W wirze porządków…

Padam na twarz, choć w większości  czasu siedzę na plastikowym taboreciku ( Pańcia, jak był mniejszy, żeby mógł dosięgnąć do umywalki )- najłatwiej go przenosić z  miejsca na miejsce-  lub w wiklinowym fotelu, i dyryguję, gdzie co ma iść.  W większości do wora- bez sentymentu! Najbardziej zdumiały mnie torebki- ich  ilość. Wszak ja ich miłośniczką nie jestem, i tak naprawdę zaczęłam  intensywnie używać odkąd zaczęłam biegać po lekarzach. W każdym razie wór 120l został wypełniony po brzegi – z niektórymi pożegnałam się  bez sentymentu. W każdej z nich- oprócz jednej nieużywanej jeszcze z metką- znalazłam chusteczki higieniczne, długopis (a jak szukam w torebce to nigdy znaleźć nie mogę), drobne pieniądze- choćby grosik, ale w jednej całe 20 złotych-  oraz papiery- różne. Oraz inne rzeczy- choćby pendrive, szukany namiętnie swojego czasu- ale już się niepowtarzające. Wychodzi na to, że bez chusteczek i długopisu nie wyjdę z domu, a papiery otaczają mnie wszędzie 😉

Przy szóstym worze 120l  i kilku 60l straciłam kontrolę ile ich tak naprawdę już wyniesiono. Wyrzucałyśmy też kartony stojące w pokoju na półpiętrze, zwanym pokojem nad garażem- którego od dawna nie ma- a który  tak naprawdę przypomina trochę biuro  ze względu na dwa biurka, komputer stacjonarny i regał z książkami, i milion dwieście papierzysk, które nie znalazły się w biurze firmy, albo z niego właśnie przywędrowały. Ciotka  znosiła kartony od razu do piwnicy- tam mam wory na segregacje śmieci. OM jak je zobaczył- nie wchodził głównym wejściem- to od razu przyszedł do nas i mówi, że  w jakimś kartonie miał…euro. Na co my dumne, pokazujemy portfel, a on na to, że miał też w woreczku. No to mu pokazuję woreczek, a w nim jakieś stare banknoty-  z kartką opisującą w języku łemkowskim. Nie o nie mu chodziło, spojrzał  na górę regału-  kilka kartonów musiało zostać wraz z zawartością- i wte pędy poleciał na dół. Znalazł. Ciotka się śmiała, że kto trzyma pieniądze w kartonie, na co OM, że w swoim domu trzymać będzie gdzie chce;D  Opowiedziała historię pana, który dolary trzymał między gazetami, a po  porządkach leciał  szukać do śmietnika, bo wsypem poleciały. Na szczęście znalazł :)))

Pokój nad garażem został odgruzowany. OM musi jeszcze przejrzeć papiery w trylionie  teczek  równiutko poukładanych. Pewnie to zrobi za kilka lat 😉

Ale końca jeszcze nie widać…I na złość…wraz ze mną padła…zmywarka. W sumie i tak miałam zamiar wymienić na mniejszą, ale czy musiała akurat zepsuć się teraz, po 16 latach użytkowania??? W czasie długiego weekendu, gdy OM ma prawą rękę na temblaku a mnie wszystko z rąk leci??? Noszzz…

Nieraz pisałam, że chemia mi pamięć zeżarła. Znalazłam kartę pocztową z Gdańska. Kompletnie nie pamiętam, że ją widziałam, a przyszła w lipcu w 2014 roku…i musi być od kogoś z blogosfery. Nikt spoza niej nie zaadresowałby ją do Roksanny. I nie wiem od kogo ona jest…Dumam i dumam…I wstyd mi, że nie kojarzę.

I w końcu eureka!!! Gosiu ( od Grzesia, Oli, Pawła i Jaśka), jeśli zaglądasz- bo już nie piszesz u Się od dawna- to chcę Ci serdecznie podziękować :*** I powiedzieć, że pamiętam i wspominam serdecznie. Buziaki!

Jak tam majówka przebiega?

U mnie nie ma to tamto, że jutro niedziela. Ciotka od ósmej rano przychodzi kontynuować to, co już w piątek zaczęła.

Dlaczego łzy tak łatwo płyną…

Jestem już po TK. (Po raz pierwszy podanie dożylnie kontrastu bolało, ale wytrzymałam- moje żyły coraz cieńsze). Karetka z oddziału zawiozła i przywiozła, chociaż deklarowałam, że mogę sama, bo przecież sprawna jestem, tylko ciut inaczej 😉 Przyjęta zostałam ekspresowo, na wynik kreatyniny czekałam sobie na łóżeczku pod kocykiem, czytając książkę i od czasu do czasu patrząc na soczystą zieleninę za oknem. (Na  przyszpitalnym trawniku wysyp stokrotek, takich najpiękniejszych, bo polnych.  Żałowałam, że nie miałam swojego telefonu czy aparatu, bo aż się prosiły, by je uwiecznić na pamiątkę). Pogoda dopisała, bo było słonecznie i cale 13 stopni 🙂 Ale rano przyjechałam w ciepłej czapce na głowie, którą od razu zdjęłam, a dziewczyny w dyżurce głaskały mnie po główce, zachwycając się aksamitnością moich włosów. Tak…już ich  publicznie nie kryję  pod niczym. Moi panowie (Misiek i OM) już dawno stwierdzili, że nie muszę tego robić. Żeby tak jeszcze wiosna uznała i zaczęła grzać przyzwoicie…:) Bo mi zwyczajnie w łepek zimno. Ktoś kiedyś mi napisał, że mam łeb jak sklep, ale wcale nie miał na myśli, że jestem mundra i mam pomysła, tylko duży i łysy to się może schować pod czapką od czapy. Nie użył wyobraźni 😉

Kontrast wypiłam, jeszcze półleżąc na sali, a na badanie nie musiałam długo czekać- miło i wygodnie, choć to nie hotel nawet jednogwiazdkowy 😉 Nie do pojono mnie, gdyż po konsultacji między oddziałem a pracownią TK, stwierdzono, że przy kreatyninie 1,41- niższej niż ostatnio- podadzą mi kontrast dożylny, ale zanim to zrobili, to szczegółowo się mnie o wszystko wypytali. I tak się dowiedziałam, że anemia jest m.in. przyczyną, że wynik jest podwyższony. Mam pić, pić, pić. Się ucieszyłam…po czym po chwili dodarło do mnie, że niekoniecznie to, co ja mam na myśli. A miałam soki!;p  Świeże! Niesfermentowane…;p A tak serio, dla nerek najlepsza jest woda i to ciepła. A tej mam już po kokardkę! No to nie dziwota, że po tej wiadomości krew mnie zalała! Autentycznie. Oskarowa wyjęła mi wenflon i kazała uciekać do domu, więc z tego głodu i pragnienia pośpiechu zapomniałam ścisnąć rękę, a po kontraście to krew sika jakby ktoś świnię zarzynał jak woda ze strażackiej sikawki i nie pomoże żaden opatrunek. Zalałam się i wszystko wkoło. Jak nie łzami to krwią- co ze mną jest nie tak?Normalny człowiek to by się  zalał winem tudzież innym trunkiem.

Po południu mam dzwonić do Oskarowej i dowiedzieć się o wynik, bo od niego zależy czy mój przyjazd na oddział 2. maja po piguły jest wciąż aktualny, czy nie. Środowy telefon  i musowa jazda do DM rozwaliła mój system.  Stąd ten ryk niepohamowany- ja tu w środku tajfunu, który przechodzi przez chałupę, a tu nagłe wezwanie. Jeszcze w lutym miałam plany, że na majówce będę się szwendać uliczkami Barcelony.  Szybko dotarło do mnie, że  takie wędrówki nie są już dla mnie, a i tak termin po  piguły  przesunął się o tydzień- z czym muszę się liczyć, że może się jeszcze zdarzyć. Jestem w programie i muszą ściśle się trzymać  procedur. Normalnie, gdyby odbiór był w normalny wtorek, a nie pomiędzy dniami wolnymi, to TK zrobiono by mi w tym samym dniu, bo byłoby komu je opisać, ewentualnie poczekałabym do środy – a tu figa. Wyszło, jak wyszło. W wirze porządków musiałam opuścić…zarządzanie 😉

Powiedziałam Doktorowej o występujących sporadycznych bólach. Markery w normie, drugie powyżej, te co niby mogą być i nie raz  już były.  Myślałam, że TK zrobią mi dopiero po 6 dawkach, a nie po 4. Zaskoczyli mnie, a ja jak zwykle wykombinowałam sobie, że maj i czerwiec to zagwarantowane wakacje – bo jak się czegoś nie wie, to się o tym nie myśli ;p No i trochę spanikowałam, że zburzono mój misterny plan. A przecież nauczona doświadczeniem powinnam wiedzieć, że planować nie powinnam, a jak już, to mieć kilka wariantów w zanadrzu.

