Niedoskonałości me & dobre wieści…

Jestem głucha a właściwie przygłucha- tak twierdzi Tuśka, która tę rewelację oznajmiła własnemu ojcu. Ale nie ma racji, bo  ja mam inną inszość, a mianowicie szumy uszne  ( dobrze, że nie głosy) mnie zaatakowały. A stało to się podczas chemii w 2008 roku i nie odpuściło, a dwa lata temu się nasiliło. Czasem nieźle mi szumi 😉 Bywają z tym różne śmiesznie i nieśmieszne sytuacje. Nieśmieszne, bo robię za przygłupa, kiedy rozmawiam przez telefon z osobą, która nie dość, że mówi szybko to jeszcze niewyraźnie. Zresztą z taką face-to-face też nie jest lepiej, zmuszona jestem  dopytać, co mówi. A czasem wcale mi się nie chce, więc ktoś peroruje po próżnicy, bo ja albo bezmyślnie ( raczej bezusznie) przytakuję albo odpowiadam od czapy. Kiedy mi nie zależy, co sobie rozmówca pomyśli, ani na wiedzy, którą chciał mi przekazać 😉 Bliskich męczę zaś o powtórzenie, bo chcę wiedzieć, co za uszami moimi gadają 🙂 Tak że tak.

Ostatnio siedzę przy stole w kuchni, a OM jest w pokoju i słyszę jak mówi:

– Buta zgubiłem.

Co zgubiłeś? Buta?

Arbuza kupiłem.

Aaaa, widzę, leży na stole. Tak że tak. Najgorzej jednak jest podczas jazdy samochodem. Szum w uszach, szum auta i muzyka i…nic nie rozumiem, jak do mnie mówią. Właśnie po takiej jeździe Tuśka stwierdziła żem głucha.

Z pamięcią też nie najlepiej, bo żeby nie pamiętać, że mój port wymaga dłuższej igły niż u innych pacjentów? I mogłabym przykładami sypnąć jak z rękawa, gdybym je spamiętała ;p I to nie żart. Ostatnio mówię do OM: zapomniałam, że…i się zacięłam; na co on: co zapomniałaś?…Nie wiem, zapomniałam, co zapomniałam...Serio. I do dziś nie pamiętam.

Permanentnie zapominam, że się pomalowałam. Choć słowo „pomalowałam”, to raczej nadużycie. Bo puder na twarz i kreski na dolnej powiece, to wszystko na co mnie stać.  Przed wyjściem z domu. O kreskach nie pamiętam, bo to nowość dla mnie. Kiedy pierwszy raz sobie je zrobiłam, wychodząc z koleżanką do kina, która bez kresek nie wyszłaby za próg mieszkania, więc mi też je namalowała- miałam 15 lat. Niestety, ja nie wyszłam nawet za drzwi wejściowe bloku, bo po drodze spotkałam ówczesną moją sympatię. Kreski zostały starte, wytarte jego rękoma ze słowami, ze ja się nie muszę malować. No cóż, byłam tego samego zdania i dlatego nie dostał w twarz 😉 I tak sobie zakodowałam te słowa, że prawie zostało mi do dziś, to niemalowanie się, a na pewno kreskowanie. Jednak życie a raczej skorupiak, a dokładnie zwalczanie jego, nie tylko z włosów ofiarę sobie zażyczyło, ale ogołociło mnie również z brwi i rzęs. Z brwiami sobie poradziłam, bo zawczasu Tuśka mnie umówiła do super hiper pani, co mi namalowała permanentne, więc mam. Ale z rzęsami to kicha. Więc kreska namalowana szarą kredką musi wystarczyć. Przeważnie na krótko, bo nieprzyzwyczajona, własnym rękoma ją niweluję. Tak, rzęsy to największy problem, bo  nie wiem dlaczego, nie odrastają do stanu poprzedniego, tak jak to jest z włosami. Więc po każdej skończonej chemii  nie tylko są coraz krótsze, ale też mam ich mniej.

A co do dobrych wieści, to wszystko wskazuje, że 6 cyklem zakończymy tę bitwę. Musi potwierdzić to kolejne TK, ale wynik obecnego: nie wykazuje uchwytnych zmian. Oprócz pogrubiałej opłucnej i włóknistych zmianach w obu płucach nic rewelacyjnego w tym wyniku nie ma. Ufff…

Wojna wciąż trwa. To nie będzie zawieszenie broni.  Mam nadzieję, że wdrożą mi nowe, kolejne strategie by czas remisji jak najdłużej utrzymać…A ja to zniosę…Do końca…

