Nie takie hop siup z sądami…

    Że sądy są opieszałe to wiedzą ci, którzy choć raz mieli  z nimi do czynienia i to niezależnie od charakteru sprawy. Dlatego nie powinno już to budzić ani zdziwienia ani zgorszenia.

  Jednak  ostatnio pewien przypadek bardzo mocno mnie zbulwersował. Otóż koleżanka  ma bardzo chorą mamę, od lat  leczącą sie na schizofrenię. Od dłuższego czasu stan jej matki się pogarsza. Problem polega na tym, że kontakt z chorą jest bardzo ograniczony, a czasem wręcz żaden. Oprócz tego, najbliżsi zaobserwowali  u niej niepokojący spadek sprawności fizycznej. Konsultacje z lekarzami i  wszelkie badania były bardzo utrudnione, ze względu na to, że chora nie zawsze chciała współpracować. W końcu jednak udało się i ustalono, że głównym powodem pogorszenia jej stanu fizycznego, ale również psychicznego jest zdiagnozowane wodogłowie. Zalecono  więc jak najszybsze usunięcie przez operację- zabieg. I tu powstał problem nie do przeskoczenia- schizofrenia- który powoduje, że pacjentka nie podpisze na to zgody. Paradoks polega na tym, że choć kontakt z nią jest bardzo utrudniony, to potrafi okazywać swój sprzeciw i głośno mówić: nie…kręcąc głową…

 Jedynym sposobem jest ubezwłasnowolnienie jej.  I tu kolejny problem, bo…cały proceder nie będzie krócej trwał niż rok. I nie da się nijak go przyspieszyć. Na nic cała dokumentacja, że od 30 lat kobieta cierpi na schizofrenię, na nic nowe opinie psychiatrów, najświeższe wyniki od neurologów- swoje w sądzie musi odleżeć. Wszyscy  zdajemy sobie  sprawę, że ubezwłasnowolnienie to nie takie hop siup. Że sąd musi wnikliwie taki wniosek prześledzić.  Bo być może rodzina ma nieczyste pobudki.  Jest to faktycznie poważna sprawa. Tylko do jasnej cholery, ta kobieta cierpi, bo oprócz zaburzeń świadomości,  ma poważne zdrowotne  problemy fizyczne. Nie chodzi o własnych siłach,  z trudem zmienia pozycję, najchętniej tylko by siedziała. Cud, że jakoś przez te wszystkie badania przeszła, ale ile to czasu, nerwów i zdrowia kosztowało, wie tylko jej córka. Lekarze mają związane ręce, bo tylko w sytuacji ratowania życia mogą przeprowadzić operację czy zabieg bez zgody pacjenta. Jeszcze do tego nie może brać wszystkich leków na schizofrenię, bo powodują wzrost ciśnienia, które jest niebezpieczne z powodu wodogłowia. Impas. 
Nie rozumiem opieszałości sądu w takiej sytuacji.  Bo tu chodzi o zdrowie, nie o żadne majątki i inne prawne wątki. Powinien być przepis, że w takiej sytuacji proces odbywa się w trybie przyspieszonym. Koniec. Kropka. Rok…to nie jest lekka przesada tylko całkiem gruba, która może skończyć się dla petenta tragicznie. Ale co tu dużo mówić, jak ostatnio na Onecie  przeczytałam, że miasto w którym pozew jest złożony kusi: dobrymi zarobkami i małym bezrobociem, a także wysoką jak na tak duże miasto jakością środowiska, kłopotem natomiast jest tutaj słaba wydolność sądów, zarówno karnych jak i cywilnych, a także stosunkowo słaby dostęp do internetu.
I mam na to potwierdzenie…cholewka!
Tak często mówimy o bezduszności sądownictwa…no ale czy tak nie jest? Dla sądu to kolejna sprawa, kolejne paragrafy, przepisy, procedury. Dla ludzi to czasem życie lub śmierć. I nie ma w tym  krzty przesady.
 

Z humorem…i słońcem na niebie…:)

     Jak to bywa przy kawce: pogaduchy o wszystkim i o niczym, ale również o czymś, a raczej o kimś konkretnym. Koleżanka wylewa swoje żale na siostrę własnego męża, która to wpada do nich, kiedy tylko chce, rozgaszcza się i żeby chociaż mądrze gadała to nic tylko głupoty i ploty. 

