Że sądy są opieszałe to wiedzą ci, którzy choć raz mieli z nimi do czynienia i to niezależnie od charakteru sprawy. Dlatego nie powinno już to budzić ani zdziwienia ani zgorszenia.
Miesiąc: Listopad 2010
Z humorem…i słońcem na niebie…:)
Jak to bywa przy kawce: pogaduchy o wszystkim i o niczym, ale również o czymś, a raczej o kimś konkretnym. Koleżanka wylewa swoje żale na siostrę własnego męża, która to wpada do nich, kiedy tylko chce, rozgaszcza się i żeby chociaż mądrze gadała to nic tylko głupoty i ploty.
To ja ci teraz pokażę !!!
Gdy ktoś nadepnie nam na odcisk, to od razu uruchamia się chęć użycia nogi i dokopania temu, który spowodował, że mocno nas zabolało. Taki odruch bezwarunkowy. Ale! Od czego mamy rozum i…serce? Czy warto oddawać cios za cios? A co jeśli nasza” pięść „czy „noga” wycelowana w sprawcę tak naprawdę trafia w kogoś innego? Zupełnie niewinnego i już na wstępie poszkodowanego przez autorów konfliktu?
Bez przekonania…lecz z obowiązku…
Pogoda, jaka jest…no cóż, niektórzy mają ten przywilej i mieszkają w takich miejscach, gdzie słońce do nich dochodzi…Ja ostatni raz widziałam je w niedzielę, tydzień temu, nie licząc wczorajszych przebłysków 😉 Więc to, co za oknem dołuje, ale nie bardziej niż niedzielne wybory. Bo jako porządny obywatel obowiązek chcę swój spełnić…należycie. Ale jak z czystym sumieniem postawić krzyżyk przy kandydacie, gdy żaden z dwóch nie jest moim marzeniem? Obecny już oswojony, wiem co może, a raczej czego nie może zrobić. Ile baboli popełnił, a ile nie, bo nic nie zrobił. Oj tam, by ktoś powiedział, co z tego, że pozwolił wyciąć drzewa i teraz już dwa lata gołe pieńki z chodnika wystają, a przecież miał być zaraz nowy.
Ale w ościennej wsi powstała z prawdziwego zdarzenia hala sportowa…ludzie chcą mieć igrzyska, więc je mają. Nie mam nic przeciw a nawet jestem za, niech dzieciaki ćwiczą na sali gimnastycznej o pełnych wymiarach- tylko po co, a właściwie dla kogo miejsca widokowe? No cóż, pomysł ok, tylko rozmach za duży…Część pieniędzy, które w ten gmach poszły wolałabym, aby przeznaczone były choćby na ścieżki rowerowe, tak by dzieciaki do tej sali, mogły bezpiecznie dotrzeć. Z ościennych wsi…Drugi kandydat, niestety bardzo osobiście mi podpadł…I choć może merytorycznie by się bardziej nadawał, to jego morale i to, co sobą reprezentuje, nie pozwalają mi krzyżyka przy nim postawić. A tylko z góry skreślić, jako kandydata. I tak znowu staję przed wyborem mniejszego zła i jest mi z tym byle jak…
Złe i dobre nawyki na drodze…
Prowadzę samochód już od…ho…ho…Jazdy uczyłam się na ulicach mojego Dużego Miasta, słynnego z rond niczym z Paryża. W czasach, kiedy takie rozwiązanie skrzyżowania ulic rzadko można było zobaczyć w innych polskich miastach. Teraz gdy w prawie każdej, nawet najmniejszej miejscowości jest rondo, a jak go nie ma, to go budują, to dla potencjalnych kierowców jazda po nim powinna być jak: bułka z masłem. Pomijam sam fakt, że kursanci specjalnie ćwiczą na wszystkich rondach danego miasta, bo jest pewne, że egzaminator podczas zdawania egzaminu przynajmniej na kilku z nich ich przetestuje. Z tego wynikałby prosty wniosek, że co jak co, ale każdy kierowca wjazd, jazdę i wyjazd z ronda ma opanowane. Nic bardziej mylnego, co stwierdzam za każdym razem, gdy jestem w Średnim Mieście. Kiedy się sprowadziłam w jego okolice, miasto posiadało jedno, niewielkie rondo, niczym nieprzypominające rond z mojego Dużego Miasta. Teraz ma ich kilkanaście jak nie więcej. Zróżnicowanych, jeśli chodzi o zasady poruszania się po nich. I tu tkwi problem. Coraz