. Perfidnie. W majestacie prawa- bo kto nie ufa notariuszowi? I dlatego państwo powinno pomóc takiemu poszkodowanemu.

Mamy przecież do czynienia  z nieuczciwymi komornikami, a teraz doszli notariusze. Gdyby nie nagłośnienie sprawy (nie jednej) przez media, to taki poszkodowany sam zostaje na ringu, boksując się z prawem, a raczej bezprawiem. Prokuratorzy nagminnie umarzają skargi. Irytująca, a przede wszystkim niedopuszczalna jest indolencja policji, która  najczęściej albo nie chce uczestniczyć w takich sprawach, albo nie zna swoich praw, i praw właściciela. Kto i jak do cholery ich szkoli?!

Zastanawiam się, na jakich uczelniach uczyli się niektórzy prawnicy. Co z nich wynieśli. Potem jeden z drugim/drugą zasiadają w poselskich ławach i tworzą prawne buble. Popierają niekonstytucyjne ustawy, spieprzone  projekty, czasem nawet niezłe, ale tylko w pierwotnym, ogólnym  założeniu. Z drugiej strony, może i lepiej, że nie pracują bezpośrednio dla zwykłych ludzi, którzy przychodząc do adwokata, najczęściej są poszkodowanymi w sprawie. Oczywiście są wyjątki.

Pani adwokat W. młoda osoba, gdy tylko podsuną jej mikrofon pod usta, by wypowiedziała się w jakieś sprawie, zawsze zaznacza, że była czynnym adwokatem i przeprowadziła setki rozpraw. Przychodzi do programu telewizyjnego i w odpowiedzi  kto ma rację w sprawie Trybunału Konstytucyjnego- czy jej partia rządząca, czy reszta świata- posiłkuje się cytatem, który osobiście czyta na wizji, twierdząc, że właśnie pani dr prawa wymieniona z nazwiska, akurat potwierdza to, że to rząd i jego partia stoi w prawie. Na drugi dzień, wywołana do tablicy- jak sama mówi pani doktor- stwierdza: po pierwsze, to nie są jej słowa, tylko jej opracowanie, a słowa należą  do profesora; po drugie, interpretacja tych słów jest przez posłankę jedynej wszystko wiedzącej i mającej zawsze rację partii, notabene pani adwokat, jest  krótko mówiąc niewłaściwa, a na pewno nie potwierdza tego, co pani posłanka wywnioskowała z tej publikacji. To ja się pytam: czy pani posłanka- adwokat potrafi czytać? Ze zrozumieniem??? Rozumiem robienie z siebie osoby nierozgarniętej, po to, by zasłużyć się partii i nie podpaść prezesowi. Przez polityków. Nie zrozumiem jednak, gdy jakikolwiek prawnik  robi z siebie osobę niedouczoną, broniąc coś, co z prawnego punktu do obronienia nie jest. Gdybym kiedykolwiek potrzebowała usługi od takiej osoby, to nawet  pro bono bym nie skorzystała, bojąc się, że taka osoba, jako adwokat nie potrafi czytać ze zrozumieniem, interpretując dowolnie. A to może mieć swoje konsekwencje, choćby w sądzie.

************

Z domowego podwórka, a raczej domostwa, bo od środy na zewnątrz nawet palca nie wystawiłam: Sobota w końcu bez podwyższonej temperatury, ale radość za wczesna. W niedzielę wróciła, towarzysząc mi wraz z nasilającym się katarem i kaszlem, nawet podczas trzygodzinnej bez 9 minut rozmowie telefonicznej z PT. Pobiłyśmy chyba rekord 🙂 Potem na fejsie  godzinna rozmowa z mamą Duśki, która święta spędzi za granicą w pracy i brakuje jej świątecznych przygotowań. Pocieszyłam ją, że ja, jeśli chodzi o święta, to nawet w proszku nie jestem. Pył, normalnie pył…i kurz…;)

Dzisiaj jak na razie temperatura książkowa, a z rana telefon potwierdzający, że na antybiotyku mogę odbyć badanie PET-em :))) Także jutro jadę i się badam!