– Ech, no serdecznie jej mam dość. Przyłazi nieproszona, nawet na imprezy, ale szczyt wszystkiego, bo nawet w sny mi wlazła.  I  w tych snach nic tylko się z nią kłócę. Ostatnio śnił mi się mój pogrzeb- opowiada- leżę sobie w trumnie i kogo widzę ….( tu pada imię )
– To chyba normalne- mówię – w końcu jesteście rodziną.
– No, ale się wkurzyłam, nikt nie płakał,  nikt nie wspominał, nikt nie mówi jakim dobrym człowiekiem byłam, tylko wszyscy w skupieniu słuchali jej (tu pada imię siostry  męża), a ona opowiadała, co sobie właśnie kupiła, czego za granicy nie przywiozła i nagle każdy na wyścigi zaczął się chwalić swoimi nowymi zakupami. I nikt się nade mną nie użalał…więc  wrzasnęłam: WYNOCHA i się… obudziłam. A ty…!!! dlaczego nie byłaś na moim pogrzebie?- oskarżycielskim pytaniem rzuciła we mnie.
– A zaprosiłaś mnie? – odpowiedziałam  – Bez zaproszenia to ja  na  żadne imprezy  nie chodzę, a dobrze wiesz, że tym bardziej na te, na których  jest ( i znowu pada imię tej samej osoby), ale gdybym była, to na pewno bym płakała…
– Uff, chociaż ty jedna…
 
   Nie zajmują mnie sny, nigdy nie zastanawiam się, co oznaczają, wychodzę z założenia, że jak o kimś lub  o czymś mocno myślimy, to potem śni nam się to w roli głównej i czasem mocno dziwacznie 😉
 
                                                                 *********************
Biel dziś przełamała kolory pól i dachówek, a  w słońcu to pięknie wyglądało. Bo  w końcu wyszło słońce i świat mimo ogromnych kałuż ( pozostałości po dniach pełnych deszczu) dziś zachęcał, by wyściubić nos z domu i się do niego uśmiechać. 
Na wieczór, przez lekarza mam zalecenie otworzenie szampana, a że okazje są dwie, to skrupulatnie do zalecenia  się zastosuję i oczywiście Was zapraszam.  Za zdrowie i za to, co kto tylko chce…Wypijmy!!!
Po pierwsze moje płuca są zdrowe, mimo że nie wyglądają na zdjęciu tak pięknie 😉
Po drugie…no, żeby zachować tu jakąś anonimowość, drugiego powodu nie zdradzę…;) 
Po trzecie, za Wasze różne przedsięwzięcia, za które tak mocno trzymam kciuki, też toast wzniosę…Uda się!!!!  Już się przecież powoli udaje…prawda? NO! 
 
 
 

To ja ci teraz pokażę !!!

     Gdy ktoś nadepnie nam na odcisk, to od razu uruchamia się chęć użycia nogi i dokopania temu, który spowodował, że mocno nas zabolało. Taki odruch bezwarunkowy. Ale! Od czego mamy rozum i…serce? Czy warto oddawać cios za cios? A co jeśli nasza” pięść „czy „noga” wycelowana w sprawcę tak naprawdę trafia w kogoś innego? Zupełnie  niewinnego i już na wstępie  poszkodowanego przez autorów konfliktu?

 
    Nie rozstali się w zgodzie. Rozwód był z Jej winy, choć bez orzekania win. To Ona przestała go kochać, znalazła sobie innego, bardziej zaradnego, bardziej zasobnego. Z ich wspólnego gniazda wyniosła co tylko mogła i …dziecko. Zgadzał się na wszystko, by jak najszybciej  ten koszmar zakończyć. Ze względu na dziecko, po rozwodzie budowali  między sobą  nowe relacje. Na początku nie było łatwo, ale udało się zbudować  poprawne, a właściwie bardzo poprawne stosunki,  zważywszy na atmosferę w jakiej się  rozchodzili. Sąd przyznał  ojcu alimenty i widzenia bez ograniczeń. Więc On i jego rodzice, czyli dziadkowie byli na każde zawołanie- ale nie tylko- sami również  z inicjatywą  spotkań wychodzili. Więc dziecko często u ojca lub  u dziadków spędzało weekendy, w tygodniu często z przedszkola, a później ze szkoły przez  nich  było odbierane,  do tego wspólne wyjazdy  nie tylko w wakacje.  I tak przez kilka lat w symbiozie ze sobą  żyli. Do czasu, gdy Ona mu oznajmiła, że chce wyższe alimenty. Na co On w odpowiedzi odmówił. Jej argumenty go nie przekonywały, a swoje miał takie, że przecież oprócz przyznanych sądownie pieniędzy  ponosi inne koszty z utrzymaniem dziecka. On i jego rodzice. Jej to nie przekonało i  oddała sprawę do sądu, czym  rozpętała burzę.  Bo jeśli tak, to ja jej pokażę! A właściwie wspólnie pokażemy. Skończy się odbieranie dziecka ze szkoły na każdy jej telefon, a co za tym idzie przypilnowanie go z lekcjami, nakarmienie i wspólna zabawa. Skończą się weekendowe wizyty u dziadków i związane z tym atrakcje, jak również kupowanie różnych rzeczy. Ojciec też już  nie tak często, a przede wszystkim nie na jej zawołanie będzie teraz dla dziecka. Więc zobaczy ile straci, jeśli sąd przychyli się do jej  wniosku. 
 Pytanie: Ona czy dziecko?
 Odpowiedź: Ona i dziecko, ale przede wszystkim dziecko.
Wie to On i dziadkowie…
Bo czy tak naprawdę ważne jest to, że teraz Ona będzie więcej musiała czasu dziecku poświecić i mniej go będzie miała na pracę i nowy związek, a co za 
tym idzie różne przyjemności?
Czy ważniejsze jest  to, jak ten konflikt wpłynie na dziecko?
Dziecko, które już jest poszkodowane przez los, bo urodziło się niepełnosprawne  i wychowuje się w niepełnej rodzinie. 
 Do niej jako matki  mają wiele  zarzutów, jako do  żony jeszcze więcej…
Ale czy” dokopanie „jej nie jest wymierzeniem razów w dziecko ?
Jest…więc chyba czas na rozum i serce.
 