Zła jestem na się, że takie kryzysy mnie dopadają, bo na nie mam jeszcze czas. Tak myślę. Ale straciłam kontrolę nad łzami i nie wiem, czy całkowitą winę ponoszą piguły. No bo przecież nie Tusk. Fakt, ja się zaraz szybko zbieram do kupy, nie rozpamiętuję, ale oczy bywają spuchnięte, co mnie wkurza podwójnie. Nie rozczulam się nad sobą, a one i tak płyną. Jak na mój gust za często!;) Zmęczona już jestem tym mazgajstwem- wcześniej taka nie byłam.

Przyjechała po mnie Tuśka. I zafundowała mi w drodze powrotnej śmiech do bólu brzucha. Twierdząc, że Jadźka (w telefonie)  nigdy jej nie zawiodła- chciała się wbić na S3 nie wracając do DM. (Dostała SMS-a z zamówieniem, trochę za późno, bo już byłyśmy na wylocie z miasta). Powiedziałam jej o 3 opcjach po drodze, uważając, że ten 3 wjazd jest dla nas najkorzystniejszy, bo celem było dojechanie do ŚM. Marudziła coś o korkach po drodze w różnych miejscowościach, więc chciała jak najszybciej wjechać na trasę szybkiego ruchu. Wbiła Jadźce najszybszą trasę do ŚM. No i poprowadziła nas Jadźka przez łąki i pola- objeżdżając w ten sposób jedną wieś- i z powrotem wbiła nas na starą trójkę. Popłakałam się ze śmiechu, bo jeżdżę tą trasą już prawie 30 lat i w końcu poznałam „obwodnicę” Żabowa 😀 Tuśka ryknęła śmiechem, jak zobaczyła stary autobus przed sobą, który mijałyśmy dużo wcześniej przed zjazdem z trasy. Wyszło na moje 😉 Na samo wspomnienie śmieję się w głos.

A w domu ślady po LP. Okna umyte. Na tarasie posadzone zioła i w jednej donicy kwiaty. Jak JEJ NIE KOCHAĆ?! Nie da się!

A dziś rodzice przywożą Ciotkę, więc od jutra szalejemy w garderobach!

Jakby nie patrzeć majówkę mam pracowitą. I jak dobrze pójdzie, to z wyjazdem do DM po piguły. No cóż, (nie)każdy ma to, na co zasłużył ;p

Odzyskałam swój numer, tyle że bez kontaktów. Nie wyobrażacie sobie ile razy mam ochotę wyrzucić ten zastępczy telefon  przez okno. OM widząc moje zmagania ( z neuropatią trudno trafić w odpowiedni klawisz) powątpiewa, że cierpliwości mi starczy do momentu jak reklamacja zostanie załatwiona.

Udanej majówki! Słońca, słońca, słońca. Bez śniegu!

***

Wczoraj wieczorem Rodzinna zabrała Mamę do szpitala. Na neurologię. W tym tygodniu miała robione badania i wyniki jak na wiek bardzo dobre. Wykluczono już udar, ale stan się pogorszył. Na razie nie wiemy, co jest. Czekamy.

***

dopisek o 14.08

Oskarowa potwierdziła moją wtorkową wizytę na oddziale po odbiór piguł, innymi słowy TK nic niepokojącego (chyba) nie wykryło- szczegółów nie znam.

Mogę świętować! 🙂

Tornado…

Zapadłam w poranną drzemkę-  czujną, przed wzięciem piguł. Tak mi się wydawało, że śpię jak zając pod miedzą. Dlatego schodząc na dół po szklankę wody i widząc na tarasie  blondynę w czarnym tiszercie machającą do mnie zawzięcie, stanęłam jak słup soli. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że owa blond niewiasta ma ścierkę w ręku i szoruje nią powierzchnię szklaną, szeroko się do mnie uśmiechając.

-Obudziłam cię?- pyta się, wchodząc do środka przez tarasowe drzwi.

-Nie– odpowiadam- Ale, co tu robisz?- głupio się pytam, bo przecież widzę.

– A tak starałam się cichutko, bo byłam na górze i widziałam, że śpisz…

LP jeszcze przed świętami zapowiedziała się, że podejmie się odgruzowania mojego domu. Nie umawiałyśmy się na konkretny termin,  bo i pogoda do luftu, no i z czasem musiało pasować LP, bo mnie tam wszystko jedno- każdy dzień podobny 😉 Uprzedziła mnie, wysyłając SMS-a, tyle że mój telefon pojechał kurierem do miasta Kraka, a karta leży na nocnej szafce. Myślała, że jak nie odpowiadam, to przyjęłam do wiadomości, i już! Stąd ten mój poranny wczorajszy zonk!

LP jak burza bądź tornado w ciągu czterech godzin „przeleciała”  okno w pokoju, kuchni, sypialni, u Miśka i wejściowe przy drzwiach. Zostały w pokoju na półpiętrze i dachowe w starej sypialni- a teraz garderobie. Z przerwą na wspólną kawę. Ja przez ten czas, nawet za czasów lepszej formy nie zrobiłabym nawet połowy… A teraz… LP widząc moją zadyszkę przy ścieraniu kurzy, zarządziła odpoczynek! Chyba ją trochę przeraziłam tym sapaniem jak miech…

Umówione jesteśmy na dziś i na jutro. Jestem zdeterminowana wyrzucać wszystkie „przydasie„. Jakieś pamiątki, bibeloty i inne duperele… I ciuchy! Ale garderoby zostawiam na weekend, może przyjedzie Ciotka z DM do pomocy- ona w te klocki jest najlepsza, bo bezwzględna! Ja nie potrafię z premedytacją wyrzucać. Zresztą wyrzucać to złe słowo, bo najczęściej to co uważam za niepotrzebne, ale wciąż w dobrym stanie, wystawiam w miejscu, gdzie te przedmioty mogą znaleźć nowego właściciela. O ile wystawiam, a nie upycham znowu w szafach, szafkach i na regałach. Bo decyzja co się przyda a co nie, wcale łatwa nie jest. Też tak macie, czy wręcz przeciwnie?

Tak, więc od wczoraj szaleje u mnie…tornado. Zobaczymy ile i co po nim zostanie ;p

Bo wiecie, jakbyco, to nie chcę, by pozostał po mnie bajzel. I tak z tym, co pozostanie, będą mieli dylemat co zrobić…Ewentualnie, rzecz jasna! 😉 Przezorny ubezpieczony- czy jakoś tak. Lepiej powyrzucać jakieś np. stare reformy;p – no dobra reform to ja w życiu nie miałam. A nie, skłamałam…miałam, jak dziewczęciem byłam, dzięki oczywiście Mam.  Ale nie nosiłam! Słowo harcerza!  No dobra, harcerzem ani harcerką nie byłam, ale na obozie harcerskim już tak, więc słowo się liczy, chyba. Ale stringi to na pewno się jakieś znajdą albo majtasy wyszczuplające, których za czorta nosić nie potrafiłam, bo w jednym miejscu mnie wylaszczyły a w drugim wylały co nieco, i od lat zalegają w szufladzie.

OM mnie dobił, bo jak wrócił do domu, to stwierdził, że wyglądam jak…po imprezie ;D A tu nie licząc łyka szampana w grudniowe święta, to jestem całkowitą abstynentką już 9. miesiąc. I to nie z powodu ciąży ;p

A to on miał „rozrywkową” noc z powodu Mamy. Rano nawet musiał przez okno do niej wchodzić, bo Teściowa otwierając zamek na górze, zamykała na dole i nie mogła sobie z tą  czynnością poradzić.

Wiecie, ile na Poczcie Polskiej kosztuje naklejka: „uwaga ostrożnie” czy „nie rzucać”? Całe 17 złotych polskich. A ubezpieczenie przesyłki złotówkę ;D

No i tradycyjnie z PIT-em jesteśmy jeszcze w lesie…a maj tuż, tuż.

Najwyższy czas się ogarnąć, nie tylko dom…

P.S.

Prund  zabrali z rana, zanim zdążyłam opublikować, a tablet padł- znacie to, seria!  Zdążyła już przyjść LP i szaleje w łazience, co chwilę przychodzi do mnie ze śmiechem, trzymając w ręku antyczne buteleczki np. z terminem ważności do 2014! Taa… do demakijażu…Zważywszy, że od święta malowałam tuszem rzęsy, to i tak się dziwię, że starszych wiekiem nie znalazła ;p

***

TELEGRAM!

Dostałam telefon- Oskarowa dodzwoniła się do OM a ten podał aktualny- tymczasowy.

Jutro mam tomograf. NAGLE. Muszę być raniutko, bo zapewne będą mnie musieli napoić, gdyż kreatynina za wysoka. Oby tylko się nie skończyło tak, jak ostatnio- aresztem. To jednak mnie nie przeraża, zwyczajnie boję się, że TK  coś wypatrzy i trzeba będzie podejmować kolejne decyzje. Nie wiedzieć jest źle. Nie chcieć wiedzieć jest jeszcze gorzej. Ale bywają takie momenty w życiu, że…No właśnie.