Wracam do żywych…

Powoli.

Choróbska zdziesiątkowały naszą rodzinę. No dobra, aż tak tragicznie nie było, bo wszyscy żyją. Tylko, co to za życie w chorobie? 😉

Najpierw zadzwonił Misiek, że ktoś mu sprzedał anginę, bo się rozłożył zaraz po wyjeździe od nas. Powiedział też, że Babcia się źle czuje i idzie ją odwiedzić. Zaraz wzięłam telefon do ręki i, oczywiście Mam nie wezwała jeszcze lekarza. To był wtorek. Jeszcze jak był u mnie Pańcio, zaczęło dziać się coś z moim prawym okiem, wydawało mi się, że to klasyka, czyli rzęsa wpadła. Wieczorem stan się pogorszył. Ropa i łzawienie. W nocy kilka razy się budziłam z powodu tego łzawienia, bo zalewało mi twarz. Rano już była wysoka temperatura, katar, kaszel, zatoki, gardło – no wszystko! A oka nie było, bo nie można nim nazwać spuchniętych zaropiałych powiek. Środę przespałam z wyciszonym telefonem i wyłączonym netem, w oczekiwaniu na wyjazd do Rodzinnej. Wieczorny, bo nie chciałam do przychodni pełnej pacjentów, mimo że i tak byłabym zbadana poza kolejką- po co jednak komuś wydłużać oczekiwanie? I tak mi było ciężko zwlec swe ciało, umyć się, ubrać by dotrzeć do domu Rodzinnej. Badała mnie długo, ale gdy tylko zajrzała do gardła, nastąpił wyrok: ropna angina, zatoki, no i bakteria w oku, którą najprawdopodobniej sprzedał mi Pańcio. Wypisała mi multum leków, które OM wykupił w drodze powrotnej. Trwało to długo, bo w jedynej czynnej aptece w Miasteczku, nie było wszystkich i trzeba było konsultacji z Rodzinną, jakie mogę dostać zamienniki, ze względu na moje cholerne uczulenie. Tak, jestem trudnym pacjentem. W dzieciństwie potrafiłam dwa razy w miesiącu zachorować na anginę. Faszerowano mnie penicyliną, potem ampicyliną aż w wieku 20 lat dostałam uczulenia, przez które spędziłam 3 tygodnie w szpitalu i po ich upływie wyszłam na własne żądanie objuczona workiem leków. Angina zawsze źle mi się kojarzy. Nie bacząc na to, że kolejny antybiotyk wypadnie mi brać o czwartej rano, od razu, gdy tylko znalazłam się w domu, połknęłam pierwszą tabletkę. Czwartek nie był lepszy, ale dotarło do mnie, że nic nie wiem co z Mam. Zadzwoniłam, w słuchawce usłyszałam inny, zdrowszy głos. Misiek stanął na wysokości zadania, i nie opuścił  Babci, dopóki nie wezwała lekarza. Oczywiście Mam stwierdziła, że zadzwoni wieczorem. Ale! Nie takie numery z Miśkiem. Kurcze, no jedne starsze panie wysiadują w poczekalniach do lekarzy różnych maści, a moją Mam końmi nie można zaciągnąć. A jak już się leczy, to prywatnie. I słusznie, bo przychodnie POZ-u oblężone chorymi. Mieszkając w DM. ma komfort wezwania do domu, ja muszę jechać do swojej 50 km, a jedyny lekarz z prywatną praktyką, który wizytował w domu, sam jest ciężko chory na białaczkę. No i doopa! Dlatego wkurzam się na Mam, że tak unika lekarza, gdy zaczyna się źle czuć, w myśl zasady: samo przyszło, samo pójdzie. Niestety, nie w tym wieku, i z tak osłabionym organizmem. Po rozmowie z Mam zapomniałam wyłączyć dźwięk w telefonie, więc się rozdzwonił. Najpierw dawny Przyjaciel/chłopak, z zaproszeniem na pięćdziesiątkę- ucięliśmy sobie dość długą rozmowę- ostatni raz biesiadowaliśmy wspólnie dwa lata temu, ale później widzieliśmy się w smutnych okolicznościach, bo stracił Rodziców rok po roku. Bardzo ich lubiłam, moi Rodzice byli z nimi zaprzyjaźnieni, moja Mam wciąż patrząc przez okno w okna ich mieszkania, nie może się pogodzić, że ich już nie ma. On był profesorem medycyny, i to jemu zawdzięczam ścieżkę mojego leczenia, gdy po raz pierwszy zachorowałam.

