Chwalmy częściej…

Tak często chwalone, za pierwszy uśmiech, ząbek, słowo…krok. Każda nowa czynności przez nasze małe dziecko jest zauważona, doceniana, dopingowana. Zachęcamy wciąż do nowych osiągnięć, czekamy na nie niecierpliwie, chwalimy się otoczeniu, jesteśmy dumni. To takie naturalne wręcz. Zastanawiam się, co musi się stać po drodze w naszym spojrzeniu na własne dziecko, że gdzieś ta wiara, że potrafi, że da radę, ulatnia się. I widzę, jak są podcinane skrzydełka na starcie. Słowa, które dziecko słyszy wypowiadane z ust własnej rodzicielki, że jest za słabe, że nie da rady, że wystarczy już to, co ma, że nie musi więcej. Akceptacja na lenistwo, bo i tak nie poradzi sobie. Jednak ustawianie poprzeczki zbyt wysoko, porównywanie do innych, realizowanie w sumie własnych marzeń i popychanie wciąż w górę też jest zachowaniem skrajnym. Chwalenie, docenianie tego, co własne dziecko osiągnęło, pozwolenie mu na realizacje własnych wyborów i wspieranie go w tym, umiejętne podsuwanie różnych dróg, to droga by dziecko poznało swoją wartość. Gdy słyszy, że i tak jest słabe, zaczyna po prostu w to wierzyć i traktować jako usprawiedliwienie swoich porażek. Nie każde jest zdolne, wybitne, utalentowane. Ale każde coś robi najlepiej, każde można za coś pochwalić, dostrzec jego starania. Niektórzy rodzice o tym zapomnieli…

Domowe multi…;)

Nie jestem zapaloną kinomanką. Kino traktuje jako formę pewnej rozrywki. Mam cyfrę, więc po jakimś czasie kinowe hity mogę sobie obejrzeć miło i wygodnie ;). Ale od czasu do czasu lubię takie wypady. Jednak odkąd zasmakowałam w wygodzie Multikina, to w moim najbliższym Średnim Mieście nie bywam już w kinie. Z wygody…Do Multikina jednak w moim Dużym Mieście mam spory kawałek i nie zawsze czas i ochotę, jak w nim jestem. Tuśka przeważnie już zdąży być z koleżankami lub chłopakiem na tym, co ja bym chętnie obejrzała. Czasem wybieram się więc z Przyjaciółką i koleżankami. Z racji, że ja muszę dojechać te ponad 120 km, zawsze biletami zajmuje się koleżanka. Zawsze ta sama. Zawsze z przebojami. Raz było tak, że my czekałyśmy w jednym Multikinie, a Ona na nas w drugim, zanim żeśmy dotarły to pół filmu minęło, raz bilety zamówiła przez internet, ale w innym mieście, też dużym;) a ostatnio zamówiła nie na ten dzień tylko nazajutrz…Więc jak zobaczyłam reklamę, że można obejrzeć sobie film w internecie, wysłałam SMS-a, otrzymałam kod dostępu i…wybrałam własną salę kinową 😉 Wieczór niedzielny, zabrałam laptopa na górę, umościłam sobie łoże poduszkami, z gorącą herbatką i francuskimi pierożkami z jagodami, pomyślałam, że w super warunkach, to nic, że na małym ekranie obejrzę sobie:)) Taaaa wyskoczył błąd….jeszcze byłam spokojna, ale gdy tak sobie klikałam i klikałam, a błąd nadal się pojawiał, zwlekłam się z łoża, zeszłam na półpiętro, odpaliłam drugiego kompa i zaczęłam klikać…Udało się…obejrzałam w gorszych warunkach, z przerywnikami (coś kliknęłam i co jakiś czas mi się to włączało) i dotrwałam do końca…;))

Nie wykorzystana….? ;)

Trzeci już rok Tuśka jest poza domem. We własnym niewielkim mieszkanku w dużym mieście pod okiem dziadków pobiera nauki. Oko nie jest zbytnio kontrolujące, no może tylko pod jednym względem…jedzenia. A tak swobodę ma sporą, bo przyznaję, że ja też w Jej wieku ją miałam. Nie ma problemu z wyjściem, noclegiem poza domem, czy też przyjęciem kogoś na nocleg u siebie. To, że w klasie jako jedyna mieszka tak naprawdę sama jest bardzo przez klasę pożądane 😉 Tuśka jednak w każdy weekend gna do domu, można na palcach jednej ręki policzyć ile razy została w mieście. Fakt, ma tu swojego chłopaka…Ale i On się uczy w tym mieście…Nie wykorzystuje wolnej chaty 😉 Nie wykorzystuje swobody i możliwości jakie daje duże miasto by…poszaleć. Zachłysnąć się wolnością. Jej koledzy i koleżanki chcą studiować w innych miastach…by przeciąć pępowinę rodzicielską. Ona nie musi…i nie chce. Bo w pewnym stopniu już to się stało. Poczuła smak i zapach wolność…Korzysta z umiarem.