Pomyślcie o mnie jutro.

Czekam na Miśka. I pakuję się. I ryczę- niewiemczemu!

 

Z wyboru czy z konieczności?

Samotność. Jakaś ty przeludniona…

Nikt nie jest samotną wyspą. Każdy ma rodzinę- dalszą, bliższą- przyjaciół, znajomych. Rzadko występuje całkowita izolacja z potrzeby. Bywa, że z konieczności, dla jakichś celów, ale wtedy jest to zazwyczaj krótki życiowy epizod. Zresztą w dzisiejszych czasach, przy tak rozwiniętej komunikacji, trudno się całkowicie odizolować, jeśli się nie ma takiej wewnętrznej potrzeby.

Ale ja nie o takiej samotności, tylko tej, która mimo wyznania  zasady, że życie to rzecz dla dwojga, ktoś nie potrafi stworzyć związku. Albo mówi, że  bycie singlem, to jego wybór.  No właśnie: wybór czy konieczność? Wyborem możemy nazwać tylko wtedy, gdy ktoś z premedytacją, świadomie  chce żyć sam, bo jest egoistą, narcyzem…etc…bo tak!…  i druga osoba nie jest mu do niczego potrzebna, do szczęścia również. Nawet nie próbuje stworzyć związku,  żadnej bliskiej relacji, nawet tylko tej fizycznej. Czy występują takie osobniki w przyrodzie? Pewnie tak…

Często słyszymy czy czytamy, że to, iż teraz jestem sama/sam jest  moim wyborem. I owszem. Tyle że nie dodają, iż z konieczności, ze względu na okoliczności. Czyli z powodu braku odpowiedniego partnera, z tej czy innej przyczyny.

Są osoby, które nie potrafią stworzyć żadnego związku. I nie mam na myśli tych, którzy w swoim życiu mieli ich kilka, tyle że za każdym razem czas je zweryfikował. Mam na myśli te, które być może miały jeden albo wcale…Większość swojego dorosłego życia przeżyły same, bez partnera, bez dzieci… Wracają codziennie do swojego pustego mieszkania, bo poza -ewentualnie- ukochanym futrzakiem nikt na nich nie czeka, nikt ich nie wita.  Och, mają znajomych, czasem przyjaciół, i okno na świat- internet. Niby nie czują się samotni, bo  w każdej chwili jak nie z tą to z inną osobą pogadają na messengerze i żaden domownik im w tym nie przeszkodzi, mogą  robić co im się żywnie podoba. Mówią, że to ich wybór, bo lepiej być samemu niż męczyć się we dwoje w nieudanym związku- i tu zgoda! Gorzej, gdy tego we dwoje właściwie nigdy nie było. Bo im nie wyszło, bo nie potrafili… Bo wymagania za duże- za małe, ambicje za wielkie bądź wcale, nieufność, która potrafi sparaliżować…choroba. Wszystko razem albo z osobna.

Mnie tylko zastanawia, jak to jest z tym wyborem. Ktoś, kto wybiera świadomie życie w pojedynkę,  to  musi brać pod uwagę, że przyjaciele (jeśli są) w pewnych okolicznościach na pierwszym miejscu postawią własnego partnera czy dzieci- rodzinę. To im czas swój poświęcą i energię, bo to oni są dla nich najbliżsi. I nie można mieć o to do nich pretensji. Jeśli jest się singlem i nie ma się partnera, trzeba się z tym liczyć, że to nie nasze potrzeby  są u kogoś na pierwszym miejscu, nawet jeśli często tak bywało. Że przyjdzie taki moment, że się naprawdę poczuje, iż się jest osobą samotną, bo akurat nie ma nikogo, kto by przytulił, wysłuchał, czy choćby wspólnie pomilczał. Zrozumiał. Bo nikt nie dzieli z nami na co dzień tej samej kanapy, tych samych trosk, kłopotów codziennego życia, nie pije z tego samego kubka… Nawet jeśli na fejsie dostaniemy sto lajków,  a na blogu wszyscy trzymają kciukasy, przyjaciel wesprze słowem, koleżanka rozbawi, to jeśli nie ma fizycznie tej drugiej osoby, z którą dzieli się życie, to jest to życie w pewnym sensie samotne. Pytanie tylko, czy z autentycznego wyboru, czy jednak z konieczności.

Miałam koleżankę. Poznałam ją w dorosłym życiu w specyficznych okolicznościach. Była ode mnie starsza o 10 lat. Dzieci już pełnoletnie, świeżo po rozwodzie- odeszła od awanturnika i alkoholika. I od razu zaczęła szukać partnera, a te poszukiwania były burzliwe, czasem śmieszne a czasem straszne. ( Bywało, że nie rozumiałam jej determinacji).  Zaniosły ją aż za ocean.  To typ, który nie potrafił iść przez życie sam, czego nie ukrywała. Ani choroba, ani „utrata kobiecości” nie stała na przeszkodzie. Trafiła  na kata, ale potrafiła – na obcej ziemi- uwolnić się od niego i trafiła w końcu na tego swojego. Niestety, choroba  nie pozwoliła  długo cieszyć się szczęściem…wspólnym życiem.

Niektórym związki rozwalają się właśnie przez chorobę partnera, bo to trudny sprawdzian dla obojga. Ale nawet jeśli tak się dzieje, to osoba  w jakiś sposób niepełnosprawna nie ma szlabanu na miłość. No, chyba że przykuta jest od lat do łóżka, i nie ma kontaktu z ludźmi…To raczej charakter, cechy osobowości, wymagania, a nie choroba „odstrasza” ewentualnego partnera. Nieumiejętność budowania więzi…

Nie znam osoby, która  całe życie chciałaby przejść w pojedynkę. Znam wiele, które od lat już tak idą, bo okoliczności ich do tego zmusiły. Nie narzekają, ale…Niby pogodzone, ale tęskniące za życiem we dwoje. Mając porównanie do tych dobrych momentów swoich związków, wiedzą, że jednak życie to rzecz dla dwojga…

Moja Przyjaciółka od lat powtarza, że nie rozumie, jak można nie chcieć mieć dzieci. Szanuje decyzje innych, ale ich nie rozumie, i woli nie wiedzieć dlaczego. Boi się, (ma w rodzinie taką parę), że gdyby poznała argumenty, to  w jej oczach straciliby wiele. Ja mam inne podejście, uważając, że każdy ma prawo wyboru jak żyć, a dzieci nie muszą być jego kwintesencją. A argument, że na starość nie będzie miał kto podać szklanki z wodą, mnie nawet już nie bawi, tylko irytuje.

Można też być samotnym w związku…ale to już zupełnie inna bajka. Mnie chodzi o taką samotność, która nawet nie ma wspomnień…bo nie było konkretnego związku.

Tak wiem, że życie można wypełnić pasją i to nie jedną,  czy nawet jakąś misją. I być osobą szczęśliwą.  O ile to jest nasz świadomy wybór, bo tak pragnęliśmy żyć a nie inaczej. Bez tej drugiej połówki…Bo zawsze się znajdzie ktoś, kto uzna, że życie to rzecz tylko dla niego- samego 😉

***

Życie bez telefonu jest…jak bieg z przeszkodami. Co się nalatałam góra -dół, to moje. (A wystarczyło znieść na dół laptopa albo przerzucić się na tablet, co w końcu zrobiłam). Baza aparatu na dole, ja na górze, a że w domowym bateria słaba to bieganie po schodach stało się koniecznością(?). Oj tam, czego się nie robi dla formy i kondycji.Na dodatek OM z moim ajfonem w ŚM, co chwilę wydzwaniał, bo księgowy szukał faktury i znaleźć nie mógł;  Misiek potrzebował numer seryjny, żeby na stronie z jabłuszkiem zgłosić uszkodzenie, bo mnie z niej wywalało – okazało się, że OM o jedną cyfrę mniej mi podyktował- a razem dochodziliśmy, kiedy konkretnie telefon został zakupiony. Mamuś kasujesz emilki???!!!  No wyrzucam do kosza na śmieci. Co w tym dziwnego? 😉 Na szczęście nie od dzieci 🙂 Najpierw Misiek znalazł u siebie w wysłanych, a potem ja u siebie w otrzymanych, i tak po nitce do kłębka doszłam, z którego dnia i miesiąca mogła być faktura. Dzwonię do OM uświadamiając mu, że zaraz w tym czasie mieliśmy rozpierduchę, czyli remont w domu, ja w szpitalu, więc w całym tym bajzlu faktura mogła się zawieruszyć, choć nie powinna! A gwarancji zostało jeszcze kilka dni…Księgowy się sprężył i znalazł- ja rozumiem, że pośród 300-500 faktur mógł przeoczyć, ale niech nie straszy porządnych ludzi ;p Długo to wszystko trwało, w międzyczasie Misiek już nie był przy kompie, bo jechał na weekend do miasta z koziołkami, więc zabawę ze zgłoszeniem zostawiliśmy na dzisiaj.