Potem następny telefon od koleżanki, w tej samej sprawie. Także w kwietniu mam dwie pięćdziesiątki a pomiędzy nimi urodziny LP. Następnie zadzwonił OM, który stwierdził, że dodzwonić się do mnie to zakrawa na cud.  No cóż…znowu wyłączyłam dźwięk, bo konwersacja mnie wymęczyła, a ja tylko chciałam spać, budzić się na porę wzięcia garści tabletek, i dalej spać. Piątek już był lepszy. Zaczęłam widzieć: opuchlizna zeszła, przestało łzawić, ale ropieje do dziś. Jednak oko zaczęło przypominać oko 😉 Przede wszystkim spadła temperatura poniżej 38.  A wieczorem nawet do 37, 2. Ożyłam. Gdy wzięłam telefon do ręki, zobaczyłam kilka numerów nieodebranych. Najpierw zadzwoniłam do Przyjaciółki. Z A. najczęściej nie gadamy poniżej godziny, i tak było tym razem. OM dobijał się, więc odwoniłam i dostałam informację, że Misiek zaczął się o mnie martwić, bo od 16. nie może się do mnie dodzwonić. Był też telefon z kierunkowym DM, więc stwierdziłam, że to od PET-a. Niestety jak oddzwoniłam, było już po 20. i nikt nie odebrał. Zadzwoniła pani dziś rano. Mam termin na wtorek – tak jak chciałam- jednak jeszcze będę na antybiotyku, który muszę brać przez 10 dni. Pani nie mogła zadecydować sama, wiec zadzwoni do mnie w poniedziałek. Dziś jestem bez temperatury (hip hip hurra!!!), z katarem, ale nie takim bym dziennie zużyła całe pudło chusteczek, kaszlem. Najdziwniej w tym wszystkim, że gardło bolało mnie najmniej. Wprawdzie apetytu nie miałam, co OM nie mógł przeżyć, znosząc mi różne rzeczy, bym tylko coś zjadła. Myślałam, że go uduszę, bo stał nade mną, jak kat nad dobrą duszą.  Dziś już wyległam z łóżka, kaczka się moczy i ugotuję rosół.

To nie wszyscy chorzy w naszej rodzinie, bo i mąż Tuśki, a sama Tuśka również z bolącym gardłem dzielnie dotrwała w pracy do piątku. Chyba ma coś z Babci: zamiast najpierw pójść na zwolnienie z powodu Pańcia, a potem własnego, to najpierw walczyła z ropiejącymi oczami (na szczęście niespuchniętymi), a później z gardłem, twardo chodząc do pracy. A dziś jedzie do Babci, sprawdzić, czy wszystko w porządku.

 

Ależ się rozpisałam o choróbskach. Niestety wiosnę przywitam w słabej formie. Mam zresztą przedświąteczne deja vu – podobnie było przed świętami Bożego Narodzenia. No, ale muszę się wykurować do wtorku!

Miłego, zdrowego i wiosennego weekendu 🙂

P.S. W międzyczasie dotarła do mnie żabia przesyłka, która wzbudziła we mnie uśmiech, ale również wzruszenie, co dla mojego prawego oka niekoniecznie było zdrowe;)  Przekonałam się o tym, oglądając dwa wzruszające filmy. W sumie obejrzałam przez ten czas trzy filmy i nic poza tym. Telewizor nie istniał, niestety książka również. Ale wracam już do żywych 😀

 

Polegiwanie z chęcią na emigrację…

Wyemigrowałabym…na chwil kilka.