 Mnie się takie porównanie nasuwa: Byli małżonkowie są jak dwie,  konkurencyjne partie polityczne. Niby dla jednych  i drugich cel jest wspólny, czyli dobro dziecka czy dobro kraju, ale ważniejsze jest to, by  nawzajem sobie…dokopać…
 

Bez przekonania…lecz z obowiązku…

   Pogoda, jaka jest…no cóż, niektórzy mają ten przywilej i mieszkają w takich miejscach, gdzie słońce do nich dochodzi…Ja ostatni raz widziałam je w niedzielę, tydzień temu, nie licząc wczorajszych przebłysków 😉 Więc to, co za oknem dołuje, ale nie bardziej niż niedzielne wybory. Bo jako porządny obywatel  obowiązek chcę swój spełnić…należycie. Ale jak z czystym sumieniem postawić krzyżyk przy kandydacie, gdy żaden z dwóch nie jest moim marzeniem? Obecny już oswojony, wiem co może, a raczej czego nie może zrobić. Ile baboli popełnił, a ile nie, bo nic nie zrobił. Oj tam, by ktoś powiedział, co z tego, że pozwolił wyciąć drzewa i teraz już dwa lata gołe pieńki z chodnika wystają, a przecież miał być zaraz nowy. 

 Za  to w kilku miejscach namalował pasy dla pieszych, coby było bezpieczniej. No, dobra, czepiam się, nie on, tylko  Zarząd Dróg, ale powstało takie wrażenie, że fakt  ten zwolnił gminnych włodarzy, by faktycznie nowymi chodnikami to bezpieczeństwo zwiększyć. Jak na razie ludzie wolą chodzić ulicą, niż po starym,  nierównym chodniku, z którego wystają ogromne pnie ściętych drzew. Przejechanie po nim wózkiem dziecięcym to swoisty tor przeszkód…grożący w najlepszym razie połamaniem kółek.

 Ale  w ościennej wsi powstała z prawdziwego zdarzenia hala sportowa…ludzie chcą mieć igrzyska, więc  je mają. Nie mam nic przeciw a nawet jestem za, niech dzieciaki ćwiczą na sali gimnastycznej o pełnych wymiarach- tylko po co, a właściwie dla kogo miejsca widokowe? No cóż, pomysł ok, tylko rozmach za duży…Część pieniędzy, które w ten gmach poszły wolałabym, aby przeznaczone były choćby na ścieżki rowerowe, tak by dzieciaki do tej sali,  mogły bezpiecznie dotrzeć. Z ościennych wsi…Drugi kandydat, niestety bardzo osobiście mi podpadł…I choć może merytorycznie by się bardziej nadawał, to jego morale i to, co sobą reprezentuje, nie pozwalają mi krzyżyka przy nim postawić.  A tylko  z góry skreślić,  jako kandydata. I tak znowu staję przed wyborem mniejszego zła i jest mi z tym  byle jak…

Jadę więc dziś do Dużego Miasta, by imieninowo się odprężyć. Jutro wracając  zahaczę o gminy ośrodek, by kogoś (nie)odpowiedniego skreślić- wybrać …i prosto ląduje na obiedzie z okazji …roczku…Tak, tak synek mojej babcio-mamy już ma rok!  Oj zleciało….dzieci za szybko rosną 😉
Miłego weekendu i trafnych wyborów!