P.S. Jeszcze nie czuję się najlepiej. Ale jak wiecie, wszystko mija…

1257…

Jutro (w środę) minie 12 lat od popełnienia przeze mnie pierwszego wpisu na  blogu. Szmat czasu i różne emocje zamknięte w literkach.  Nie tylko moich, również komentujących blogerów i czytelników.  Po drodze zdarzały się krótsze lub dłuższe przerwy w pisaniu, ale nigdy nie nawiedziła mnie myśl, żeby opuścić to miejsce- bez słowa- albo skasować  blog. Nie tylko z szacunku do czytelników i tych, co zostawiają tu swój ślad, ale przede wszystkim z powodu celu (osobistego), który mi przyświeca(ł) w pisaniu. Owszem, ostatnio nawiedziła mnie myśl o zahasłowaniu bloga, bo prowadzenie publicznego wiąże się z pewnymi ograniczeniami, żeby nie powiedzieć z ryzykiem 😉 Dlatego, odetchnęłam z ulgą, gdy Onet zmienił swoją taktykę promowania blogów i wyrzucania ich treści na stronę główną. Mimo że dzięki temu, wiele osób trafiło w ten sposób  do mnie i zostało. Za co bardzo dziękuję:) Ale! Wciąż- od czasu do czasu- są komentowane moje stare a nawet bardzo stare notki. A jeśli tak, to są i czytane ( wygooglane), bo nie każdy przecież komentuje, szczególnie jak widzi, że notka sprzed kilku lat. I z tego powodu, ale nie tylko, zrezygnowałam ( na razie?) z pomysłu zamknięcia bloga dla wszystkich. Nigdy nie doświadczyłam żadnej nagonki przez uporczywych trolli, choć pod polecanymi notkami zdarzały się różne komentarze. Jednak żaden troll się nie uczepił mnie jak rzep psiego ogona, co zdarzało się na innych blogach. Przeżyłam  świrowanie Onetu ( trudności w publikacji notek, komentarzy, zatrzymywanie się licznika), migrację, po to wszystko by mieć blog w jednym kawałku. ( Mam ogromne uznanie dla tych, co przeczytali go od deski do deski- a mam w emilkach tego dowód, że wciąż się takie osoby zdarzają- że też im się chciało ;p). Nigdy nie promowałam swojego bloga w żadnych konkursach, na FB ( nie daj buk ;p) czy w inny sposób, wychodząc z założenia, że kto ma tu trafić ten trafi ;D

Blogi to nie tylko literki, ale przede wszystkim ludzie, którzy dają się bardziej lub mniej poznać. Polubić, zafascynować, zaprzyjaźnić…Z niektórymi blogowe relacje zmieniają się w bardziej  prywatne. Bywa, że po jakimś dłuższym czasie się kończą, z różnych powodów. Bo ktoś przestaje pisać i znika  nie tylko z blogowej czasoprzestrzeni, ale również tej emilkowej czy innej kontaktowej.  Szkoda. Ale  czasem jest tak, że ktoś nagle uzna, że z kimś ( blogiem/blogami)  mu zwyczajnie nie po drodze. I ja to szanuję i rozumiem, o ile nie znika bez słowa, bo nie wierzę, że zaprzyjaźnieni blogerzy/czytelnicy się nie martwią. Dlatego za wszystkie kontakty i czas wspólny  jestem wdzięczna losowi 🙂

Prowadzenie bloga przede wszystkim powinno sprawiać przyjemność samemu autorowi- mnie sprawia 😀 Pięknie się dzieje, gdy czytanie go, sprawia przyjemność, zmusza do refleksji, do uśmiechu a nawet śmiechu, bywa źródłem pewnej wiedzy dla czytelników. Miejscem, do którego z jakiegoś powodu się zagląda- z jakiego to już wnikać nie będę ;P Bo co by autor nie mówił i z jakiego powodu nie pisał, to czytelnicy, szczególnie ci komentujący (w komentarzach często bywa więcej treści niż w notce) tworzą to miejsce. A zaprzyjaźnieni blogerzy są jak rodzina. I niech tak pozostanie na kolejne lata, czego sobie i Wam życzę 🙂

Nie pisałabym tej rocznicowej notki (nie jest jakaś okrągła), gdybym nie fakt, że kilka z Was też ma swoje blogowe rocznice…w listopadzie! Późna jesień, gdy wieczory długie i ponure, zapewne sprzyjała decyzji by stać się blogową społecznością. Kolejnych jesiennych rocznic Wam i sobie życzę!

***

Weekend był rodzinny. Pańcio wraz ze swoim tatą upiekł babkę a właściwie babę! Tradycyjną metodą bez użycia miksera, ucierali co tam do niej było potrzebne- ja się nie znam! Tuśka wraz z Pańciem przynieśli solidny kawał do nas, i kiedy zjedliśmy obiad, Pańcio zarządził konsumowanie babki. Pilnując, żeby każdy dostał swoją porcję i spróbował, pytał się:

Babcia smakuje? Jest pyszna. Wiem. I uśmiech na buzi.

Dido smakuje? Bardzo smakuje. Wiem. I kolejny uśmiech.

Wujcio smakuje? Jest bardzo dobra. Wiem. I z dumą wcina swój kawałek, pilnując, żeby każdy zjadł swój. A jak zjedliśmy, to usłyszeliśmy: kto chce dokładkę?  Babka była i na kolację, i na śniadanie (Pańcio został na noc) – bo jak tu Pańciowi i takiej babce odmówić? ;P

Leżymy sobie na kanapie w pokoju, Pańcio już w piżamie, ogląda bajkę, a ja czytam książkę, gdy nagle ląduje na mnie, wtulając się i mówiąc: babcia jest moją przytulanką, bo kocham.

Od wczoraj  jestem już w DM, a jutro już będę w szpitalu i na jakiś czas zamilknę. No cóż, taki klimat 😉 Dostałam od p. Doktor propozycję (nie) do odrzucenia, a mianowicie zostania jeden dzień dłużej w szpitalu, po to, by dostać zastrzyk za darmo i zaoszczędzić 340 złotych. Zgadnijcie, co zrobiłam?

Moja morfologia poszybowała w górę: z 6,2 na 6,4, gdzie dolna jest 7,7. Łykam żelazo i kupkam na czarno, ale efekt jest ;D Telefon od TK milczy, a już kolejne mam wyznaczone na 28.12.  Z PET-a też dzwonili, że dziś badanie, ale im powiedziałam, że jestem pomiędzy cyklami, więc jak już skończę, to dopiero po 3 tygodniach od ostatniej chemii będę mogła się poddać badaniu. Czyli wypadnie to już w nowym roku.