Najbardziej brakowało mi zegara, więc OM co chwilę mi prawił, że kupi zastępczy telefon, na co ja mu, że moja karta sim pasuje tylko do iPhone. Kup mi budzik!- mówię. Eureka! Da mi któryś wolny telefon służbowy.  I tak od soboty mam niedotykowy telefon, w którym się gubię, i ciągle wydzwania do mnie…SZEF… 😀 Nawet nie znam (nie)swojego numeru ;p Ale z Mam i PT już odbyłam długaśne rozmowy! Da się! ;p I budzik nastawiłam z opcją powtarzania :)Taaa…Rano OM do mnie: chyba ci się trochę przysnęło… Jak to?! Przecież nastawiłam budzik!!! Sprawdzam- nastawiony na 8 (jest 8:50), na wszystkie dni w tygodniu z powtarzaniem, tylko przy opcji budzik, jak wół widnieje- NIE!… i wszystko jasne. Śmieszy mnie to bardzo, bo mam wrażenie jakbym się  cofnęła w czasie 😉

Upokorzenie…

Każdy ma swoją godność. Pacjent również. Nie dość, że musi walczyć z chorobą, ze swoimi słabościami i strachami, to jeszcze z systemem.

Właśnie złożyłam dokumentację do ZUS-u o przedłużenie renty i zasiłku pielęgnacyjnego. Ostatnio nie musiałam stawać na komisji i uczestniczyć w szopce. Nie wiem, jak teraz będzie. Czy usłyszę jak kiedyś, że dobrze wyglądam albo, że jak mi wszystko usunięto, to jestem zdrowa, a może pani/pan doktor stwierdzi, że moje pomalowane pazury świadczą o tym, że uczestniczę w życiu na sto procent. Obsłucha moje płuca- nie wiem po co- i wygłosi decyzję. Jeśli tak, to pół biedy. A, stawiam dolary przeciwko orzechom, że orzecznik nie będzie onkologiem. Nigdy nie był. Ale to pół biedy…

Ostatnio usłyszałam historię pewnej pani, która wierząc, że pokonała chorobę, po zasiłku rehabilitacyjnym wróciła do pracy. Nie chciała starać się o rentę, choć pewnie dostałaby na czas określony (rok) na podreperowanie zdrowia. Jednak skorupiak nie dał za wygraną i po kilku miesiącach ponownie zaatakował.  Nie miała wyjścia, i po wykorzystaniu zwolnienia musiała stawić się na komisję. Powiedziała, że nigdy w życiu nie przeżyła takiego upokorzenia. Od kobiety. Lekarza. Ton protekcjonalny, ale nie z przychylnością, wręcz przeciwnie. Nikt nie wymaga od lekarza okazania współczucia, tylko profesjonalnego traktowania. Niepodważania wyników badań i uwag lekarza prowadzącego. Ale to jeszcze nic… Lekarka kazała się rozebrać do połowy ( zawsze się zastanawiam po jakie licho, przecież pacjent nie przychodzi z przeziębieniem), mimo że pacjentka zasugerowała podciągnięcie bluzki do góry, bo miała trudności ruchowe. W trakcie rozbierania spadła jej z głowy peruka…przed stopy lekarki. Chwilę to trwało, zanim zorientowała się, że sama musi ją podnieść, więc…uklękła najpierw na jedno kolano, potem na drugie i tak klęczała przed panią doktor. Łzy już same leciały. Pani doktor spokojnie czekała, aż pacjentka się pozbiera. Żadnego ludzkiego odruchu…Wyciągniętej ręki…

Jestem zmęczona i zażenowana  tym, że musiałam zawracać głowę p. Doktor, aby znowu (czwarty raz ) wypisała mi świadectwo zdrowia. Tak, wiem, że należy to do jej obowiązków. Mogłaby to zrobić też Rodzinna. W ZUS-ie są już całe tomy przebiegu mojego leczenia. I jak rozumiałam  poprzednie decyzje- choć argumentacja była nieprzekonująca- to tych od 2014 roku kompletnie nie rozumiem. Nie mają podstaw odebrać mi renty, więc przedłużają… na rok. Pewnie liczą, że wstrzelą się w moment remisji bez leczenia i ogłoszą, że o to cudownie wyzdrowiałam, tak jak to zrobili w 2010 roku.

Pani, która przyjęła ode mnie dokumenty była (nie)profesjonalna i bardzo miła. Poprawiła mi nawet błąd w peselu- nie wiem, jak to zrobiłam, ale pomyliłam się w dacie urodzin- zamieniłam dzień z miesiącem. I to dwa razy! Coraz gorzej ze mną. Pani chyba z opcji pisowskiej, bo coś jej się wymknęło na temat ośmiorniczek, po czym utyskiwała, że petenci to najczęściej na nich się wyżywają, a przecież to nie one te ośmiorniczki. Przysięgam!- niczym nie sprowokowałam pani do tych wynurzeń. Aczkolwiek zareagowałam i powiedziałam, że akurat do orzeczników to ja pretensję mam, bo przez nich muszę „zawracać głowę” mojej Doktor i sama co chwilę składać kolejne papiery. Na co usłyszałam: niech pani tak nie będzie żal lekarzy, zna pani jakiegoś biednego? No piernik z wiatrakiem się nie dogada 😉

OM mi towarzyszył. Bez auta wytrzymał …trzy dni. Jeździ, nawet kupił sobie gałkę na kierownicę, tyle że przy mnie akurat się…urwała. Budzimy sensacje, bo OM z jedną ( lewą) ręką w wielu rzeczach mnie chce wyręczyć, a mnie na oko niczego nie brakuje przecież- nawet włosów ;p

I jak zwykle w planach było więcej, ale…w pewnym momencie chciałam już do domu. Nie wiem czy wyczułam, czy co…ale jak już się przebierałam w wygodne portki z zamiarem wskoczenia pod kocyk …ból znienacka nie do ogarnięcia, więc krzyknęłam. Nie wiem, co to było. Nie trwało długo. Zastosuję metodę wyparcia… Mam w tym wprawę.

Ostatnio kserowałam nie tylko dokumentację dla ZUS-u, ale i dla PZU. Dostałam już z polisy pieniądze, nawet więcej niż się spodziewałam, bo pani, która przyjmowała moje zgłoszenie, widząc dokumenty, pozaznaczała wszystko co się dało, wychodząc z założenia, że najwyżej odrzucą. Wypłacili, a potem przysłali, że aby mogli wypłacić za pewną opcję, to  potrzebują jeszcze dodatkowych wyników badań. W pierwszej chwili się żachnęłam i, oznajmiłam OM, że przecież jedno z drugiego wynika i mają to wszystko czarno na białym. Nie odpowiedziałam. Przysłali drugie pismo, że czekają… Jak już kserowałam do ZUS-u, to stwierdziłam, że kilka więcej dokumentów  mnie nie zbawi, a nuż  się odczepią.  Zobaczymy.

Zobaczyłam też i ja…

Ta niechęć skądś się wzięła. Ma swoje podłoże. Każdy kolejny kontakt uświadamia jak było źle, jak…Nie żebym nie wiedziała. Ale! Niektóre rzeczy mój umysł wyparł, a właściwie wrzucił w odmęty (nie)pamięci. Nie lubię wracać do tego co czarne na białym. Co krzyczy, kuje w oczy. Chowam wszystko  w czeluściach kolejnej teczki… i wyciągam, kiedy już muszę. Wizja kilku tysięcy nie była na tyle kusząca ( PZU), żeby po to sięgnąć. Zbiegło się jednak z wizytą w ZUS-ie, więc z miną cierpiętnicy, która musiała sobie odświeżyć pamięć, kserowałam, kserowałam, kserowałam…

***

Ciąży nade mną widmo…życia bez komórki. To nie tak jak myślałam, że kabelka wina,  tylko gniazda w iphone, chyba. Jak nie poradzi fachowiec z Miasteczka, to czeka mnie jazda 120 km do autoryzowanego serwisu- w jedną albo w drugą stronę. OM już mi proponował, że kupi zastępczy. Nie chcę! Chcę mój! Potrafię żyć bez włączania komputera, to i bez telefonu kilka dni przeżyję 😉 Chyba. I budzik przestanie dzwonić ;p Będzie mnie budził OM osobiście albo na domowy.