Złe i dobre nawyki na drodze…

   Prowadzę samochód już od…ho…ho…Jazdy uczyłam się na ulicach mojego Dużego Miasta, słynnego z rond niczym z Paryża. W czasach, kiedy takie  rozwiązanie skrzyżowania ulic rzadko można było zobaczyć w innych polskich  miastach. Teraz gdy w prawie każdej, nawet najmniejszej miejscowości jest  rondo, a jak go nie ma, to go budują, to  dla potencjalnych kierowców jazda po nim  powinna być jak:  bułka z masłem. Pomijam sam fakt, że kursanci specjalnie ćwiczą na wszystkich rondach danego miasta, bo jest pewne,  że egzaminator podczas zdawania egzaminu przynajmniej na kilku z nich ich przetestuje.  Z tego wynikałby prosty wniosek, że co jak co, ale każdy kierowca wjazd, jazdę i wyjazd z ronda ma opanowane. Nic bardziej mylnego, co stwierdzam za każdym razem, gdy jestem w Średnim Mieście.  Kiedy się sprowadziłam w jego okolice, miasto posiadało  jedno, niewielkie rondo, niczym nieprzypominające rond z mojego Dużego Miasta. Teraz ma ich kilkanaście jak nie więcej. Zróżnicowanych, jeśli chodzi o zasady  poruszania się po nich. I tu tkwi problem. Coraz częściej stwierdzam, że kierowcy nie znają zasad lub ich nie przestrzegają, lub tak jak w Średnim Mieście za zgodą WORD-u po swojemu interpretują. Tak, okazało się, że  w Średnim Mieście jazdy po niektórych rondach uczą według własnej interpretacji, a co najgorsze, gdy zebrał się nadzór w postaci  przedstawicieli z WORD-u ościennego województwa i drogówki, okazało się, że ta inna interpretacja nie jest niezgodna z kodeksem ruchu drogowego. I teraz adepci sztuki jazdy  na rondach zajeżdżają innym drogę, włączają kierunkowskaz w lewo, choć  kierownica skręca w prawo i to wszystko zgodnie z pobieraną nauką. Mam wrażenie, że najwięcej błędów kierowcy   popełniają  na rondach i dlatego interpretacja jazdy po nich powinna być jedna- spójna. Często też obserwuję strach przed wewnętrznym pasem, co  akurat jest mi  na rękę, gdy nie zjeżdżam od razu w pierwszą przecznicę, ale kiedy to robię, to wbić się z prawego pasa do ruchu jest  mocno utrudnione i czasochłonne.  Tak więc, jak  jeżdżę po Średnim Mieście, to z dużą rezerwą do innych kierowców, szczególnie na wszelkich rondach.  Już się zastanawiałam, czy być może  przepisy się tak drastycznie zmieniły, ale o innej interpretacji niektórych z nich poinformował mnie mąż, a jego instruktor 😉 Dowiedziałam się też, że popełniam błąd, gdy klnę jak ktoś się zatrzymuje na drodze, nie włączając prawego kierunkowskazu.  Nie mówię tu o zwykłym  zatrzymaniu  się podczas jazdy, ale o  parkowaniu na ulicy. Otóż   to nie jest błąd, gdyż auto wtedy nie zmienia pasa, ani na chodnik czy pobocze nie zjeżdża…Nie wiem komu ten stary przepis przeszkadzał, w końcu naprawdę taka sygnalizacja temu, co za takim autem jedzie, dużo ułatwia odpowiednią reakcję.  Może   również nie uczą, by najpierw kierunkowskaz wrzucić, a potem hamować przed skrętem? Muszę się tego dowiedzieć…bo mam wrażenie, że teraz nikt tak nie robi, ba, często w ogóle jak w prawo skręca, kierunkowskazu nie używa…Już nie mówiąc o zjeździe z ronda, tu nagminnie kierunkowskaz jest w użyciu zapomniany…


Ale żeby nie było, że tylko kierowcom się  dziś dostanie…
Pieszy to teraz  „święta krowa”- tak uczą  na kursach. Kierowca  powinien się zatrzymać przed pasami, jak tylko widzi, że taki do przejścia podochodzi.
I jak ta” krowa, która ślepo wchodzi w szkodę” , on często wchodzi na pasy, nie oglądając się nawet na prawo i lewo.  Ryzykant, własnym życiem szafuje, bo przecież konfrontacja  ciała z autem zawsze niekorzystnie wypadnie dla tego pierwszego. Nie zawsze zdąży się zahamować, przy nieszczególnej pogodzie tym bardziej.  Ostatnio byłam świadkiem jak matka z wózkiem i z drugim dzieckiem prowadzonym za rękę w ogóle nie przystanęła, tylko od razu weszła na pasy. Nic się nie stało bo auta w ślimaczym tempie w korku jechały, ale i tak podziwiałam ją za  „odwagę”, gdy  znad przeciwka zatrzymującego się tira, hamulce wydały przeraźliwy  pisk. Brak wyobraźni? Głupota? Mnie uczyli, żeby nie pchać się przed maskę, tylko poczekać, aż samochód stanie…Ale widocznie- a wiem, co mówię, bo jeżdżę sporo- wiara w dobre hamulce i  w refleks kierowców jest  u większości pieszych  bezwarunkowa.  Do czasu… Najgorsze jest to, że dorośli  zły przykład dają dzieciom i rośnie kolejne pokolenie ignorantów drogowych.  Rozumiem, że często  jest tak, że dopiero wtargnięcie na pasy umożliwia przejście na drugą stronę, bo jadący sznur aut ani myśli się zatrzymać, to jednak apelowałabym do rozsądku pieszych i…kultury kierowców oraz  przestrzegania zasad  poruszania się na drogach. 
Przecież każdy kierowca jest również pieszym i choć nie każdy pieszy kierowcą, to jeśli jedno i drugie zamieni się miejscami i postawi w danej sytuacji, to bezpieczeństwo na ulicach wzrośnie.
Zbyt dużo pieszych ginie na drogach, i co z tego, że często na pasach i z winy kierowców.  Ostrożności nigdy za wiele, namalowane pasy czy nawet światło zielone nie powinno zwalniać pieszego od skrętu głowy w lewo, w prawo i znowu w lewo… dla własnego bezpieczeństwa.  Uczmy tego  nasze dzieci, a w dorosłym życiu  wejdzie im to w nawyk.
 