Miejcie się dobrze! Ja trochę porzygam, pośpię… i…wrócę do żywych…;)

 

 

 

 

No to czekamy…

Tym razem OM dotarł do DM, a nawet przed okienko, w którym teoretycznie miał odebrać wynik. Praktycznie tego nie zrobił, choć przez chwilę była nawet na to szansa, kiedy pani za okienka zorientowawszy się, że badanie było już 3,5 tygodnia temu, najpierw zaczęła przepraszać, jakby to była jej wina, a potem zaczęła wydzwaniać z zapytaniem, czy przypadkiem „od ręki” lekarz nie opisze, dając nadzieję OM, że nie wróci z niczym, a mnie- byliśmy w kontakcie telefonicznym- że w końcu się dowiem co i jak. No niestety, pani znowu przepraszała, że gdyby to chodziło o kręgosłup, to lekarz w ciągu 15-20 minut by opisał, a w tym przypadku jest to bardziej skomplikowane, więc…Ale wzięła od OM mój telefon i obiecała, że jak tylko będzie opis, to zadzwoni. Chociaż tyle.

***

Wracający do mieszkania Misiek, przy swojej kamienicy usłyszał koci płacz, wręcz wycie. W pierwszej chwili pomyślał, że to jego Chelsea tak się drze, ale odgłosy dochodziły z dworu, a nie z czwartego piętra. Długo nie szukał. Sprawcę rozpaczliwego koncertu znalazł przy śmietniku. Nie udało mu się go złapać, bo kotek  czmychnął, ale gdy Misiek zaczął się oddalać, to ruszył za nim. Wślizgnął się za Miśkiem przez bramę na klatkę schodową, a tam już dał się złapać. Misiek, zanim pojechał ze znajdą do weterynarza, to zamknął kociaka w pomieszczeniu gospodarczym. Ze względu na własną Kotę, która szczęśliwa nie była na widok konkurencji, ale przede wszystkim z obawy, że kot może być chory. U weta okazało się, że jest zdrowy (zrobiono mu testy na choroby zakaźne), został odrobaczony i wrócił z Mśkiem do mieszkania. A teraz syn szuka dla niego domu. Dwa koty to za dużo jak na jednego Mśka- alergika na sierść. No i panna CH. która się jeży i prycha albo chowa po kątach, zaznaczając, że ona tu jest rezydentką. Kocurek zaś się jej nie boi, z kuwety bez problemu korzysta i wcina suchą karmę. Misiek z Chelsea  przyjechał na wieś na weekend, a kociak został sam na włościach. Doglądać ma go Miśkowy przyjaciel.

A o to on:kotek

IMG_6833

Prawda, że uroczy? Może ktoś się skusi i weźmie, przytuli do serducha…:) Kociak zasługuje na przyjaźń i opiekę człowieka.

***

Postulat!

W sprawie wypowiedzi posłanki PIS, niejakiej Pieluchy, o deportacji: ateistów, prawosławnych i muzułmanów- zgłaszam postulat, że chcę na jedną z wysp wiecznej wiosny. Tam klimat najlepiej mi służy. O!

***

Dopisek. Poniedziałek.

Wczorajszy wieczorny telefon od Miśka mógł zwiastować tylko jedno: Kotek ma już swój dom:)))))) I bardzo dobrze, bo gdyby tak dłużej pobył z Miśkiem, to rozstanie byłoby trudniejsze.

 

Takie tam dla uśmiechnięcia się…

Pobyt w szpitalu to nie tylko udręka spowodowana wpompowaniem w organizm toksycznej chemii. To również uśmiech, a nawet śmiech radosny. Fakt, zależy na kogo się trafi w tej niedoli, ale na 6 zajętych  łóżek, zawsze znajdą się współtowarzyszki z poczuciem humoru. Gadanie o skorupiaku to niewielki procent czasu, jaki wspólnie ze sobą spędzamy- czy chcemy tego, czy nie. No  i mamy też wsparcie w jednej z pielęgniarek- Giny. Zawsze wesoła, z poczuciem humoru podchodzi do pacjentek.

Ostatnio, ledwo  po przyjęciu znalazłam się przy swoim łóżku, gdy do sali weszła Gina i woła do mnie z uśmiechem: rozbieraj się szybko. Myślałam, że chodzi o szybkie przebranie się (na oddział przychodzę w ciuchach i z całym wierzchnim majdanem), bo chce mi się wkuć w port. Ale zaraz słyszę:

l pokazuj cycki. 

– Zaraz, zaraz, tak w biały dzień? – śmieję się i zdejmuję bluzkę, potem koszulkę i stanik- moje to już stare, każda inną metodą, córcia to ma pikne- wzdycham.

Jakie stare, piękna robota, fiuu ,fiuu- Gina przypatruje się z bliska a pozostałe dziewczynypacjentki ze swoich łóżek. Dobra, koniec striptizu, wskakuj w piżamę- głos Giny kończy pokazówkę.

Kto ma do czynienia ze służbą zdrowia- ale i z mojej pisaniny- ten wie, że do pań pielęgniarek nie mówi się już siostro. Ale wciąż to się zdarza, szczególnie starszym pacjentom.

Gina weszła do naszej sali, ale od razu skierowała się do szafki stojącej przy drzwiach i odwrócona do nas tyłem szykowała chemię do podania. Pacjentka vis-a-vis mnie, głośno zawołała: siostro!…I nie zdążyła  nic więcej powiedzieć, bo…

Siostro??!! I nagle jej wzrok pada na okno, przy którym stoi łóżko pacjentki. A co tu siostra zrobiła???- Gina ma oczy jak spodki. To praca zbiorowa– śmieję się. Doceniam, doceniam, ale nich mi to zaraz zniknie, siostry. I podchodzi do dzieła. Oooo nawet są spineczki…I patrzy wzrokiem detektywa na jedyną z własnym włosami na głowie 😀

15129785_1320702627940831_1699757565_n„Dzieło” powstało, bo strasznie ciągnęło od okna. Komuś przy zamykaniu weszły koraliki od żaluzji, tak, że nie można było wyciągnąć, choć próbowało wiele osób, wdrapując się na parapet.  Oczywiście zostało to zgłoszone, podano dalej do działu technicznego, ale przez trzy dni naszego pobytu- reakcji brak.