Miałam się zwinąć w kłębek i zniknąć dla świata pod kocem…Ale! Zadzwonił Pańcio, czy może przyjść się poprzytulać. (Mama nie mów, że babcia się źle czuje albo jest zmęczona, bo jak ja się przytulam i oglądamy bajki, to babcia się nie męczy tylko odpoczywa, bo ja ją bardzo kocham). OM przywiózł 🙂 Cało zło tego świata się ulotniło…w trzy sekundy ;D

 

 

 

Sumienie…

Klauzula sumienia. Twór, który według mnie nie powinien figurować w prawie. Innymi słowy, prywatnie mogę sobie myśleć i czynić co chcę, ale jeśli to, co robię, a właściwie nie zrobię, rzutuje na życie innej osoby, to nie powinno być legalne, a powinno być karalne. Nie, żeby od razu prawem karnym, chyba że wyniku zaniechania ktoś straci życie lub zdrowie, ale przynajmniej konsekwencjami zawodowymi. Dotkliwymi.

Jak jest u nas, to wszyscy wiemy. „Klauzula sumienia” rozpowszechnia się jak grypa, zaraża drogą kropelkową coraz więcej i więcej przedstawicieli pewnej grupy zawodowej-  lekarzy, pielęgniarki i farmaceutów.  I to jest problem!

W Polsce żaden lekarz nie podejmie się usunięcia zdrowego narządu. No chyba, że się pomyli- lewa noga z prawą ręką czy lewa ręka z prawą nogą, czy jakoś tak- bo takie przypadki się zdarzały. I z wyjątkiem rodzinnych przeszczepów. Jednak jeśli nie ma wskazań medycznych, nawet jeśli kobieta zdecyduje się na profilaktyczną operację np. usunięcia jajników, to nikt takiej operacji nie przeprowadzi. No chyba, że ma mutację, wtedy tak. Aczkolwiek taka operacja przeprowadzana jest w momencie, kiedy  kobieta osiągnie co najmniej 35 lat. Chyba że wcześniej zachoruje, no ale wtedy już jej narządy zdrowe nie są. Do czego zmierzam? Ano tak mi przyszło do głowy, że jeśli „klauzula sumienia” rozpowszechnia się jak zaraza, to czy teraz szpitale nie będą odmawiać operacji takim pacjentkom? No bo wiecie, przychodzi młoda kobieta ze skierowaniem z Genetyki, a tu lekarz pyta się, czy ma dzieci? Nie ma. Albo ma jedno, albo dwójkę…Na co lekarz stwierdza, że jak nie ma, to  może chcieć.  A jak nie chce, to może zmienić zdanie, a jak ma jedno, to może urodzić drugie, trzecie i kolejne…A tak w ogóle to mu sumienie nie pozwala dokonać takiego zabiegu. Nierealne? Jak najbardziej realne…Bo takich nawróconych lekarzy mamy w Polsce już sporo. I mogą uznać, że dopóki kobieta jest w wieku rozrodczym, a jej narządy są zdrowe, to żadnego usuwania nie będzie. A mutacja, która upoważnia do zabiegu jest tylko zaleceniem a nie nakazem, przecież.

Ja autentycznie zaczynam się bać, że tak się może zadziać. Bo lekarzy z, a raczej bez sumienia, ale z klauzulą  będzie  coraz więcej, dopóki u steru będzie minister, który zgwałconej dziewczynce nie wypisałby tabletki  „po”. Ani pewnie żadnej innej antykoncepcyjnej, bo nie po to wywala 3 miliony złotych na E- kalendarzyk małżeński.

Klauzulę sumienia mamy dzięki politykom. Funkcjonuje nie tylko w naszym kraju, ale również w UE i USA. Praktycznie w większości krajów świata, różniąc się miedzy sobą konstrukcją prawną. I choć napisałam, że ten twór nie powinien istnieć w prawie, to…nie jest to takie proste, bo przecież mamy wolność sumienia zagwarantowaną przez dane państwo, a to podstawa,  i trudno byłoby z tego zrezygnować. Nawet niebezpiecznie, bo nie chciałabym żyć w kraju, w którym nie ma wolności słowa, poglądów, religii…etc..

Lekarz, pielęgniarka, farmaceuta to też człowiek i ma swoje sumienie i poglądy. Jeśli mu sumienie zabrania, to nie dokona legalnej aborcji, nie wypisze tabletek antykoncepcyjnych…etc…Jest w prawie, koniec kropka! To nic, że pacjentka też jest w prawie, domagając się określonych usług medycznych. Niech szuka…może znajdzie lekarza bez sumienia, a raczej z sumieniem, bo takiego, który wyznaje zasadę przede wszystkim nie szkodzić! To może tak przed specjalizacją powinno się odpytywać rezydentów, jakie mają poglądy i sugerować tym z sumieniem, żeby jednak wybrali inną specjalizację. Tylko co z farmaceutami? Odsiewać już na egzaminie wstępnym?

Nic z tych rzeczy wprowadzić nie można, niestety. Możemy tylko liczyć na rzetelną edukację. Hmm…ale i w tej kwestii dzieją się niepokojące rzeczy. Wspomniany e- kalendarzyk, likwidacja rządowego programu in-vitro- ideologia wygrywa z wiedzą medyczną.

Z tym sumieniem różnie bywa, nie tylko u przedstawicieli wymienionych zawodów, ale również wśród chrześcijan. Katolików. Katolicka Polska rękoma rządzących  chce zamykać uchodźców w kontenerach ogrodzonych kolczastym drutem. Może jeszcze podłączonym do prądu- kto wie. To już lepiej ich nie wpuszczać do tej miłosiernej, katolickiej Polski…

Problem z uchodźcami jest, i to nie tylko z Syrii- ja tego nie kwestionuję, choć akurat u nas go wciąż nie ma. (To raczej pokłosie strachu podsycanego przez rządzących- katolików- stąd tyle nienawiści i agresji, do tych, co tu już są od lat).   Wojna w Syrii trwa już szósty rok. To wojna domowa. Bratobójcza. Skomplikowana, bo nie ma tam podziału na reżim rządzących ( od tego się zaczęło) i skonsolidowaną opozycję. Przez to wojna domowa w Syrii ma charakter multilateralny- udział w wojnie biorą cztery strony, choć to się pewnie zmienia. Do tego od 2014 roku trwa walka z Państwem Islamskim. Dlaczego o tym piszę? Bo jak czytam komentarze, że uciekają sami młodzi, którzy powinni chwycić za broń i walczyć o swoje państwo, to ja się pytam z kim? Po której stronie? Po jednej, drugiej czy może czwartej…? A może mają już dość tego piekła na ziemi, tej bratobójczej wojny i zamachów terrorystycznych. Chcą żyć normalnie…Bo wiedzą, że kilka tysięcy kilometrów od  granicy ich państwa toczy się dostatnie i spokojne życie.

Tak łatwo nam oceniać siedząc wygodnie na kanapie, oceniać poprzez pryzmat strachu, który oczywiście ma swoje uzasadnione korzenie- tego co się dzieje w Europie. Jednak trzeba pamiętać, że ci ludzie oprócz swojego religijnego wyznania (nie wszyscy), żyli kilka lat pod obstrzałem z karabinów, bomb a teraz również broni chemicznej- to wszystko ma wpływ na ich psychikę.

Dlatego żaden strach nie powinien chrześcijańskie miłosierdzie ubierać w drut kolczasty…

***

Słonecznie, wietrznie,  zimno…Zaczynam się bać o pelargonie (nie mówiąc już o drzewach i   krzewach owocowych), bo  w nocy przymrozki. Wiosna zakpiła z nas na prima aprilis i buchnęła latem, a teraz  cały kwiecień bawi się w zimę. Coś mi mówi, że jak wróci, to…znów wiosną nie będzie. Gdzie te wiosenne temperatury 14-19 stopni?  Albo jest powyżej 20 albo poniżej 10- jakaś masakra a nie wiosna!