 

Moja koleżanka W-a ;)

   Zawsze traktowałam ją po przyjacielsku, nawet wtedy, gdy ona  była do mnie uprzedzona wrogo. Nie robiłam jej z tego powodu wyrzutów,  nie obrażałam się. Gdy od pewnego czasu zaczęła mnie  perfidnie oszukiwać, nie zerwałam z nią kontaktów.  Z przymrożeniem oka przyjmowałam to, co chciała mi przekazać. Dodałam sobie coś nie coś i miałam  własny  „rzeczywisty obraz” sytuacji. Jeśli ona mnie traktuje  niepoważnie, to ja ją również 😉  I tak  w sumie w  przyjaznych  stosunkach  przeżyłyśmy  ze sobą około 15 lat. I pewnie nic by się nie zmieniło, gdyby między nami nie weszła ta druga- nowa. Choć ja jej nie zapraszałam, zostałam po prostu  postawiona przed faktem dokonanym.  Na wstępie, z czystej babskiej  ciekawości zrobiłam konfrontacje i przeżyłam szok. Oszustwo starej było ewidentne, większe niż wydawało mi się do tej pory. To przeważyło szalę i na nic się zdała nasza wieloletnia przyjaźń. Stara  została wyrzucona z domu- bez sentymentu, bez zbędnych słów. Jej miejsce zajęła nowa. Jest szczera, dokładna aż do bólu.   Na razie traktuję ją  z dystansem, bo  już wiem, że żartów z nią nie ma. Lepiej ograniczyć z nią kontakty, nie spoufalać się, bo każdą zmianę wytknie od razu.  Bezczelnie prosto w oczy 😉

      
 
Ostatnio gdzie nie kliknę i  mowa jest o diecie, to przewija się najczęściej  temat: dieta Dukana. Właśnie  ktoś zaczyna ją stosować albo  jest  w trakcie lub ją zakończył.  Kompletnie nie znam się na dietach, męczy mnie nawet ich czytanie, bo zawsze wydaje mi się, że  wcielenie w życie takiej diety jest zbyt uciążliwe. Moim strażnikiem wagi  są ciuchy, czyli, jeśli już mi się ciasno  w nich robi, a przecież to się zdarza, nawet częściej niż bym chciała, to po prostu staram się mniej jeść. Do posiadanych przez siebie kilogramów niezbyt przywiązuję wagę, zresztą, jak się okazuje, byłam przez własną nieźle nabierana 😉  Mimo że przesuwając wskazówkę do przodu, wydawało mi się, że ją przechytrzyłam 😉 Niestety nie doceniłam jej błędu 😉 No ale, czy to ma znaczenie, że ważę o te 2 kg więcej niż myślałam?
Chyba nie 😉
Znaczenie może mieć tylko to, że ulubione spodnie zbyt ciasne są 😉
Więc dziś korzystając z pięknego słońca i równie sympatycznej temperatury – idę na spacer, aby po powrocie bez wyrzutów uszczuplić trochę zapas przywiezionej ….czekolady :))))
 

Nie samymi widokami człowiek żyje ;)

Jeszcze słów kilka o poprzednim  weekendzie…

    W niedzielę wyruszyliśmy do Gruyeres, średniowiecznej  szwajcarskiej wioski, w której znajduje się nie tylko zamek i muzeum Gigera, ale również fabryka znanego na całym świecie sera o tej samej nazwie. I nie ukrywam, że to ser był przynętą, by udać się w tamte strony.

Na zdjęciu piwnica w której leżakują sery:
Szwajcaria i Francja 300
 
Uznawany jest on za najlepszy  ser do topienia, czyli do różnych zapiekanek, ale przede wszystkim do fondue. O czym zresztą przekonaliśmy się na miejscu :))) Było pysznie, syto i …kalorycznie 😉 
 
Zwiedzanie wioski zaczęliśmy od Muzeum HR Gigera. Nie jestem fanką horroru czy science fiction, ale być tam i nie zobaczyć dzieł autora „Obcego”, nie wchodziło w ogóle w grę. Jednak to co zobaczyłam  trochę mnie przeraziło, ale przede wszystkim zniesmaczyło i ugruntowało w tezie, że facet oprócz sprośnej wyobraźni nieźle musiał mieć napaprane w swojej głowie by coś takiego stworzyć.
 
Zdjęć w muzeum nie można było robić….
 