częściej stwierdzam, że kierowcy nie znają zasad lub ich nie przestrzegają, lub tak jak w Średnim Mieście za zgodą WORD-u po swojemu interpretują. Tak, okazało się, że w Średnim Mieście jazdy po niektórych rondach uczą według własnej interpretacji, a co najgorsze, gdy zebrał się nadzór w postaci przedstawicieli z WORD-u ościennego województwa i drogówki, okazało się, że ta inna interpretacja nie jest niezgodna z kodeksem ruchu drogowego. I teraz adepci sztuki jazdy na rondach zajeżdżają innym drogę, włączają kierunkowskaz w lewo, choć kierownica skręca w prawo i to wszystko zgodnie z pobieraną nauką. Mam wrażenie, że najwięcej błędów kierowcy popełniają na rondach i dlatego interpretacja jazdy po nich powinna być jedna- spójna. Często też obserwuję strach przed wewnętrznym pasem, co akurat jest mi na rękę, gdy nie zjeżdżam od razu w pierwszą przecznicę, ale kiedy to robię, to wbić się z prawego pasa do ruchu jest mocno utrudnione i czasochłonne. Tak więc, jak jeżdżę po Średnim Mieście, to z dużą rezerwą do innych kierowców, szczególnie na wszelkich rondach. Już się zastanawiałam, czy być może przepisy się tak drastycznie zmieniły, ale o innej interpretacji niektórych z nich poinformował mnie mąż, a jego instruktor 😉 Dowiedziałam się też, że popełniam błąd, gdy klnę jak ktoś się zatrzymuje na drodze, nie włączając prawego kierunkowskazu. Nie mówię tu o zwykłym zatrzymaniu się podczas jazdy, ale o parkowaniu na ulicy. Otóż to nie jest błąd, gdyż auto wtedy nie zmienia pasa, ani na chodnik czy pobocze nie zjeżdża…Nie wiem komu ten stary przepis przeszkadzał, w końcu naprawdę taka sygnalizacja temu, co za takim autem jedzie, dużo ułatwia odpowiednią reakcję. Może również nie uczą, by najpierw kierunkowskaz wrzucić, a potem hamować przed skrętem? Muszę się tego dowiedzieć…bo mam wrażenie, że teraz nikt tak nie robi, ba, często w ogóle jak w prawo skręca, kierunkowskazu nie używa…Już nie mówiąc o zjeździe z ronda, tu nagminnie kierunkowskaz jest w użyciu zapomniany…
Moja koleżanka W-a ;)
Zawsze traktowałam ją po przyjacielsku, nawet wtedy, gdy ona była do mnie uprzedzona wrogo. Nie robiłam jej z tego powodu wyrzutów, nie obrażałam się. Gdy od pewnego czasu zaczęła mnie perfidnie oszukiwać, nie zerwałam z nią kontaktów. Z przymrożeniem oka przyjmowałam to, co chciała mi przekazać. Dodałam sobie coś nie coś i miałam własny „rzeczywisty obraz” sytuacji. Jeśli ona mnie traktuje niepoważnie, to ja ją również 😉 I tak w sumie w przyjaznych stosunkach przeżyłyśmy ze sobą około 15 lat. I pewnie nic by się nie zmieniło, gdyby między nami nie weszła ta druga- nowa. Choć ja jej nie zapraszałam, zostałam po prostu postawiona przed faktem dokonanym. Na wstępie, z czystej babskiej ciekawości zrobiłam konfrontacje i przeżyłam szok. Oszustwo starej było ewidentne, większe niż wydawało mi się do tej pory. To przeważyło szalę i na nic się zdała nasza wieloletnia przyjaźń. Stara została wyrzucona z domu- bez sentymentu, bez zbędnych słów. Jej miejsce zajęła nowa. Jest szczera, dokładna aż do bólu. Na razie traktuję ją z dystansem, bo już wiem, że żartów z nią nie ma. Lepiej ograniczyć z nią kontakty, nie spoufalać się, bo każdą zmianę wytknie od razu. Bezczelnie prosto w oczy 😉
Nie samymi widokami człowiek żyje ;)
Jeszcze słów kilka o poprzednim weekendzie…
W niedzielę wyruszyliśmy do Gruyeres, średniowiecznej szwajcarskiej wioski, w której znajduje się nie tylko zamek i muzeum Gigera, ale również fabryka znanego na całym świecie sera o tej samej nazwie. I nie ukrywam, że to ser był przynętą, by udać się w tamte strony.