***

-Wysmarowałam się kremem w tym czarnym opakowaniu- Tuśka widzi, że z każdym słowem Babcia ma coraz większe oczy i bledszą twarz- jest świetny, mogłabyś mi go kupić?- dodaje już trochę niepewnie. Babcia dziwnym głosem  mówi, że gdyby wcześniej coś powiedziała, bo to trzeba zamówić i  dość długo się czeka.  Ale oczywiście, kupi. A ile kosztuje?  380 złotych– pada z ust babci. Tym razem to Tuśka blednie i od razu mówi, że nie zwariowała, by stosować tak drogi krem. Szczególnie że jeszcze nie musi. Ale wiesz, mamo, naprawdę od razu widać efekt.  Nooo, za taką kasę spróbowałoby nie…;D

***

O tym, że optymizm ma wpływ na przebieg choroby, jej odczuwanie to, chyba nie należy udowadniać. I nie mam tu na myśli, tylko optymistyczną wiarę w wyzdrowienie, bo czasem o nią po prostu trudno. Mam tu na myśli, że podnosi jakoś życia w chorobie, podczas leczenia. Osobiście uważam, że nie mam natury optymistycznej, wesołka patrzącego przez różowe okulary na życie. Ale potrafię nie martwić się na zapas, stosując różne metody, bo uważam, że na to zawsze przyjdzie czas. Ale jestem realistką i rozmawiam o sprawach trudnych i niewygodnych, nie chowając głowy w piasek, czego również wymagam od innych- oczywiście, jeśli temat dotyczy mnie, a dana osoba zdaje sobie sprawę, tylko…ściemnia, bo być może chce mnie chronić, pocieszyć. Albo jej się wydaje, że wie, co czuję. To, że się wkurzam na skutki uboczne leczenia, bierze się z tego, że nie wiem, jakbym się starała, to zabiera mi ono czas na życie. A perspektywa, że tak już będzie do końca, jest bardzo realna.  Dlatego tak ważne są pokłady optymizmu, które w każdym człowieku się znajdują. Dobrze  jest się otaczać ludźmi, którzy potrafią go z ciebie wyciągnąć.  I takimi, przy których nie musisz się  cenzurować, obawiając, że każde „narzekanie” na to, co się z tobą teraz fizycznie, ale i psychicznie dzieje, jest odbieranie jako użalanie się i niedocenianie życia. Bo tak nie jest.

Ja niezmiennie z uśmiechem powtarzam, że w tym wszystkim jestem szczęściarą.

***

Zrobiłam bilans i…poczułam ulgę. Przestałam się czuć…osaczona. Odzyskałam jeden dzień tygodnia, w którym często byłam tam, gdzie mnie nie było. Jak to się mówi: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło 😉

Nie ogarniam się. Ze zdziwieniem przyjmuję do wiadomości, że to już czwartek. Nie ogarniam też przestrzeni wokół siebie. Wokół mnie coraz większy rozgardiasz. Omijam wzrokiem. Zero mobilizacji.

Jeśli OM dotrze dziś do DM, to odbierze mój wynik z TK, o ile już jest. I dowiem się, czy chemia działa, czy nie. Mogłabym poprosić Miśka, żeby to zrobił (sam się zadeklarował), ale…Ha! Ja wciąż chronię swoje dzieci. Dopóki mogę. I nieważne, że są już dorosłe. Tak czy siak, i tak po skończeniu 6 cyklu (dwie doktórki stwierdziły, że dobrze jednak będzie wziąć chemię do końca)  znowu będę miała TK , bo takie są procedury, żeby dostać refundowany lek, o ile wszystko będzie ok. To znaczy, skorupiak w remisji, niewidoczny dla sprzętu rtg.

 

 

 

 

 

 

Buta i arogancja…

Zaparkowany samochód na zakręcie, zajmujący prawie cały wąski chodnik, tak, że człowiek nie przejdzie- no chyba, że jest chuuudy- i zajmujący kawałek jezdni, na której namalowane są pasy. Tak pasy. Gdzie? Na wsi, więc… Nie pierwszy raz.

Na widok zgarbionej staruszki (dalszej sąsiadki) poruszającej się balkonikiem, obchodzącej zawalidrogę, nadjeżdżający  autem OM zjeżył się okropnie. Bynajmniej nie na staruszkę. Na „gówniarę”, która w taki sposób parkuje. Sprawną fizycznie, i chyba intelektualnie młodą kobietę sukcesu, która swój służbowy samochód stawia w ten sposób, kiedy wraca do domu rodzinnego. Co weekend, ale też i czasami w dni robocze. Nie raz, nie dwa… I nie po raz pierwszy OM o tym mówi. Podobno inni też, konkretnie do sprawczyni. Tym razem, widok dał impuls do działania. OM zna bardzo dobrze matkę dziewczyny, właścicielkę budynku, przy którym auto-zawalidroga stoi, ale zawodowe  zawiłości nie bardzo mu umożliwiają podjęcie działania, nie narażając się na zarzut „czepiania”. Jak to określił: nie bardzo mi wypada…Dlatego poprosił naszego kierowcę- statecznego pana- aby ten poszedł i zwrócił uwagę, może matka jakoś zareaguje i wpłynie na córkę. Kierowca usłyszał, że i owszem, matka córce uwagę zwracała, ale ta robi swoje i się jej nie słucha. Wszak dorosła jest. A sama córka odpowiedziała, że nikt nie będzie jej mówił, co ma robić i  gdzie ma auto stawiać. Kierowca oniemiał. Na chwilę, bo potem, ten spokojny i kulturalny pan się zwyczajnie wkurzył. Przyszedł do OM po aparat. Może policja pannicy wyjaśni.