Gdzieś, gdzie ziemia słońcem spowita. Gdziekolwiek, gdzie, jeśli wieje, to nie wiatr „dobrych zmian”, ale ciepły wietrzyk nadziei na radosny, długi dzień…Tylko gdzie? Czy jest gdzieś bezpieczne miejsce na ziemi?

W sobotni imprezowy wieczór jedna z uczestniczek oznajmiła, że ze wstępnych planów, by przenieść swą doczesną powłokę na czas jakiś, gdzie pod stopami tudzież pod całym ciałem poczuje gorący grunt, a dla ochłody ciepłe wody oceanu- zostały tylko zgliszcza. Ze strachu.  Woli  poczekać do lata i  moczyć nogi w lodowatych wodach naszego morza, rozgrzewać się zimnym piwem, leżąc ściśnięta jak sardynka w puszce na okupionej przez dziki tłum nadbałtyckiej plaży. Jakby w odpowiedzi na strach przed podróżowaniem- niedzielne doniesienia o zamachach…

Imprezę przetrwałam w dobrej kondycji, mimo niewyleczenia się do końca, ale z powodu dobrego pomysłu zwanego: Catering. Tak, tak, dotarł też pod strzechę na wieś. Na dodatek tani jak barszcz, a smaczny jak domowy obiad u cioci na imieninach 😀 Owszem, nie pierwszy raz posiłkowałam się kucharką, ale do tej pory wszystkie  produkty dostarczałam we własnym zakresie. Tym razem nie musiałam NIC!  Pół godziny przed, dostarczono wszystko wraz z rachunkiem…śmiesznie niskim. Jedzenia zaś było tyle, że młodsze i starsze dzieci dostały na wynos, a my niedzielny i poniedziałkowy obiad mieliśmy z głowy.

W bonusie za nicnierobienie mam…Pańcia. Zawirusowanego. Polegujemy więc we dwoje raz na dole, raz na górze- i tak wespół będziemy przez tydzień. Tuśka, stwierdziwszy, że ktoś musi pracować, nie wzięła zwolnienia. A my układamy puzzle, czytamy bajeczki- będąc w tych o zgrozo! 37% czytających- malujemy, zabijamy nuuuudę, tęskno spoglądając przez okno. Niestety, wciąż ponuro i mroźno mimo jakiś dwóch na plusie…To tak w odpowiedzi na pytanie, kiedy leżak na tarasie…Ale LP doniosła, że bratki już sprzedają, więc…

Dwuzawodowiec, czyli zrobieni w bambuko…

Kolejni.

Tym razem rolnicy. Omamieni ściemą przed wyborczą, wiarą w dobre zamiary/zmiany i intencje,  przy urnach pokazali, na kogo stawiają. PIS na wsi odniósł zwycięstwo. Jeszcze miesiąc temu Krajowa Izba Rolnicza poparła pisowską „ustawę o ziemi”. Dziś domaga się  wielu zmian. Dlaczego?  Proste, są przedstawicielami rolników, a ci nie są analfabetami, potrafią czytać ze zrozumieniem, nawet ustawy. Trudno, żeby nie interesowali się zmianami w obrocie prywatną ziemią, które zafundował rząd. Rządowi należy patrzeć na ręce, szczególnie kiedy nie potrafi sensownie czegoś uchwalić, bez wylewania dziecka z kąpieli. Nie ma też zwyczaju, mimo że głosi co innego, konsultować się z danym środowiskiem. Rząd wie lepiej, i już! Najważniejsze by ustawa była zgodna z racją stanu! Nie oddamy ziemi cudzoziemcom i już! A że przy okazji utrudnimy zakup i sprzedaż swoim- to nie istotne już!