A samo położenie muzeum w starym budynku, na czterech poziomach, do których prowadzą trzeszczące, drewniane  schody, oddaje jeszcze bardziej demoniczny charakter wystawionych tam dzieł. Obok muzeum jest bar, którego wnętrze zaprojektowane jest  przez właściciela, czyli samego Gigera i dokładnie oddaje  klimat tego miejsca.
Szwajcaria i Francja 255
                                                                                             
ciekawa jestem, czy domyślicie się, co to za element i czego 😉
 
A później było zwiedzania zamku i  podziwianie widoków. 
Szwajcaria i Francja 243
Tu widok z balkonu zamkowego, wiosną i latem w tych klombach kwitną kwiaty
Szwajcaria i Francja 288
 
Tu widok z balkonu zamkowego, wiosną i latem w tych klombach kwitną kwiaty
Szwajcaria i Francja 244 
 
 
Uchwycony szwajcarski gospodarz karmiący swoją trzódkę 😉
 
 
Niedaleko właśnie Gruyeres, u podnóża alpejskich szczytów jest małe miasteczko Broc, gdzie znajduje się fabryka jednej z najlepszych szwajcarskich czekolad-Cailler Nestle. Oczywiście obowiązkowo tam pojechaliśmy i było warto, bo jeszcze  nigdy tak pysznej gorącej czekolady nie piłam jak tam. No i oczywiście zrobiliśmy niezły zapas tych smacznych tabliczek 🙂
 Ze sobą  prócz wspomnień pełnych wrażeń z udanego pobytu, przywieźliśmy dwa podstawowe, słynne szwajcarskie produkty: ser i czekolada. Niestety ten trzeci,  najsłynniejszy na cały świat raczej nie był w zasięgu naszego portfela 😉
Ogólnie można powiedzieć, że Szwajcaria to bogaty kraj i na każdym kroku to widać- ludziom naprawdę się tam  dobrze żyje.  A biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności przyrody, jest im czego pozazdrościć. Niestety dla turysty do tanich nie należy…
W poniedziałek żegnało nas już rześkie, ale za to  przejrzyste powietrze i mogliśmy w drodze na lotnisko zobaczyć  najwyższe szczyty Alp,  czyli przede wszystkim  położony po francuskiej stronie i oddalony o 120km od Genewy Mont Blanc :))) A to widok bezcenny 🙂
Szwajcaria i Francja 308

Tak tam było…

Jestem. Zmęczona i obolała. Boli mnie prawie każdy mięsień. Ale co się dziwić, jeśli pokonałam mnóstwo kilometrów, a połowa z nich   była ” pod górkę”. Dziś bym najchętniej nie wychodziła z domu, ale musiałam wyruszyć do Średniego Miasta, by zrobić wyniki potrzebne do jutrzejszego tomografu. W tym roku już miałam dwa PET-y, dwa rentgeny i jutro drugi tomograf- niedługo będę świecić jak choinka bożonarodzeniowa 😉 
Między prześwietleniami (  przed wyjazdem w czwartek miałam rtg.) odbyłam krótką podróż- tylko 1,5 godziny autem na lotnisko i 1,5 godziny lotu- do  miasta położonego na krańcu największego jeziora Alp,  pochodzenia lodowcowego, z którego na wysokość 140m i z prędkością 200km/h wyrzucana jest woda, tworząc fontannę- symbol Genewy.
          
 
Miasto przywitało nas przecudną pogodą, więc część dnia po prostu spędziliśmy nad jeziorem, wykorzystując promienie słoneczne, jednocześnie ciesząc oczy przepięknymi barwami jesieni i ośnieżonymi szczytami gór. Powietrze jednak nie było takie przejrzyste, dlatego zdjęcia nie oddają całej gamy kolorów jakie otaczały jezioro.
Szwajcaria i Francja 068
Za to na tyle było ciepłe( powietrze nie woda), że kilkanaście osób skorzystało z kąpieli  i kto żyw rozkładał się na  pomostach, by wystawić swe ciało na działanie słońca, być może już  ostatni raz w tym roku.  Szczerze mówiąc, po dniach pełnych deszczu, sama miałam ochotę zalec tam i nigdzie się już nie ruszać 😉 Ale przecież coś zobaczyć trzeba było 🙂  Choćby Muzeum Patek Philippe. Szkoda tylko, że nie można tam było robić zdjęć. Nie wiem, czy się orientujecie, ale Antoni  Patek to polski zegarmistrz, który założył pierwszą na świecie firmę produkującą masowo zegarki kieszonkowe oraz jedne z najbardziej ekskluzywnych zegarków na świecie. Znajdujące się tam eksponaty zapierały dech w piersiach. Kunszt wykonania, precyzja, barwy, kształty i pomysłowość- no bo czy ktoś by pomyślał, że nawet mucha męska może być ozdobiona zegarkiem- nie tylko były godne podziwu, ale przeniosły nas do XIX wieku, choć współczesne egzemplarze również się tam znajdują, ale te jakby nas mniej interesowały. Oboje z mężem zegarków nie nosimy 🙂 
 W sobotę, wykorzystując wciąż piękną pogodę, udaliśmy się do Chamonix Mont Blanc- Francja- od Genewy położonym 120km. Autostradą pośród gór i wciąż  jeszcze zielonych łąk otoczonych całą gamą  rudości, żółci, czerwieni i zieleni  drzew rosnących w niższych partiach, mknęliśmy w wysokie Alpy. Niestety na miejscu czekało nas  spore rozczarowanie, gdyż  kolejka na Mont Blanc była nieczynna, spóźniliśmy się 4 dni i  podziwianie Dachu Europy z jego strychu, czyli z 3842m.n.p.m. było niemożliwe (na taką wysokość można wjechać najwyżej) Skorzystaliśmy więc z  jedynej dostępnej kolejki, by z 2000m.n.p.m z innej góry być bliżej tej, z której ze szczytu Kordian ( Juliusz Słowacki) mówi:
 