Tak tam było…
Będąc w takich okolicznościach przyrody człowiek dopiero sobie zdaje sprawę jaki jest wobec niej malutki 😉
Kobieta na skraju 3 krajów ;)
To była spontaniczna decyzja, jedno kliknięcie, no może kilka, i można było bilety drukować. Jutro więc, zanim słońce się obudzi będziemy już w podróży. Najpierw autkiem do naszych zachodnich sąsiadów, gdzie w mieście, w którym runął najsłynniejszy mur w Europie, wsiądziemy na pokład skrzydlatego ptaka, by przelecieć nad równinami, dolinami i górami do kraju, gdzie odmierzacze czasu są najdokładniejsze, banki najsolidniejsze, a sery mają największe dziury, no i oczywiście czekolada pochodzi od fioletowej krowy 😉 Lądujemy w najbardziej kosmopolitycznym mieście Europy, a o tym świadczy choćby siedziba ONZ. Tam znowu wsiadamy w autko, by kilka kilometrów pokonać, zostawiając na później doskonałe piwo i wyśmienite fondue, gdyż nasza baza noclegowa to kraj, w którym królują skorupiaki i mięczaki. Dobrze znacie, jaki jest mój stosunek do skorupiaków, szczególnie tego jednego, osobistego, a mięczakiem nie zamierzam być, więc ten temat przemilczę 😉 Liczę za to, na słynne bagietki i croissanty oraz wyśmienite wino, którego przeciętny obywatel tego kraju wypija w roku 100L :)) No szampanem również nie pogardzę. I tylko żal, że o krok będziemy od kraju, gdzie prym wodzą: spaghetti, tortellini, różna pasta i przeróżna pizza. Ogromne uczucie jakim darzą makaron jego obywatele, oddaje najlepiej 3-milionowa roczna produkcja. I ja to uczucie również podzielam, na samo wspomnienie o pachnącym różnymi przyprawami już mi ślinka leci 😉 No, ale na wszystko czasu nie starczy, wydłużony weekend i tak jest tylko weekendem i nic tego nie zmieni;) A przecież główny cel to nie siedzenie w barach, knajpkach, pubach, kawiarniach i innych restauracjach po to, by karmić i poić swoje ciało. Przed nami wyższy cel, powiedziałabym, że nawet najwyższy w Europie, choć naukowcy, przesuwając jej granicę, często na inny wskazują. Ale ja się sprzeczać nie będę, bo o ile pogoda nie przeszkodzi, to i tak znajdę się w najwyższym miejscu, w jakim do tej pory byłam, czyli na Dachu Europy. No dobra, nie na samym, bo tam trzeba byłoby się faktycznie wdrapać 😉 Mam jednak nadzieję, że nic mi nie przeszkodzi podziwiać go z bliska jak tylko to możliwe, bez większego wysiłku, na który przecież sił nie mam 😉 Poza tym oczywiście chcę zobaczyć jak najwięcej, co tylko w okolicy w tak krótkim czasie jest do zobaczenia. I choć to listopad, więc aura nie szczególna, jednak to była decyzja typu: łap okazję 😉 Za kilka tygodni baza noclegowa spakuje swoje manatki i wróci do kraju, więc ostatni dzwonek, by ją wykorzystać 😉
Nad(nie)gorliwość ochroniarzy…