 

 

 

Postawione na głowie…

Dlaczego staram się nie planować (czasami jest mus)? Bo i tak życie toczy się według planu, ale nie mojego! 😉

Z perspektywy łóżka nie bardzo wiedziałam co się wokół mnie dzieje. Misiek wrócił w środę ( po przywiezieniu Babci) do DM, ale już w czwartek był z powrotem i wyjechał w piątek, aby w sobotę wrócić tak, żeby zdążyć pojechać ze święconką do cerkwi na późną godzinę, bo 18. Ogacił mi trochę dom, przywiózł sushi ulubione, OM go w firmie nie potrzebował, to kursował jak taksówka pomiędzy DM a wsią. A że to tylko 120 km, to żaden problem. My tak  przyzwyczajeni rodzinnie, bo albo korzenie w DM lub na wsi a reszta na wsi lub w DM albo odwrotnie. No to tak sobie jeździmy. Zawsze powtarzałam, że za samo paliwo do DM przez te 28 lat mieszania na wsi, to nie domek wybudowałabym na swoich hektarach pod lasem, ale pałac z basenem. Tyle że nie zastąpiłoby mi to tych wszystkich wspólnych chwil z przyjaciółmi i rodziną. Nie wspomnę o wymuszonych wizytach ratowania zdrowia. Ale! Do brzegu jak to Klarka prawi. Kończąc wątek: kto bogatemu (czyt. Miśkowi) zabroni? 😉

W piątek przyszła do mnie myśl, że przecież ja nie skorzystam ze wspólnego wielkanocnego śniadania, bo musiałoby się zacząć ono o 8 albo wcześniej, a w drugiej wersji o 11.30.  Bo pomiędzy tymi godzinami ja NIC nie jem!  A ściśle 8.30- 11.30. Gdy tylko wypowiedziałam tę myśl na głos, to dowiedziałam się od Tuśki, że jednak robi święta u siebie. A ostatnia wersja brzmiała, że śniadania u Babci, a potem ona robi obiad dla drugiej rodziny. Odkąd Tuśka ma dom, to Wielkanoc była u nich, tak się podzielili świętami z siostrą R. Jednak w zeszłym roku to uległo zmianie- z kilku powodów. W tym, znowu weszło na dawny tor. Tyle że nas tam nie będzie. Mam od razu zapowiedziała, że mowy nie ma (hałas, dzieciaki, ale nie tylko), ja jestem na antybiotyku osłabiona jak ten  jesienny liść szargany wiatrem i deszczem, OM z powodu ręki też potrzebuje spokoju i możliwości położenia się w każdej chwili (choć on akurat usiedzieć na miejscu nie może- nosi go!), i jeszcze pogoda, która nie zachęca wyściubiania nosa za drzwi. Został tylko Misiek…A drugiej Babci, czyli mojej teściowej za nic z domu się nie wyciągnie już któryś rok, więc żeby nie była przez cały czas sama (Rodzinna pojechała na święta do swojej teściowej), to przynajmniej OM i dzieciaki musieli się zmobilizować…

Najpierw mną tąpnęło, nie powiem. Ale! Dobrze wiem, że to jest decyzja R. wymuszona przez nacisk rodziny. Owszem, Tuśka mogła się postawić, tylko  po co? Nasze ( cztery domy) domy stoją tak blisko,  że w każdej chwili możemy być razem.

Wracając do niedzielnego śniadania- godzina nijak nie pasowała wszystkim na raz. O ósmej nikt nie miał zamiaru zaczynać świętowania, na 11 było do cerkwi, więc 11.30 również odpadała, ustaliłam z Mam, że niech robi na 10. Ja poczekam 🙂 Z jedzeniem…

Ach, jeszcze było zamieszanie z koszyczkiem, bo Mam zrobiło się żal Pańcia, który z kuzynostwem szedł do kościoła poświęcić święconkę, więc dała  mu nasz. No i tym wyręczyła Miśka…choć ja pamiętam, jak w czasie wspólnych świąt święconka była święcona i w kościele i w cerkwi. Na bogato ;p

Wiecie, ja do tych spraw podchodzę bardzo liberalnie, choć wiem, że Kościół nie. Ale moja wiara…hmm…najprościej mogę napisać, że nie neguje Boga. Jednak w jakim obrządku coś się dzieje, nie ma dla mnie aż takiego znaczenia. Już tu na blogu pisałam, że zostałam ochrzczona w rzymskokatolickim kościele, komunie też w nim brałam, ślub brałam w grekokatolickim obrządku, a dzieci chrzciłam w prawosławnym. Tuśka brała ślub w prawosławnej cerkwi, ale Pańcia ochrzciła w kościele (co uważam z jednego powodu „błędem”, bo w czasie  chrztu prawosławnego dzieci od razu przyjmują sakrament bierzmowania). Po kolędzie przyjmują tylko naszego księdza, bo ten, co chrzcił Pańcia, został przeniesiony i nastał – delikatnie mówiąc- ktoś, kto nie bardzo lubi ludzi a na pewno ich nie rozumie. Co wywinie Misiek (i czy się tego doczekam) nie wiem 😉 Taka z nas „dziwaczna” rodzinka 🙂 Jak ta kaczka w buraczkach ;D

A kaczka na stole była, buraczki też, a zamiast zająca był królik. Do tej pory prym, jeśli chodzi o królika, wiódł zięć, ale tym razem Mam weszła na najwyższe podium. Palce lizać i nie tylko! Jak dobrze, że były dwa i dostałam na wynos ;p

Siedzieliśmy sobie z Tatą (tata siedział ja leżałam ) przy ławie, w bezpiecznej odległości od stołu 😉 i wspominaliśmy…ludzi, którzy przewinęli się przez nasze miastowe mieszkanie- związanych zawodowo, ale też przyjacielsko z tatą. Nie wszyscy żyją. Pan, który przychodził uczyć się do nas razem z tatą przed sesją, i pan, który mnie uczył fizyki przed egzaminami wstępnymi- obu pokonał skorupiak już kilka lat temu, obaj młodsi, i to sporo od Taty. Ale 91-letni były dyrektor ma się wciąż dobrze, co potwierdził spontaniczny telefon do niego. Kilka lat temu, pamiętam, przyjeżdżał na grzyby w nasze okolice i odwiedzał tatę na wsi. Jednak od kilku lat mieszka już w Trójmieście, choć za DM tęskni.

Wspomnienia przerwał nam telefon…Taa jak się jest pracującym emerytem z własną firmą, to nie ma się weekendów czy świąt wolnych. Awaria to awaria, choć w tym przypadku pewnie wielu by powiedziało, że ma święta, albo że właśnie wypili lampkę wina, ewentualnie wysłali pracownika, który jest na miejscu. Gamonie z Elektrowni nieznający się na automatyce, od doopy strony coś włączyli i nagle zrobiło im się…za gorąco. Tata bez żadnej dyskusji powiedział, że przyjedzie, i wsiadł do auta i pojechał. I tak zrobił sobie przejażdżkę w tę i we w tę, no bo uruchomienie całej tej automatyki trwało pewnie niecałe 5 minut. Mógł powiedzieć, że będzie w poniedziałek, bo przecież dziś wracają do DM, ale to nie byłby mój ojciec. W taki i inny sposób zapracował na swoje nazwisko! A piszę o tym, żeby pokazać, że dla nikogo z mojej rodziny odległość pomiędzy DM a wsią nie jest problemem. Jak trzeba jechać, to po prostu się jedzie. No może dla Mam ;p

A nas w międzyczasie odwiedziła PT z synem 🙂 Oczywiście przyjechali z DM 😀

Mam pytanie do obecnych lub byłych mieszkańców Hiszpanii, czy faktycznie tak tam namiętnie okradają? Studentka przebywająca tam od lutego w ramach Erasmusa, najpierw została okradziona z dokumentów, karty  i pieniędzy, kiedy ktoś chwycił za torebkę i tyle ją widziała. Potem ukradziono jej kurtkę. A teraz włamano się do mieszkania i wprawdzie nie ją, ale okradziono współlokatorów.  I to z ogromną dozą prawdopodobieństwa nie byli żadni uchodźcy, po prostu tam złodziejstwo kwitnie…wśród lokalnych mieszkańców.

Czas na śniadanie 😉

U kogo padał śnieg?

No i kto przez święta nie włączał komputera?  Mnie się udało w piątek i niedzielę 😉

Sobie i Wam…

Pogoda na święta ma być…lepiej przemilczę. No cóż, nie zawsze ma się wszystko. Ważniejsze jest to by świętować razem z bliskimi, bez bagażu przedświątecznego, czyli zmęczenia porządkami i stresu czy uda się przygotować wszystkie potrawy. Czy to możliwe? Nie dajmy się zwariować…

Podarujmy sobie w te święta czas- serdeczny i radosny. Zostawmy wszystkie troski, kłopoty i zmartwienia z boku, niech nie zakłócają wspólnego świętowania. Choroby też, o ile tylko to możliwe. Niech nam w duszy gra i śpiewa a na ustach promienny uśmiech zakwitnie. Życie jest chwilą. Święta szybko przeminą, nie warto ich niczym psuć. Nawet przez chwilę. Życie pisze najpiękniejsze scenariusze, ale nie stroni od tych tragicznych. Nie wiesz czy za chwilę, czy za rok kogoś nie zabraknie…nie tylko przy świątecznym stole. Uczmy się cieszyć tym co mamy. Stół nie musi uginać się od pyszności, za to rozmowy, spotkania nie odkładaj. Miej też czas dla siebie. Odpocznij. Wycisz się.

To piękny czas, świąteczny i wiosenny! Wykorzystaj go dobrze.

DSCN6854

Kochani!

Dla  WSZYSTKICH bez wyjątku, którzy tu zaglądają i czytają życzę tradycyjnie:

szczęśliwych

radosnych

słonecznych

smacznych

zdrowych

Świąt Wielkanocnych!!!