Mój OM jest dwuzawodowcem. Jako inżynier rolnik mający też pozarolniczą działalność od zawsze płaci ZUS. Według nowej ustawy takie osoby nie będą mogły dokupić już ziemi. Bez zgody ANR, której nowa ustawa daje faktyczny monopol na decyzje o obrocie ziemią. PRYWATNĄ. Kwiatków, a raczej chwastów w ustawie wiele. Nie wiem, czy moje dzieci, których dom jest na działce powyżej hektara, w razie sprzedaży nie będą musiały uzyskać zgody. Zresztą czy znalazłby się kupiec, jeśli nie może być nim osoba, która nie mieszka w danej gminie? I na dodatek musi być rolnikiem.  Nowe przepisy określające na nowo definicje rolnika indywidualnego mają wejść 1 maja. Wzburzenie rolników coraz większe. I wcale im się nie dziwię. Gdy się zagłębić w nową ustawę, to ma się wrażenie, że grzebie się w reliktach przeszłości. To już przecież było: nadkontrola państwa, sterowanie gospodarką rynkową. Ale czy można  się temu dziwić, jeśli cała polityka nadprezesa jest archaiczna? Komuś chyba zależy, żeby rolnictwo ustawowo było biedne i zacofane. Po co wieś ma się rozwijać. Innymi słowy, chodzi o to, by ziemi nie mógł kupić nikt, bo należy ona do państwa ( nawet ta prywatna). W każdej sytuacji, gdy nabywca nie jest osobą bliską zbywcy, pierwokup  ma ANR. W imię ” nie rzucim  ziemi skąd nasz ród”, nie dopuszczą, by miał ją jakiś cudzoziemiec, mieszczuch czy spekulant.

Ciekawa jestem czy (nie)rolnicy wyjdą na ulicę z widłami i kosami czy nie.

Jeśli jakiś mieszczuch całe życie marzył o kupnie ziemi na wsi i wybudowaniu na niej domu, to jego marzenie może się już nigdy nie spełnić.

W nowelizacji pisowskiej jest wiele bubli, groźnych niestety, bo niespójnych. Choćby to, że mimo iż została zachowana dziedziczność, to dopuszczalne jest wywłaszczenie na rzecz Skarbu Państwa, jeśli osoba nie jest rolnikiem indywidualnym, i jeśli jako nabywca według przepisu nie poprowadzi takie gospodarstwo indywidualnie przez 10 lat.  Według mnie to narusza istotę dziedziczenia!

W skrócie:

Jeżeli sprzedać nieruchomość rolną można będzie tylko rolnikowi indywidualnemu, który musi być sąsiadem, lub mieszkańcem gminy lub ANR, to w wielu przypadkach sprzedaż odbędzie się na rzecz ANR, czyli państwa. Oczywiście po cenie ustalonej przez ANR, czyli państwo. Kto rolnikiem nie był, już nim nie zostanie, bo żeby kupić ziemię musi nim być co najmniej przez 5 lat, i to w tej samej gminie. Nie miał ziemi, nie jest rolnikiem, tym bardziej od pięciu lat. Czy to JASNE???

Ktoś dalej uważa, że w głowach tych, co pisali tę nowelizację, zamiast sieczki jest coś innego???

Ja już wątpliwości nie mam!

Słabość… mnie ogarnęła…

Towarzyszącą mi od soboty temperaturę jakoś ogarnęłam dostępnymi specyfikami. Co się wyleżałam pod kołderką, to moje. Jednak kiedy wstałam, to i tak polegiwałam, ze słabości. Uczulenie na lek. Wysypka na brzuchu ledwo widoczna, ale skutecznie zwala z nóg. Wciąż się dziwię, wciąż zapominam, że trzy razy miałam zatruty organizm, i niestety moja odporność z tego powodu, i pewnie ze starości 😉 również jest inna niż np. 17 lat temu…