 
(…) W błękicie nieba sfer, ciało roztopię tak,
Że jak marmur, jak lód, słonecznym się ogniem rozjaśni…(…)
Szwajcaria i Francja 113
 
  
Będąc w takich okolicznościach przyrody człowiek dopiero sobie zdaje sprawę jaki jest wobec niej malutki 😉
                                                                                   widok z lewej  strony Mont Blanc
 
Nie udało nam się również wejść do najdłuższego lodowca- widocznie trafiliśmy na przerwę w sezonie. Ale te kilka godzin spędzone tam na górze i w okolicy, dało tyle radości i przyjemności, a przede wszystkim poczucie, że choć człek z sił opada to jednak wciąż daje radę 😉
 W powrotnej drodze zahaczyliśmy o klimatyczne francuskie miasteczko Annecy
Szwajcaria i Francja 202
Szwajcaria i Francja 214
 
 
 Które jest położone nad rzeką i dość sporym jeziorem otoczonym górami. Pogoda wciąż sprzyjała, by zjeść na dworze i zakończyć biesiadę lodami 🙂
Szwajcaria i Francja 216
 
Na razie i ja  kończę swe krótkie sprawozdanie, ale do tego weekendu, a co za tym idzie, do tej podróży jeszcze wrócę, bo na tym nie koniec przecież 🙂
 
 

Kobieta na skraju 3 krajów ;)

  To była spontaniczna decyzja, jedno kliknięcie, no może kilka, i  można było bilety drukować. Jutro więc, zanim słońce się obudzi  będziemy już  w podróży. Najpierw autkiem do naszych zachodnich sąsiadów, gdzie w mieście, w którym runął najsłynniejszy mur w Europie, wsiądziemy na pokład skrzydlatego ptaka, by przelecieć nad równinami, dolinami i górami do kraju, gdzie odmierzacze czasu są najdokładniejsze, banki najsolidniejsze, a sery mają największe dziury, no i oczywiście czekolada pochodzi od  fioletowej krowy 😉 Lądujemy  w najbardziej kosmopolitycznym mieście Europy, a o tym świadczy choćby siedziba ONZ. Tam  znowu wsiadamy w autko, by kilka kilometrów pokonać, zostawiając na później doskonałe piwo i wyśmienite fondue, gdyż nasza baza noclegowa to kraj, w którym królują  skorupiaki i mięczaki. Dobrze znacie, jaki jest mój stosunek do skorupiaków, szczególnie tego jednego, osobistego, a mięczakiem nie zamierzam być, więc ten temat przemilczę 😉 Liczę za to,  na słynne bagietki i croissanty oraz wyśmienite wino, którego przeciętny obywatel tego kraju   wypija w roku 100L :)) No szampanem również nie pogardzę. I tylko żal, że o krok będziemy od kraju, gdzie prym wodzą: spaghetti, tortellini, różna pasta i przeróżna pizza. Ogromne uczucie jakim darzą makaron jego  obywatele, oddaje najlepiej 3-milionowa roczna  produkcja. I ja to uczucie również podzielam, na samo wspomnienie o pachnącym różnymi przyprawami już mi ślinka leci 😉 No, ale na wszystko czasu nie starczy, wydłużony weekend i tak jest tylko weekendem i nic tego nie zmieni;) A przecież główny cel to nie siedzenie w barach, knajpkach, pubach, kawiarniach i innych restauracjach po to, by karmić i poić swoje ciało. Przed nami wyższy cel, powiedziałabym, że nawet najwyższy w Europie, choć naukowcy, przesuwając jej granicę, często na  inny wskazują. Ale ja się sprzeczać nie będę, bo o ile pogoda nie przeszkodzi, to i tak znajdę się w najwyższym miejscu, w jakim do tej pory byłam, czyli na Dachu Europy. No dobra, nie na samym, bo tam trzeba byłoby się faktycznie wdrapać 😉 Mam jednak nadzieję, że nic mi nie przeszkodzi podziwiać go z bliska jak tylko to możliwe, bez większego wysiłku, na który przecież sił nie mam 😉 Poza tym oczywiście chcę zobaczyć jak najwięcej, co tylko w okolicy w tak krótkim czasie  jest do zobaczenia. I choć to listopad, więc aura nie szczególna, jednak to była decyzja typu: łap okazję 😉 Za kilka tygodni baza noclegowa spakuje swoje manatki i wróci do kraju, więc ostatni dzwonek, by  ją wykorzystać 😉