***

Z frontu zdrowotnego donoszę, że mierzona temperatura dwoma termometrami wskazuje nie więcej niż 36,9. Osłuchana  przez Rodzinną, która jednak jest skłonna do zdania, że to jakaś infekcja mnie zaatakowała, na potwierdzenie tego przedłużyła mi antybiotyk i dodała inhalacje przywożąc w prezencie inhalator.  Na moje pytanie o ruszenie tyłka z domu do Rodziców, spojrzała spod byka…No, ale chyba nie myśli, że spędzę te święta w domu- wolałam się nie dopytywać. ( Coś Wam napiszę, nieważne jakie doktory, spokrewnione czy obce, spotkane przy jakiś innych dolegliwościach niż te onkologiczne, jak tylko słyszą, że jestem pacjentką onkologiczną, to dmuchają i chuchają i otaczają empatią jaką nie widziałam wcześniej. Rodzinna też się nade mną trzęsie…;)). I tak zrezygnuję z wizyty u LP, nawet jeśli już będę się czuła na siłach- po prostu za wcześnie się wizytować 😉

I się narobiło…

Wczorajszy przedwieczorny telefon od OM wbił mnie w łóżko i na moment zamarłam.  Dzwonił ze szpitala z ŚM. Nic mu nie jest, tylko złamał rękę- chyba. A ja mam położyć na schodach do piwnicy ładowarkę do telefonu- kierowcy przywiozą, bo muszą zabrać auto. Na SOR zawiózł go syn kolegi, czeka na wynik rtg.  A potem rozdzwoniły się telefony od Taty i Miśka. Tuśka była poza zasięgiem, więc napisałam jej na WA, że nie można się do niej dodzwonić. Jak w końcu odpisała, że nie miała zasięgu, to zadzwoniłam i poinformowałam o ręce ojca. Czekaliśmy. W międzyczasie dwaj lekarze nastawili rękę i zrobili drugie rtg., a potem jeszcze TK. I od wyniku TK zależało czy zostanie na oddziale, czy nie. Ale już  i tak wypisali kartę oddziałową, więc umówił się z Tuśką, która i tak z R. szykowała się do niego jechać, żeby przywieźli mu kilka rzeczy. O matko! Mój OM nie ma ani jednej sztuki piżamy! W swoim życiu miał może 1-2 i nigdy w nich nie spał, więc dawno zostały usunięte z szafy.  Tuśka mnie uspokoiła, że tata chce spodnie dresowe, bluzę i koszulkę i oczywiście bieliznę. OK. Spakowałam. Tuśka jak to wszystko wzięła, było już po 20. Dorwała się do termometru i się zdenerwowała, bo pokazał, że mam 38. Na kablowała ojcu, a ten od razu zadzwonił do Rodzinnej. Ta do mnie. Jutro albo  w piątek chciałaby, żebym przyjechała zrobić wyniki krwi. Dokładnie nie pamiętam jakie. No i nakazała mi się skonsultować z moimi doktorowymi, i tu spotkała się z moim oporem*. OM jak dzwonił do siostry, to był przekonany, że już wie, co mu się przytrafiło, bo wcześniej dzwonił do jej własnej córki, która w tym szpitalu pracuje. A dzwonił, żeby się zapytać gdzie ma się udać, czyli co i jak. Bo mój OM w takich sprawach to neptyk. Na szczęście syn kolegi, bardziej rozgarnięty, więc jak zobaczył tłum ludzi na poczekalni, to krzyknął: bardzo państwa przepraszam, ale tu jest złamanie otwarte!  I mimo że wcześniej przywieziono kogoś helikopterem, lekarze na izbie byli zajęci i była przerwa w przyjmowaniu, to OM zajęli się od razu. OM nie ma żadnego zarzutu, wręcz był pod wrażeniem i współczuł lekarzom, bo w międzyczasie przywieziono trzech pijanych mężczyzn, w tym jednego policja. Nawet się nie awanturowali ( jeden zwiał) ale z ich bełkotu lekarz niczego nie mógł się dowiedzieć.

Byłam już przekonana, że został na oddziale i będzie konieczna operacja. Światło zgasiłam chwilę po północy. Już byłam wygodnie umoszczona do spania, kiedy na dole usłyszałam hałas. Pomyślałam, że to Tuśka (pewnie OM coś kazał przygotować dla kierowców na czwartek), ale gdy usłyszałam hałas spuszczanej żaluzji, już wiedziałam, że przywieźli ojca. Zeszłam na dół i osiadłam na schodach (zrobiło mi się niedobrze). OM z krzywym uśmiechem opowiedział cały przebieg wydarzeń, po czym dodał, że za dwa dni to już będzie mógł jeździć autem, bo przecież to automat. Gdyby wzrok zabijał już by nie żył, ale coś powiedziałam i parsknęliśmy śmiechem. Za 10 dni ma się zgłosić do przychodni. Ale dopiero dziś, jak Tuśka do mnie zadzwoniła, to dowiedziałam się, że operacja wciąż nie jest wykluczona- do czego się mi nie przyznał- po to właśnie ta wizyta, żeby zobaczyli czy odłamki się wchłoną. No i powiedziała, że tata jak usłyszał o ewentualnej operacji dziś rano, to zaproponował, że wróci do domu i zjawi się na drugi dzień. Pisałam, że neptyk?

Miałam utyskiwać na to, że już tydzień spędzam w łóżku (wyłażąc z niego), zamiast choć trochę ogarnąć przed świątecznie dom. Szczególnie że w tym roku „nasze” święta są w tym samym terminie. Ani pogoda za oknem, ani nastrój jakoś mnie świątecznie nie nastraja. Dzisiaj Misiek przywozi Babcię, która rozpocznie kulinarne przygotowania do świąt. Ciasto zamówiłam, Tuśka też upiecze. A sama, zamiast w tym czasie nastawiać zakwas na żurek, to…nastawiłam słój małosolnych, który już jest prawie zjedzony, bo OM lubi  takie jednodniowe. Święta w wiejskim domu rodziców- tradycyjnie. Choć już bywały u Tuśki, ale babcia zapowiedziała, że się nigdzie nie ruszy, kiedy ta zadzwoniła, że może w tym roku u niej.

A Pańcio dziś ma przedstawienie w przedszkolu. Właśnie dostałam zdjęcie i dwa filmiki. Został głównym zajączkiem a właściwie jedynym. ( Dido, ja mam poważną rolę, bo reszta to same kury) 😀  Właśnie  uświadomiłam sobie, że oprócz  pasowania na przedszkolaka nie byłam na żadnym przedszkolnym przedstawieniu. Dzisiaj mogłabym być, to jakaś pieprzona temperatura się mnie trzyma…

Chaotyczne są dziś moje myśli, trudno mi się pisze…

* Mój opór bierze się stąd, że i tak mnie skierują do rodzinnej. Gdyby mnie coś bolało, to co innego. Z drugiej strony nie zapytałam się co robić w takiej sytuacji. No i jest problem z komunikacją, bo musiałabym dodzwonić się na oddział i trafić na Doktorowe, kiedy nie operują. Liczę, że mi przejdzie…

*****

Dopisek.

No dobra, kawa na ławę.

Długo nie chciałam się upewnić czy…Bo przecież  przez ostatnie cztery dni „przed” spędziłam  na powietrzu więcej  czasu, niż przez całe ostatnie 3 miesiące. Bo byłam wśród ludzi, więc…No i Rodzinna coś tam wysłuchała…Ale! Dziś postanowiłam, że po świętach jadę do Doktorowych! Co zakomunikowałam Rodzinnej przed chwilą, bo dzwoniła. Ona jutro mnie znowu przebada (przyjeżdża) i zobaczymy. W czasie rozmowy sięgnęłam po ulotkę, choć Rodzinna już sprawdziła.

W ulotce leku na pierwszym miejscu stoi jak byk: występuje bardzo często ( więcej niż 1 na 10 osób) gorączka lub zakażenie. To, że wcześniej nie miałam, nic nie znaczy, bo być może wywołała to niewielka infekcja. Nie wiem. W ulotce jest napisane, że może to być wywołane zmniejszeniem się białych krwinek. U mnie były w normie.

Być może powinnam już jechać. Ale! Jeśli zdecydowałam się na leczenie antybiotykiem, to już do końca- jutro ostatnia dawka. No i muszę mieć pewność, że nic mi nie furczy, bo kaszel wykrztuśny mam.  No i…nie wyobrażam sobie zostania teraz na oddziale. Nie i już! Nawet jeśli poniosę tego konsekwencje. Te ostateczne…Wierzę, mimo że w ulotce napisane tłustym drukiem: Konieczne jest niezwłoczne informowanie lekarza o jakichkolwiek spośród poniższych działań niepożądanych- pacjentka może wymagać pilnego zastosowania leczenia i pomocy medycznej. – że postępuję słusznie.

No.

 

Między trzymaniem a puszczaniem*…

Na razie trzymam. Życie.