Słabość mnie ogrania też z innego powodu. Mogę zrozumieć, że są rzesze zwolenników rządów jedynej  słusznej partii. Nie mogę tylko zrozumieć wyznawców  samego Prezesa. Jego ostatnie przemówienie pewnie zwaliłoby mnie z nóg, gdybym nie leżała. Nie mogę pojąć, dlaczego ten człowiek zieje taką nienawiścią, pogardą do swoich przeciwników, gdy przecież w rękach ma absolutną władzę?  Żeby jeszcze do politycznych przeciwników, ale nie, do zwykłych ludzi, którym nie podoba się to, co się dzieje w Polsce. To jest przerażające, to jakiś fanatyzm…Gdybym głosowała na PIS, gdybym wciąż wierzyła w ich dobre intencje i słuszne decyzje, to po wysłuchaniu czegoś takiego, nie mogłabym tej partii popierać. A niektórzy na ustach mają: prawdziwy mąż stanu. Czasami się zastanawiam, co oni tam wszyscy łykają. Z ust prezydenta, który to miał być prezydentem wszystkich Polaków, padają słowa: to my jesteśmy ludźmi pierwszej kategorii…I wszystko jasne. Jak to, że to już się nie zmieni, że tej agresji i pogardy do myślących inaczej będzie coraz więcej, w imię chrześcijańskich wartości.

Oby tylko nie wylała się z ekranu do naszych domów.  Nie była zaproszonym gościem przy spotkaniach rodzinnych i towarzyskich. Nie dajmy się jej ponieść, mimo już tak widocznych i chyba nie do zasypania podziałów.

 

 

 

Nie sposób wszystkim pomóc…

Ale! Wszyscy mogą pomagać. Wystarczy chcieć. Wystarczy raz, dwa, kilka, kilkanaście razy w roku kogoś wesprzeć. Dużą, małą, maleńką, symboliczną kwotą. W ilości pomagaczy jest siła.  Tak!  Nie sposób wszystkim,  nie wszyscy też publicznie o to proszą, a nawet nie proszą w ogóle.  A nawet jeśli już… To komu, jeśli wokół tyle nieszczęść, chorób…?

Chyba nie ma nic gorszego, niż świadomość chorego i jego bliskich, że to pieniądze, a właściwie ich brak, stoją na przeszkodzie powrotu do zdrowia; Że jest lek, który pomoże wyzdrowieć, przedłuży życie albo da tylko nadzieję. Niestety,  nierefundowany, poza możliwościami finansowymi pacjenta. Zwykły Kowalski ma trudniej niż np. osoba publiczna, musi  liczyć na własne oszczędności o ile je posiada, wsparcie rodziny, znajomych. Może udać się pod skrzydła fundacji, i w ten sposób zwiększyć swe szanse na zebranie kwoty potrzebnej na leczenie. W dzisiejszych czasach dużo łatwiej dotrzeć  z prośbą o pomoc poprzez różne media.  Ale i tu większe szanse ma osoba znana, lubiana, ceniona. Logiczne i normalne jest, że ktoś taki wzbudza większy odzew, dociera ze swoją prośbą do mas, automatycznie zwiększając  możliwości w zbiórce pieniędzy. Niestety, również wzbudza niechęć. Bo jak? Bo co z przysłowiowym zwykłym Kowalskim? Nic. On/Ona najczęściej z trudem, ale godzą się na to, że choć jest lek, to niedostępny, nierefundowany…

Każdy może zwrócić się o pomoc, zawalczyć. Tak jak w chorobie, i tu nie ma równych szans. I co z tego? Przecież ci krzykacze, którzy pienią się, że taki np. artysta śmie prosić o pieniądze na terapię- gdy przecież według ich wyliczeń powinien na nich spać, kąpać się w nich czy co tam jeszcze- i tak najczęściej  nie pomoże ani artyście, ani zwykłemu Kowalskiemu, nikomu. Wyrzuci tylko swą złość, obnaży swe ubóstwo ducha i brak empatii. A wystarczyłoby, żeby siedział cicho. Gdy słyszę: nie pomagam, nie wysyłam, bo i tak wszystkim nie pomogę- to sobie myślę, że to jest zwykłe uproszczenie, wymówka. Usprawiedliwienie. Ale ok. Tylko po co i przed kim? Przecież nikt nikomu nie każe pomagać.