Nad(nie)gorliwość ochroniarzy…

   I znowu sklepowa historia mnie zainspirowała. Może dlatego, że nie bywam w hipermarketach zbyt często, bo te kilka  razy w roku na pewno nie kwalifikuje mnie do ich stałej klienteli. Skorzystałam z okazji, że mąż coś musiał kupić, więc również  się przeszłam między półkami, nie mając konkretnego celu. No, ale jak już człowiek jest w takim miejscu, trudno czegoś nie kupić, bo zawsze coś wpadnie w oko, co się w domu przyda. Mnie wpadł krem do rąk  ulubionej norweskiej marki w atrakcyjnej cenie. Dokładnie sprawdziłam nazwę i pojemność czy się zgadza z tym, co jest napisane w cenniku i wrzuciłam do koszyka. Przy kasie, jak już zapłaciliśmy  rachunek, maż rzucił: sprawdź paragon czy się wszystko zgadza. I słusznie zrobił, bo cena kremu na paragonie była wyższa.  Pani  z reklamacji stwierdziła, że musi to sprawdzić, bo być może kod kreskowy kremu nie zgadza się z tym, który  jest na półce.  I tak rzeczywiście było: cennik  był dla innej partii kremu, tej samej marki, tej samej pojemności, którego notabene w ogóle na półce nie było. Widocznie stara cena została, a nowy towar został dostawiony. Pani cennik zerwała i stwierdziła, że sprawa załatwiona. Ja też, choć nie podoba mi się coś takiego, bo to jest marnotrawstwo czasu klienta i wprowadzanie go w błąd. A argument, że trzeba sprawdzać kody, do mnie nie przemawia…Nie usłyszałam nawet przeprosin, chyba że przeprosinami było powiedzenie, że tej cenny nie powinno tu być.  Ale tak naprawdę to ja nie o tym chciałam, bo kiedy tak stałyśmy we dwie przy półce z kremami, podeszła do nas pani z prośbą o pomoc, gdyż ktoś jej ukradł koszyk z towarem. Nie byłoby nic w tym szczególnego, bo wciąż była na sali sprzedaży, ale wcześniej zakupiła alkohol, a jak wiadomo, na stoisku z alkoholem płaci się wcześniej, zanim do kasy się podejdzie z pozostałymi zakupami. Pani z reklamacji wzruszyła ramionami i odpowiedziała, aby jeszcze poszukała, może się znajdzie między półkami.  Na co klientka już zdenerwowana mówi, że szukała, a paragon ma w torebce i chyba można jakoś sprawdzić, że tego alkoholu nie wyniosła. Pani poradziła jej, by zwróciła się do ochrony.  Może nie wiedziałabym co na to ochrona, gdyby nie to, że mąż wciąż czekał na wypisywanie faktury. I tak przez przypadek byłam świadkiem, jak ochrona traktuje klienta. Pani zgłasza kradzież, a oni wzruszają ramionami, ( ja mam wrażenie, że ten gest jest przećwiczony przez cały personel) że nic na to poradzić nie mogą. Klientka  się pyta o kamery i słyszy w odpowiedzi, że oni do kamer wglądu nie mają, tylko Policja. Co mnie się wydaje bzdurą, ale słucham dalej.  Pani więc życzy sobie tej Policji, bo przecież została okradziona.  Na co w odpowiedzi słyszą, że oni nie mają podstaw, by Policję wezwać. Klientka już bardziej zrezygnowana niż wzburzona mówi, że przecież alkohol kupiła i co ma zostać teraz z niczym, bo nic z tym się nie da zrobić? Kolejne wzruszenie ramion.

Nie wiem, jak to się skończyło, bo mąż z fakturą już w ręku zawołał  do mnie, że wychodzimy.
I wyszłam  z takim wrażeniem, że ochrona ma w  d…fakt kradzieży na terenie, który ochraniają,  bo przecież za ten towar już  zapłacono. 
Nie znam  zakresu obowiązków takiej ochrony, ale uważam, że w takiej sytuacji wiedząc, że alkohol bez osobnego paragonu z terenu sklepu nie może być wyniesiony, na początku może wystarczyłoby  jakby  uprzedzili pozostałych z ochrony i wszystkie kasjerki?  Uczulić ich  na osoby wychodzące bez koszyka, bo być może  w torbie lub za pazuchą ktoś wynieść zechce i uda się im mu   w tym przeszkodzić ?
Wykazać, choć odrobinę dobrej woli, a nie stać jak słup soli i wzruszać ramionami. No nie wiem, przecież  nie mnie uczyć takich rzeczy.
Nawet nie usłyszałam pytania, ile tego alkoholu było i za jaką cenę.
 A tyle się słyszy o nadgorliwości panów z ochrony, którzy niewinnych czasem ludzi, gdzieś tam na zapleczu bezprawnie i bez podstaw przeszukują, upokarzając ich przy okazji, że można było oczekiwać choć ciut tej gorliwości w podanym przeze mnie przykładzie.
Okradziona klientka na pewno tego oczekiwała, ale czy się doczekała?
Nie wiem, ale nie sądzę…