Przyjdzie taki moment, że  stwierdzę, iż więcej nie dam rady zatruwać organizmu, znosić skutków ubocznych, podejmować kolejnej walki o każdy dzień. Wtedy puszczę.

Chemia to zło. Ale jak słyszę, że niewiele z niej wynika dla pacjenta, to…Że pacjenta trzeba wzmocnić a nie osłabiać, a raka najlepiej zagłodzić, tudzież  dietą pokonać albo tlenem, albo witaminą C, i  czym tam jeszcze, to…

Moje „niewiele” to 18 lat. I ten czas zawdzięczam chemioterapii. Czterokrotnej plus tej obecnej w tabletkach. Według niektórych pozbycie się, czyli operacyjne wycięcie nowotworu wystarczy, gdy żadne badanie nie wskazuje, że w organizmie są komórki nowotworowe, do tego, aby chemioterapii nie stosować. A lekarz, który się na to decyduje, robi to profilaktycznie, nabijając kabzy farmaceutom. (No to ja w 1999 roku, nie dość, że zgodziłam się na chemioterapię, to  fundując sobie lek skuteczniejszy o 30% od tego, co mi szpital proponował, nabiłam o kilka tysięcy dolarów, a mogłam zabrać dzieci i OM, bliskich i podróżować za te pieniądze, a dziś od kilkunastu lat odwiedzaliby mnie na cmentarzu. No i nie zachorowałabym na drugiego raka). To, że ich nie ma- komórek- oznacza tylko, że spadły do poziomu takiego, że żadne badanie ani testy nie są je w stanie wychwycić. Lekarz na podstawie rodzaju, stopnia złośliwości, zaawansowania podejmuje decyzję o leczeniu lub nie. Najczęściej z góry wiedząc, jak dany nowotwór rokuje, że można go wyleczyć (doświadczenie i statystyki) radykalnie lub tylko zaleczyć- czasem na kilka miesięcy a czasem na kilka, a nawet kilkanaście lat. Do tego służy chemioterapia, radioterapia. Czy zawsze lekarz postępuje słusznie? Nie wiem. Jednak rzadko to jest tylko decyzja jednego człowieka, bo o metodzie leczenia decyduje komisja.

Chemia to zło. Każdy pacjent to wie, który musiał ją stosować. Każdy, nawet tę samą przechodzi inaczej i inaczej reaguje na nią skorupiak i organizm. Chemia niestety atakuje zdrowe komórki, może powodować uszkodzenia wielu narządów. Podanie jej zawsze wiąże się z ryzykiem a nie jest żadną gwarancją wyzdrowienia. Ze skorupiakiem nie ma żartów! Jednak jeśli skorupiak reaguje na dany rodzaj chemii, jest gwarancją na wydłużenie życia.

Gdy zachorowałam po raz drugi, wychodząc z gabinetu, miałam jedną myśl: nie poddam się chemii! Nie po raz drugi.  A potem operacja i…leczenie. Z nadzieją, że skorupiak zostanie uśpiony na kilka lat, a nie kilka miesięcy. Obudził się po sześciu i teraz już nie jest tak prosto, bo wznowy zupełnie inaczej rokują. Poważnie- jak mam napisane na zaświadczeniu zdrowotnym do ZUS-u. Dlatego łykam piguły z nadzieją, że tłuką złośliwe komórki ( których według niektórych nie mam, bo przecież TK i markery były okej), a ich skutki uboczne pozwolą cieszyć się życiem. Już innym niż po pierwszym skorupiaku ( po pierwszym byłam wyleczona i uważałam się za zdrową!)  Innym niż po drugim ( wiedziałam, że wznowa nastąpi ) i innym po wznowie, i wznowie wznowy. Ale wciąż to jest moje życie. I jak słyszę, że chemia  daje „niewielkie profity dla pacjenta” to głośno krzyczę, że się nie zgadzam. Niech ten ktoś spojrzy w oczy milionom ludzi, którzy ją brali, a teraz cieszą się życiem…

Chciałabym usłyszeć od takiej osoby inną propozycję. Tylko proszę nie naturalne metody. Za dużo pacjentów i pacjentek widziałam, którzy biegali po cudotwórcach.

Czekam.  A ze mną miliony ludzi chorujących na nowotwory.

Tak. Czasem jest taka sytuacja, że jest od razu za późno. Na leczenie. A mimo to lekarz proponuje chemię. Pacjent ma zawsze możliwość odmowy i…podjęcia decyzji co zrobić z tym niewielkim kawałkiem życia, jaki mu pozostał. Ale najczęściej pacjent domaga się leczenia, bo ono daje mu namiastkę  poczucia bezpieczeństwa  i nadzieję, że to życie sobie wydłuży. Dla matki małych dzieci, każdy dzień jest bezcenny…Niektórzy do końca, czasem w ogromnych bólach, ale kurczowo  trzymają się życia. Jeśli taki był ich wybór…I nie mam tu na myśli samego umierania w cierpieniu, bo tak umierać nie powinien nikt!

Na oddziale spotykam panie po siedemdziesiątce.  Naprawdę je podziwiam za tę walkę  i zmaganie się ze skutkami chemioterapii. Za walkę o życie! Większość z nich je sobie tylko przedłuży…Znam a właściwie znałam co najmniej dwie, które nie zdecydowały się na leczenie.

Ja wierzę lekarzom i naukowcom. Dopóki nie dowiodą  czegoś innego, to wierzę im, że skorupiak nie żywi się cukrami. Nie ma na to żadnych potwierdzonych badań. (Owszem, nadmierna ich ilość ogólnie nie sprzyja organizmowi, a otyłość jest jedną z predyspozycji zachorowania na nowotwory). Dlatego nie mam wyrzutów sumienia, jak co niedzielę wcinam domowe ciasto przywiezione przez Rodzinną albo czasem upieczone przez Tuśkę. I wierzę im, że chory onkologiczne potrzebuje dostarczyć organizmowi dużo energii, więc jeść powinien wszystko, a cukier  nie tylko jest przecież w słodyczach czy ciastach. Ja przynajmniej nie słodzę od lat 😉 Wystarczy racjonalnie, zdrowo się odżywiać, bo umiar we wszystkim jest wskazany.

Chemia to zło. Ale zło konieczne. Cały świat nią leczy i dopóki nie wynajdą czegoś bardziej skutecznego i mniej inwazyjnego, to pacjent, który chce się leczyć, nie ma wyjścia. Powoli, dla niektórych nowotworów a właściwie ich „właścicieli” jest nadzieja. Powstają nowe metody, nowe leki, leczenie jest coraz bardziej personalne. Naukowcy robią swoje. Że zbyt powoli…To prawda, bo w tej chorobie czas ma kluczowe znaczenie. Moja Babcia umarła 4 miesiące po diagnozie. Nawet jej nie operowali, bo było za późno. O badaniach genetycznych nikt wtedy nie marzył nawet…

Napisałam ten post nie dlatego, że jestem orędowniczką chemioterapii. Ale dlatego, żeby trochę przybliżyć i przypomnieć, dlaczego pacjent się na nią decyduje. Ostatnio jest dużo publikacji na temat i chemioterapii, i szczepionek, które dezawuują ich znaczenie. Każdy ma swój rozum, ale decyzje, które rzutują na nasze zdrowie, zawsze warto skonsultować ze specjalistą. Nawet kilkoma. Doktor Google potrafi nieźle namieszać. A dla niektórych bywa wyrocznią…i co przeczytają o jakieś „cudownej”  witaminowej terapii, wierzą, że ona może zastąpić chemię.

*”Życie to równowaga między trzymaniem a puszczaniem.”

***

Rodzinna wnikliwie porównała moje wyniki i… wprawdzie nie ma tam określonego poziomu żelaza, to jednak inne parametry wskazują, że to nie jego niedobór powoduje u mnie spadek hemoglobiny, tylko uszkodzenie szpiku, który tych krwinek nie produkuje, jak powinien- mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam i niczego nie pokręciłam. Reasumując, łykanie żelaza nic nie da w tej kwestii. A jeść i tak powinnam zdrowo, więc tu nic nie zmieniam.

Osłuchała mnie i…niestety coś tam usłyszała. Antybiotyk został wypisany, leki na kaszel ssące wzięłam od razu, bo jak się okazało były w domu, a z antybiotykiem miałam się wstrzymać jeden dzień. Po czym już z domu zadzwoniła, że jednak mam wziąć …bo jestem pacjentką onkologiczną…Wzięłam wieczorem, bo temperatura podskoczyła. Nie wzięłam za to chemicznych piguł.  Wykombinowałam sobie, że jak mam antybiotyk brać raz na dobę, to pomiędzy pigułami, wczoraj wyszło mi inaczej, dziś wezmę wcześniej, dlatego rano piguły już wzięłam. Nie daję się zwariować i nie panikuję, jak nie biorę chemii. Jestem już na tym etapie, że poddaje się temu, że będzie jak będzie. Zrobiłam już tak wiele…