Zdarzyło mi się wysyłać (różne kwoty) w beznadziejnych sytuacjach- według mojej własnej świadomości i pewnego doświadczenia. Wiara i nadzieja tych osób, ich bliskich, chęć do walki wystarczyła, by zrobić przelew. Tu się nie kalkuluje. Tu działa serce.

Czy sama poprosiłabym o takie wsparcie?  Dziś myślę, że nie( zawsze tak myślałam). Właściwie wiem na pewno, że być może  tylko wtedy, gdybym  miała stuprocentową  gwarancje wyleczenia… Gdyby lek był sprawdzony i skuteczny, ale…nierefundowany i nie na moje i bliskich możliwości. Ale dalej nie wiem, czy wyszłabym z tym do ludzi…Jednak nikomu, nigdy nie odmówiłabym prawa do publicznej prośby o pomoc, zbiórki, etc…Nigdy. Niezależnie kim jest, co w życiu osiągnął, ile ma lat…Choroba nie wybiera, często stawiając pod ścianą. Wybór zaś mają pozostali: pomóc lub nie. Proste. Nie chcesz, masz prawo, tylko nie komentuj, oceniając tego, który prosi o pomoc. Czasem po prostu zbyt mało  wiesz…

Dobro wraca. Banał? Nie! Samo to, że nie jesteśmy obojętni, sprawia, że czujemy się szczęśliwsi.  Są osoby, które całym swym życiem czynią dobro.  Każdy na własny sposób, w miarę swoich możliwości, również może je czynić…Wystarczy chcieć…

 

Jak co roku o tej porze…

O pogodzie…

Na kartkach kalendarza już marzec, więc z coraz większym  wytęsknieniem wszyscy wypatrują wiosny. Ja też! Pragnienie słonecznego dnia, cieplejszego powiewu wiatru, staje się z dnia na dzień intensywniejsze. A tu jak na złość trzy w porywach pięć na plusie i zamiast słońca, deszcz – można się wściec! 😉  Z zimna! Na dodatek wlazło mi  na twarz!

O diecie…

W planach miałam zamiar schudnąć kilogram. Niewiele. Ale! Ja ci ambitna jestem i, …zamiast schudnąć, przytyłam, by teraz móc zrzucić dwa! Jak? Nie wiem. Wszelkie diety z góry odpadają…Odstawienie słodyczy nie wchodzi w rachubę, ćwiczeń fizycznych mi się nie chce, a na rower za zimno. Na spacer też. Mat.

O zakupach…

Prawie dwa miesiące jeździłam bez aktualnego przeglądu, w tym prawie tydzień zdając sobie z tego sprawę. Wprawdzie, gdy  przy okazji wykryto przyczynę stukania i należało wymienić przegub, ponosząc koszty, to w swym rozumowaniu doszłam do wniosku, że i tak zaoszczędziłam… na ewentualnym mandacie 😉 To + rekompensata za baaaaardzo uważną jazdę z wytężeniem wzroku= zakup butów 🙂 Miałam zamiar kupić perfumy, ale  OM mnie ubiegł i z weekendowego wyjazdu przywiózł dla mnie zieloną Jil Sander. Pachnie 🙂

O porządkach…

Hmm..

z19182373Q,rys-Magda-Danaj

No właśnie…A trochę  mam do przeczytania: jedną pożyczoną, swoich pięć i trzy od Mam. Gdzie tu znaleźć czas na porządki? 😉

O życiu…

Nowym. Z urodzonych jaj wypluły się ptaszyska. Indycze. Teraz codziennie dzwoni Tata z pytaniem, jak się mają. Na moje oko dobrze. Nic nie mówią, nie narzekają. Siedzą pod skrzydłami matki. Jedenaście. Niestety nie załapią się na 500+.