OM rozmawiał z Tuśką, wszak to siostra jej bardzo bliskiej koleżanki. No cóż, efektów raczej nie należy się spodziewać…Ani matka, ani siostra nie mają na nią wpływu.

Tak już bywa, że nawet większość nie ma wpływu na zachowanie mniejszości. I mam tu na myśli: rządzących i społeczeństwo. Nie wierzę, że większość z nas nie dostrzega jak dużo w rządzących, posłów jedynej słusznej partii jest buty i arogancji. Jak się nie ma argumentów to w bezsilnej złości sięga się po ” nie, bo tak”. Krytykując i poniżając,  pewnie licząc, że zniechęcą społeczeństwo/ autorytety /instytucje do działania.

Mnie jednak przeraża fakt,  jak wielu to akceptuje i w swoim życiu powiela.

Jak słyszę posłów Kukiz15 i PIS-u, którzy bronią i tłumaczą, jacy to patrioci są w ONR, a co za tym idzie, również w  marszu niepodległości narodowców, to mnie się nóż w kieszeni otwiera. Nie wrzucając oczywiście wszystkich do jednego worka ( bo nie udźwignę ;)), osobiście nigdy nie poszłabym w marszu, gdzie jego uczestnicy mają kominiarki na twarzy lub chusty. Nawet jeśli byłaby ich tylko garstka w stosunku do pozostałych. Dla mnie to nie są patrioci. To są idioci. Na dodatek niebezpieczni. Dali temu pokaz swoimi hasłami, (myląc reportera z TV Republika z TVN), sikając pod murami Muzeum Narodowego, paląc flagę Ukrainy… Dziś flaga, jutro pobicie- choć to już się wydarza- aż w końcu kogoś skatują na śmierć). Na to wszystko mamy ciche przyzwolenie rządzących.

Ten pan nigdy nie był moim ulubieńcem, choć jego programy oglądałam, do czasu. Mimo tego, i wielu jego „dziwnych” wypowiedzi, po których czułam niesmak, takiej się chyba nie spodziewałam, cytuję:

ze strony Wojciecha Cejrowskiego padły na antenie słowa: „Ukraińcy to gwałciciele i rzeźnicy”, a na pytanie odpowiedział potwierdzeniem: „No więc na Pańskie pytanie, czy wszyscy Ukraińcy, stwierdzam, że wszyscy”. 

Sprawa jest w prokuraturze.

*******************************************

Dziecka (Tuśka i Misiek) gadajom, że już świątecznie w mieście. A do mnie dotarło, że za niedługo święta, jak przeczytałam u Asi o prezentach… W mieszkaniu w DM stoi 3 litrowe wiadro suszonych grzybów.  Na uszka i pierogi. Zakupionych, bo w tym roku…W tym roku ani razu nie byłam w lesie! – właśnie do mnie dotarło…

Padł mi kwiatek. Szczególny. To znaczy, ja mu nadałam szczególne znaczenie. Był u mnie kilkanaście lat. Przeżył moją najdłuższą nieobecność- prawie dwumiesięczną- dawno, dawno temu. Reanimowałam go nie raz…I tak sobie raz pomyślałam, że…I po co?

Na pocieszenie zanurzyłam się w propozycjach Matras-u, zakupując 4 książki, w tym dwie kontynuacje (Asiu, Twojej jeszcze nie mają 😦 ), a potem w wakacyjnych wspomnieniach z wyspy gorącej, wrzucając fotki do Fotojokera, coby je  mieć w albumie, a nie tylko w kompie.

A potem…a potem czułam się źle. Pewnie przez Łysego.

 

 

Zapłon…

Czy smarowanie chleba nożem, może być przyczyną konfliktu, w którym padają słowa o rozwodzie?

Może! Jeśli osoba smarująca zamiast szerokiego, specjalnego noża do masła, używa wąskiego, zwykłego. Padają więc słowa „o wychodzącej słomie z butów”…i jeszcze mniej sympatyczne. I może odbiłyby się  od ściany, gdyby nie padły na podatny grunt. W nieodpowiednim czasie.

Jakiś miesiąc temu, późnym wieczorem, telefon. Policja. Szpital. Odział zamknięty.  Ciało zdrowe. Diagnoza: schizofrenia. Nawet ku zaskoczeniu lekarzy, którzy twierdzą, że prawie nie występuje u osób z upośledzeniem umysłowym. Jednak tym razem to wyjątek… Jedyny syn.

W końcu poukładała sobie życie, dała sobie przyzwolenie na szczęście, złapała oddech…Los stwierdził, że wystarczy tego dobrego…

Życie z matką cierpiącą na schizofrenie nie było bajką. W kroczenie w dorosłość, również. Ciąża bliźniacza, która skończyła się zbyt wcześnie, powodując utratę córki i niewielkie, ale jednak umysłowe upośledzenie syna. Zrobiła wszystko, by skończył normalne szkoły, i był gotowy do dorosłego życia, po drodze uwalniając się od męża alkoholika. Śmierć matki, ale zanim to nastąpiło, wiele z jej chorobą trudności. Ojciec nieradzący sobie z tym, że został sam. Chorujący. Dziwaczący. Szpital. Opieka w domu przez 24h. Śmierć przerywa rozważania, jak długo da radę.