I znowu sklepowa historia mnie zainspirowała. Może dlatego, że nie bywam w hipermarketach zbyt często, bo te kilka razy w roku na pewno nie kwalifikuje mnie do ich stałej klienteli. Skorzystałam z okazji, że mąż coś musiał kupić, więc również się przeszłam między półkami, nie mając konkretnego celu. No, ale jak już człowiek jest w takim miejscu, trudno czegoś nie kupić, bo zawsze coś wpadnie w oko, co się w domu przyda. Mnie wpadł krem do rąk ulubionej norweskiej marki w atrakcyjnej cenie. Dokładnie sprawdziłam nazwę i pojemność czy się zgadza z tym, co jest napisane w cenniku i wrzuciłam do koszyka. Przy kasie, jak już zapłaciliśmy rachunek, maż rzucił: sprawdź paragon czy się wszystko zgadza. I słusznie zrobił, bo cena kremu na paragonie była wyższa. Pani z reklamacji stwierdziła, że musi to sprawdzić, bo być może kod kreskowy kremu nie zgadza się z tym, który jest na półce. I tak rzeczywiście było: cennik był dla innej partii kremu, tej samej marki, tej samej pojemności, którego notabene w ogóle na półce nie było. Widocznie stara cena została, a nowy towar został dostawiony. Pani cennik zerwała i stwierdziła, że sprawa załatwiona. Ja też, choć nie podoba mi się coś takiego, bo to jest marnotrawstwo czasu klienta i wprowadzanie go w błąd. A argument, że trzeba sprawdzać kody, do mnie nie przemawia…Nie usłyszałam nawet przeprosin, chyba że przeprosinami było powiedzenie, że tej cenny nie powinno tu być. Ale tak naprawdę to ja nie o tym chciałam, bo kiedy tak stałyśmy we dwie przy półce z kremami, podeszła do nas pani z prośbą o pomoc, gdyż ktoś jej ukradł koszyk z towarem. Nie byłoby nic w tym szczególnego, bo wciąż była na sali sprzedaży, ale wcześniej zakupiła alkohol, a jak wiadomo, na stoisku z alkoholem płaci się wcześniej, zanim do kasy się podejdzie z pozostałymi zakupami. Pani z reklamacji wzruszyła ramionami i odpowiedziała, aby jeszcze poszukała, może się znajdzie między półkami. Na co klientka już zdenerwowana mówi, że szukała, a paragon ma w torebce i chyba można jakoś sprawdzić, że tego alkoholu nie wyniosła. Pani poradziła jej, by zwróciła się do ochrony. Może nie wiedziałabym co na to ochrona, gdyby nie to, że mąż wciąż czekał na wypisywanie faktury. I tak przez przypadek byłam świadkiem, jak ochrona traktuje klienta. Pani zgłasza kradzież, a oni wzruszają ramionami, ( ja mam wrażenie, że ten gest jest przećwiczony przez cały personel) że nic na to poradzić nie mogą. Klientka się pyta o kamery i słyszy w odpowiedzi, że oni do kamer wglądu nie mają, tylko Policja. Co mnie się wydaje bzdurą, ale słucham dalej. Pani więc życzy sobie tej Policji, bo przecież została okradziona. Na co w odpowiedzi słyszą, że oni nie mają podstaw, by Policję wezwać. Klientka już bardziej zrezygnowana niż wzburzona mówi, że przecież alkohol kupiła i co ma zostać teraz z niczym, bo nic z tym się nie da zrobić? Kolejne wzruszenie ramion.