O absurdach…

Mogłabym się rozpisać, ale:

Wystarczy jeden, bodajże z wtorku: KOD jest narzędziem Moskwy- usłyszałam i padłam 😀  Wprawdzie pan profesor, doradca PAD-a, jak na razie się  tylko zastanawia  czy tak jest, czyli, czy nie jest elementem wojny hybrydowej- to ja się zastanawiam, czy to już szczyt absurdu, czy jeszcze nie. KOD jako obca agentura- brzmi niedorzecznie i idiotycznie. No cóż, podobno idiotów (nie)użytecznych u nas pod dostatkiem.

Czy rządzącym jest naprawdę trudno uwierzyć, że pokojowy spacer ulicami nie ma żadnego dna? Odgórnego. Że jest tylko i aż protestem, niezgodą na to, co się w naszym kraju dzieje.

Jestem ciekawa, o jaką i z kim współpracę posądzą Komisję Wenecką, gdy opinia okaże się tak miażdżąca, jak jej wstępny projekt. Zresztą kolejna osoba z tytułem profesora, pani od sałatek, już publicznie podziękowała Komisji za współpracę, twierdząc, że nie ma  moralnego prawa do żadnych uwag i ocen. Jakby ktoś się pytał 😉

Specyficznych profesorów ma w swych szeregach partia rządząca.

O zmianach (na wiosnę) już nic nie napiszę, bo…ja już nie chcę żadnych zmian!

Bez pracy nie ma kołaczy…

Przyszła Koleżanka na kawę i  po poradę w sprawie pracy. Czy się zdecydować, czy też nie. Praca na miejscu, ale na czarno, osiem godzin lub cztery. Wybór co do godzin należy do koleżanki, co do umowy zatrudnienia, już nie. Charakter pracy to opieka nad wszelakim domowym ptactwem ( o ile strusie się do takowych zaliczają ), zaś wiosną i latem pielenie w warzywniaku…W każdym razie, praca typowa dla wiejskiego gospodarstwa. Zapytałam się o stawkę godzinową, i w odpowiedzi usłyszałam: osiem złotych. Nie oplułam się, bo na szczęście kubek z kawą stał spokojnie na stole. No cóż, w końcu rządowe obiecane 12 złotych jeszcze nie funkcjonuje, ale nie z tego powodu powstrzymałam uśmieszek, który pchał mi się na usta. Dlaczego? Ha!, bo to ta sama Koleżanka, której  stawka godzinowa wyszła ponad 30 złotych, kiedy pracowała u mnie ;)…Przemilczałam tę dysproporcję.  Dla mnie sprawa jest prosta: jeśli nie ma się żadnej pracy, a pieniądze są potrzebne, to warto spróbować, nawet za niską stawkę. W międzyczasie  dalej szukać pracy na umowę, zawsze też można negocjować podwyżkę. Lepsze to, niż siedzenie w domu i narzekanie, że na wszystko brakuje. Brak umowy  ma ten plus ( jedyny chyba), że w każdej chwili można zrezygnować z takiej pracy. Niestety, również zostać z niej zwolnionym. Ale! Jeśli ktoś naprawdę potrzebuje pieniędzy, a na razie ofert brak, szczególnie na miejscu, to chyba warto spróbować. Chyba, bo niestety, wszystkim znany jest wybuchowy charakter ewentualnej pracodawczyni w stosunku do swoich pracowników…Moja rada: idź, spróbuj, uprzedzając, że w każdej chwili możesz zrezygnować, jeśli uznasz, że ta praca ci nie leży, a jeśli nawet zostaniesz, to wciąż będziesz poszukiwać odpowiedniej dla siebie pracy.

Wczoraj do południa plątali mi się fachowcy, którzy szukali przyczyn zrywania się internetu. Co jakiś czas tak mam. Pewnie w końcu będę musiała wymienić ruter, ale z tym czekam aż net przeniosą mi znowu do pomarańczowych. Czy się do czekam, to nie wiem. Netia trzyma nas w swych szponach i puścić nie chce, a  nasz Opiekun…przemilczę, bo i tak większości tekst musiałby zostać wykropkowany. Za to Fachowcy uczynni i profesjonalni, dlatego wiem, że innej alternatywy nie ma!