Łapie oddech. Od kilku lat ma partnera. W końcu może mu poświęcić więcej czasu. Po jakimś czasie przeprowadza się do niego.  Monitorowany syn daje sobie radę- mieszkając sam, pracując. W końcu podąża prostą drogą, nie bojąc się, że zza zaułka wyskoczy jakieś zło. Decyzja o ślubie. Podróż poślubna. Powrót i kilka tygodni sielanki.

Telefon.

Szpital. Praca. Szpital…Strach co dalej.

I gówniane słowa w nieodpowiednim momencie.

Szczęście swą kruchością niezmiennie zaskakuje…

**********************************************

Dziecka przyjechały w ten patriotyczny dzień- Tuśka i Pańcio: D Do mnie i po mnie. Pańcio pierwsze co zrobił, to wskoczył do łóżka na moje kolana i wtulił się. A ja z całych sił się powstrzymywałam, żeby zatrzymać łzy… uśmiechając się szeroko. Pograliśmy w „Piotrusia”, poczytaliśmy książeczkę, a potem umościliśmy sobie wspólne posłanie na kanapie: Pańcio na zwiniętej kołdrze, ja na poduszkach, oboje pod kocykiem 🙂 I co chwilę przytulanki. My jak te dwa lordy, a Tuśka z Mam nam dogadzały ;p Mojego chudzielaka bolały jego długie, chude nóżki- podejrzewamy, że to efekt rośnięcia. Ja w tym wieku też tak miałam- tak mówi Mam.  Sprawdzimy, bo to nie pierwszy raz. A  na koniec bardzo uśmiechniętego dnia, oglądaliśmy mecz i jedliśmy pizze 😀 No dobra, prawie ;p Kiedy po kilkunastu minutach nasi strzelili gola, Panćio do mnie: wygraliśmy! 😀 Na co ja, że oczywiście i może już się mecz zakończyć: DDD Dlatego też, na laptopie poszukaliśmy koparek, wywrotek i betoniarek; włączając prawie na full muzykę, oglądaliśmy jak pracuje sprzęt budowlany, a mecz trwał w tle. Tuśka próbowała Pańcia zachęcić do spania u Prababci, sama zalegając z nami na  łóżku:)  Pańcio dotrwał prawie do końca meczowej przerwy i…zasnął.

To BYŁ PIĘKNY MECZ!!!- i nie przeszkadzało mi, oglądanie jednym okiem, z powodu unikania stresu, oczywiście ;P

I tak nam zleciał ten patriotyczny dzień- w łóżku.  A przy okazji, jeszcze rano, zastanawiałam się, czy jestem patriotką. I nie potrafię odpowiedzieć. Kilka dni temu, o moje uszy obiła się wypowiedź (nie wiem kogo- kogoś z „mądrych głów” w TV), a mianowicie: osoba nie rozumie, że ktoś może powiedzieć, że nie jest dumny z tego, iż jest Polakiem. Że nie zawsze. A przecież tak nie można, bo należy być zawsze i wszędzie. Czyżby?

Słyszeliście o promocji Lidla i zachowaniu naszych rodaków? Poszukajcie w sieci. Mnie się nawet nie chce opisywać. Polaczek- cwaniaczek. Obelżywe? Być może, ale prawdziwe.

I na zakończenie o świątecznym dniu…PAD naprawdę ładnie deklamował… o jedności narodu, o marzeniu by w takim dniu odbywał się jeden wspólny marsz. Jedno, wspólne, wielkie świętowanie. O zasypywaniu podziałów…więc…Stworzył… ustawę o państwowym świętowaniu, po to, aby w setną rocznicę uzyskania niepodległości wszyscy poszli w jednym marszu. Ustawą (może tradycyjnie nocą przegłosowaną) chce osiągnąć jedność. Na jeden dzień. A do tego czasu dalej będzie swą postawą rowy pogłębiał…

***************************************

W sobotni ranek ledwo otworzywszy oczy, usłyszałam dźwięk otwieranego zamka i zaraz ukazał się Pańcio, który wgramolił mi się do łóżka. Poinformował mnie, że oczy mu się za szybko obudziły 😀 Moje też, bo czułam się niewyspana- w nocy długo nie mogłam zasnąć, przepełniona dobrymi emocjami dnia. Śniadanko dostaliśmy do łóżka 🙂 Hmm… zważywszy, że z niego nie wychodziłam przez tydzień, to dla mnie norma, ale takie wspólne i uśmiechnięte, to rarytas. Nawet jeśli kończy się…wydaleniem…

Tuśka zostawiła nas i poleciała na ( krótkie) zakupy, wykorzystując pobyt w mieście. A my, a właściwie ja, bo Pańcio już był ogarnięty( wykąpany, ubrany, najedzony), musiałam zebrać się w sobie i się…ogarnąć do wyjazdu do domu 🙂

A podczas drogi pięknie nam przyświecało słońce. Zaryzykowałam kubek kawy…Czułam zapach i smak, o dziwo. I tak mi się dobrze zrobiło, normalnie…Niestety, wiadomość dnia, którą Tuśka dostała i się ze mną w drodze podzieliła, potwierdziła się przez OM już w domu, a potem na portalu. Młody człowiek walczy o życie. Nastrój siadł…Nie mogę przestać myśleć…Do tego dochodzi zmartwienie o Mam…

Ot, życie…!

Czuję okropne zmęczenie.

 

 

Znacie to?…

Uderz w stół, a nożyce się odezwą …Szczególnie jak mają coś na sumieniu. Mają dziwną potrzebę tłumaczenia się przed światem ze swoich zachowań, przewinień, w specyficzny sposób- myśląc, że każde słowo wypowiedziane/napisane w przestrzeń jest atakiem w ich stronę, że ich dotyczy. I reagują, zadziwiając swą reakcją innych.

PT opowiedziała mi różne historie, historie zachowań ludzi- bez szczegółów, typu: kto, kiedy…etc… Jako terapeutka ma z nimi do czynienia na co dzień.

I tak sobie myślę, że zbyt często ludzie skupieni są tylko na sobie, myśląc, że wszystko się wokół nich kręci. A tak naprawdę wiele zależy od interpretacji. Jak ktoś się uprze, to zawsze będzie uważał, że ktoś inny chciał/chce mu dowalić i nie ma zmiłuj się, bo przecież czerpie z tego dziką satysfakcję, według tego kogoś. Z taką osobą nie ma dyskusji, ona wie lepiej, ona to czuje i już. Nie przyjmuje do wiadomości, że nie jest pępkiem świata, że dla wielu osób może być zapomnieniem. W niewinnym słowie, w ogóle nieskierowanym w jej kierunku widzi odpalony granat, który ma za zadanie ją zniszczyć. Każdą historię zinterpretuje tak, że jest o niej. Nawet taką po latach od konfliktu z daną osobą. To taki typ. A najgorsze, że swoje cechy przypisuje innym. To tak, jak odwracanie kota ogonem. I nigdy nie przyzna się do błędu. Nawet jeśli wszystko  wskazuje, że wpadła po uszy do ogromnej piaskownicy…Nie, ewentualnie przyparta do muru, przyzna się do małego wiadereczka…którym sypnęła prosto w oczy.

*********************************

Powinnam zakończyć temat, spuścić zasłonę milczenia. Tyle że to jest moje pisanie, moje przeżycia- ich skrawek. Cel od lat niezmiennie ten sam- DLA MOICH BLISKICH, gdy już mnie zabraknie.

Oni widzą we mnie ogromną siłę, przykład bezpardonowej walki. Właściwie wszyscy towarzyszą mi od samego jej początku- zaraz będzie 18 lat- mam tu na myśli Przyjaciół. Przechodzili ze mną różne jej etapy, znają mnie, moje reakcje. Mają też świadomość, choć nie są lekarzami, jak każdy etap choroby się różni. Pamiętają, że pierwszego skorupiaka traktowałam jak zwykłe zadanie: operacja, leczenie, i koniec. Zresztą już po operacji głośno mówiłam, że jestem  zdrowa! Drugi, no cóż z racji rodzinnego przykładu, był dla mnie wyrokiem, co zresztą się sprawdziło. Walczę z nim już osiem lat- po swojemu. A Bliscy mi na to pozwalają. Pozwalają też na wściekanie się (rzadko się zdarza), śmiech, kpinę, a nawet czarną rozpacz. Szczególnie teraz, wiedząc, że leczenie nie jest łatwe. Mogę swobodnie mówić, co myślę, bo wiedzą, że to nie jest atak w nikogo, ani w nic, no chyba, że w skorupiaka 😀  I trwa chwilę. Bo emocji jest mnóstwo, nie tylko spowodowanych chorobą, bo przecież życie toczy się dalej. Jest rodzina, dzieci, rodzice. Większe i mniejsze zmartwienia. I z tym wszystkim w niełatwym czasie trzeba sobie poradzić. I żeby było jasne: nigdy nikt nie musiał, ani nie traktował mnie jak osobę specjalnej troski i na specjalnych prawach. Czas leczenia jednak jest trudny. Specyficzny. Staram się eliminować stres. Kontakt z tymi, którzy nie potrafią zrozumieć, że słowa w różnych okolicznościach mają piorunujące rażenie. A kiedy ktoś zapewnia, że  „kocha”, to ma się nadzieję, że zrozumie, odpuści… szczególnie że daje mu się to do zrozumienia. Nie będzie rzucać absurdalnych oskarżeń, schowa na chwilę te swoje „ja”… zapyta. Są jednak osoby, dla których taki wysiłek jest zbyt wielki. Nie potrafią docenić przyjaźni, bliskiej znajomości i zrozumieć, że można się poróżnić w różnych kwestiach bez konsekwencji użycia przycisku „usuń”. Są osoby, którym nie można powiedzieć, że to, co mówią, mi nie odpowiada, w tej chwili, w tym czasie, bo się obrażają. Na śmierć. I robią z siebie ofiarę, próbując wmanipulować mnie w poczucie winy. Szkoda mi ich. Ich przyjaźnie muszą stąpać po kruchym lodzie…Ale jak ktoś powiedział: w moim towarzystwie nikt nie będzie gwiazdorzył. Może ja, nie wiedząc o tym, stałam się dla tego kogoś „gwiazdą z rakiem”. Nie wiem. I dlatego trzeba mi uzmysławiać, że inni mają gorzej…Nie rozumiem tego. Bo mobilizować mnie tym do walki nie trzeba. To każdy wie, kto mnie zna.

Dyskusja pod moim poprzednim postem wywołałaby uśmiech u moich Bliskich, którzy dobrze wiedzą, że „łysa głowa” to dla mnie najmniejszy problem i nigdy nie płakałam nad stratą swoich długich czy krótkich włosów. Płakałam, ale nad tym, co mnie czeka,  co ta „łysa głowa” uosabia. Od niewygody, awersji do peruki, czapek, po przede wszystkim leczenie, które los tak chciał, ja znoszę ciężko- fizycznie, ale na pewno ma to oddziaływanie na psychikę. Ale Oni mnie znają. Czytelnicy mają tylko literki i swoją interpretację. Jednak kiedy kolejny raz, kolejny, tłumaczę ( również prywatnie) i ktoś znowu wyskakuje ze swoimi porównaniami, licytuje się…Trudno mi to zrozumieć, że nie rozumie. A może nie ma takiej woli…Szkoda.

Na blogu  też  piszę o odczuciach innych pacjentek w tej kwestii, których nie podzielam, ale rozumiem. Bo każda z nas jest inna. I ma prawo do swoich reakcji.

I naprawdę, częściej problemem nie jest nasz własny stosunek do „łysiny”, tylko reakcja innych, tak jak to się stało w moim przypadku (po raz pierwszy).  Nie wiem jak to jaśniej wyjaśnić. Ktoś zawiódł, bo, mimo że wyraźnie o tym mówiłam, nie był uważny. Skupiając się na sobie spłycił wszystko do włosów… I nie byłoby problemu, gdyby nie dowalił z grubej rury…

***********************************

Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, ale  zostałam wyrzucona ze znajomych z fejbusia…To jest „dorosłe” podejście…

 

 

Ku przestrodze…

Wciąż jeszcze niełatwo mi sklecić sensowne zdania, wrócić do rzeczywistości, ale odkładanie na kolejny dzień, godzinę, minutę, tak naprawdę wyrzuca mnie na jej rubieże, z których można nie wrócić, bo człek się bezpiecznie zakopie, sądząc, że tak będzie lepiej…

Coś się wydarzyło, nie wiem czy mogłam temu zapobiec, ale wiem, że wyłączając się, w jakimś sensie zawiodłam. Siebie.

Na pewno można było zapobiec, a przynajmniej zminimalizować skutki postawy wobec zmierzenia się z chorobą  pewnej pacjentki, której historię przytoczę. Przede wszystkim przeżyłam szok, że po 13 latach od zakończenia leczenia przyszedł nawrót choroby. Nie guz pierwotny a wtórny. To, że można zachorować kolejny raz na raka, ten strach przed nim, który towarzyszy już do końca życia, jest wiedzą oczywistą. Tak jak i to, że 5 lat po zakończeniu leczenia bez wznowy, to żadna gwarancja wyleczenia, bo ten czas remisji może być bardziej  wydłużony. Ale 13 lat?

A mogła tego uniknąć.

Zdiagnozowano torbiel, którą należało usunąć. Bała się. Wolała chodzić do uzdrowicieli, bioenergoterapeutów, próbując ją rozpuścić różnymi metodami. Nawet była na turnusie oczyszczającym. Nie muszę chyba dodawać, że kosztowało ją to spore pieniądze. Kiedy po dwóch latach wróciła do lekarza, ten powiedział, że nie będzie z nią w ogóle rozmawiał, jeśli nie zdecyduje się na operację. Że to nie są już żarty. Podjęła decyzję- jedyną słuszną. Okazało się, że z torbieli już zrobił się kalafior, poszło na inne narządy i trzeba było wszystko usunąć, bez zgody pacjentki. Rak. Ale ona dalej się targuje co do leczenia, bo utrata włosów, bo nie będzie mogła się opalać…Rozsądek jednak wraca. Przechodzi chemioterapię, radioterapię i znowu chemioterapię. Trzynaście lat przerwy i nawrót, którego mogło nie być, gdyby w swoim czasie usunęła torbiel. W torbieli mogło nie być jeszcze komórek złośliwych, a jeśli nawet, to tylko w niej a nie w narządach. Owszem, mogłoby się zdarzyć, że zostałyby usunięte, ale dla bezpieczeństwa. I pewnie nawet nie przeprowadzono by tak ciężkiego leczenia. Znam takie przypadki. Czas.

Mnie ręce opadły i zawsze opadną, jeśli ktoś na jednej szali postawi swoje życie a na drugiej bliznę na brzuchu czy łysą głowę. Miała tyle samo lat, co ja, kiedy zaczęłam walczyć ze swoim pierwszym skorupiakiem. Słuchając, tylko wzdychała: podziwiam, podziwiam…Dziś wie…Z drugiej strony, powiedziała, że prędzej by się spodziewała zawału  niż wznowy. Miała ostatnio dużo stresu w życiu. To mogło być powodem nawrotu.

Wrócę do łysej głowy, o której nie raz już pisałam. Bo trzeba też trochę empatii i zrozumienia, gdyż najłatwiej powiedzieć: włosy odrosną. Tak. Ale to nie jest tak, że tracisz włosy i pozbywasz się raka. To tak nie działa. A kiedy masz nawroty, to nie masz żadnej pewności, czy kiedykolwiek zdążą ci odrosnąć. I tak naprawdę nie o nie ci chodzi. To jest  status twojego zdrowia. To nie jest ogolenie się na łyso, na jeżyka i strojenie się w czapeczki. Kolejny raz, bo tak wyszło. Nie. Kolejny raz masz raka, z którym walczysz ciężkim leczeniem, którego możesz nie przeżyć ( syn mojej koleżanki- pielęgniarki, która przychodzi mi robić zastrzyk, zmarł 3 tygodnie temu, nagle). Dlatego i ja się wkur…na osoby, które spłycają to do żartów. Ok. Może nie potrafią wyczuć chwili, ale brną, kiedy daje się im do zrozumienia, że nie tędy droga…Nie ten czas…Nie kiedy to się dzieje czwarty raz…

 

Jestem jeszcze w mieszkaniu w DM. I daję znać, że żyję i walczę. A na dodatek, dzięki odsłuchaniu poczty- wzruszam się pozytywnie. Dziękuję Laila:*