No to mam z głowy ;))

Ja wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale nie przewidziałam tego…I żaden hit czy nie hit nie przemawia do mnie ani to, że podobno wkroczono już w ekscytującą fazę. Więc nie można tego zignorować, nie zobaczyć… na żywo??? I żadne, tam powtórki nie wchodzą w grę. Ja tam wiem swoje…Niedobrze się dzieje w moim własnym domu. Nie jestem przyzwyczajona do takich zachowań. Mój ojciec był zupełnie normalny na tym tle. Nie fascynował się w ogóle, czasem obejrzał, jak mu się trafiło. Mąż umiarkowanie, całkiem znośnie i nieszkodliwie…Ale Misiek??? Nie wiem, co się stało, że tak nagle, z taką pasją i z oczami wielkimi jak spodki rzuca we mnie jakieś egzotyczne nazwy. No naprawdę nic tego nie zapowiadało. Nic a nic…No dobra, przyznaje i ja czasem uległam szałowi, ale tylko wtedy gdy grali biało-czerwoni…A ta cała jakaś Liga Mistrzów…pfff…Z czym to się je? Jedno jest pewne, przez kilka wieczorów mam panów z głowy…i telewizor też 😉

Nie mogę zebrać rozbieganych myśli…

Spacer nie pomógł…choć na moment wyciszył…

Irracjonalny niepokój we mnie tkwił…

Tak było przez dwa dni…

Dziś w kartkach książki znalazłam zasuszonego kwiatka… Wróciłam pamięcią do czasów kiedy to robiłam… Teraz już nie susze polnych kwiatków, ale susze bukiety róż…Gdzieś kiedyś usłyszałam ,że suszone róże w domu przynoszą nieszczęście…

Już nie bije w żadnym rytmie…

Wszyscy wiemy ,że życie kruche jest. A wciąż większość z nas żyje tak jakby kres ich nie dotyczył .Tempo , stres, obowiązki…jadą przez życie ekspresem. Czasem mijają stację docelową, bo wciąż za mało. A gdy serce się odezwie…Rozum odpowie , głupie jesteś, dasz radę…W końcu nie wytrzymało, a miało lat tyle co moje…

Para singli…

Czy można być singlem, a jednocześnie żyć w parze?

 Trwają w małżeństwie już kilka, kilkanaście lat, a nawet więcej. Łączą ich dzieci, wspólna kuchnia czy łóżko…Rzadko wspólna kasa i wspólne problemy, a jeszcze rzadziej wspólne przyjemności, wspólny wolny czas. Niby wszystko w porządku, w kuchni i w sypialni. Niby razem, a tak właściwie osobno. Bez emocji, bez kłótni, żyją obok siebie. Jeśli kino to z koleżankami, kawiarnia czy restauracja też. Balety, proszę bardzo w żeńskim gronie, nawet na imieniny do znajomych przychodzą już same. Panom już się nie chce…Wypad na weekend, wakacje… wyjeżdżają z przyjaciółmi lub z dziećmi. Nie z wyboru, a z musu…Coraz mniej wspólnych tematów, coraz mniej wypowiadanych do siebie słów…

Zastanawiam się tylko kiedy się obudzą…

Miej serce…

Lubię być zaskakiwana, ale chyba jak wszyscy wiadomościami przyjemnymi. Dzień zaczął się całkiem miło. I myślałam, że i takim się skończy. Pierwsza wiadomość trafiała we mnie tak gdzieś koło 16. Nocy wspólnej dziś nie będzie, ba nawet wieczoru, gdyż szanowny małżonek ma wyjazd nieplanowany, acz bardzo ważny. Buziak namiętny zostawiony i mogłam tylko już podziwiać tył samochodu i to przez chwilkę. Ech…co tam pomyślałam sobie, siadając w fotelu z kubkiem gorącej herbaty, przecież kiedyś wróci. Włączyłam TV a w nim TVN24 i wparło mnie w fotel…Zamarłam na długą chwilę…No mnie się w głowie nie mieści, że ktoś, kto na co dzień ma z sercem do czynienia, sam jest bez serca…Ktoś komu ufnie inni powierzają swoje życie, jest życiowym cynikiem, który w oczach ma cennik…

Więcej nie napiszę…Idę na spacer, może wśród sosen wróci mi spokój…

No i przed jutrzejszym tłustym czwartkiem zgubie kilka kalorii….

Lubicie pączki? Bo ja tak sobie, ale w ten dzień nie potrafię sobie kilku odmówić takich jeszcze zupełnie cieplutkich… Smacznego…ale pamiętajcie to dopiero w czwartek 😉

Idę…

Święto czy zwykły dzień…

Jutro 14 lutego…dzień jak co dzień, dla niektórych święto. Dla mnie osobiście w niczym nie przeszkadza, że rozdmuchiwane, że podobno nie nasze, że komercyjne. Że miłość taka od święta. A niech sobie będzie, dla tych którym jest właśnie taka potrzebna. I dla tych, co z nieśmiałości swej, nie potrafią zrobić kroku do przodu, może Walenty pomoże? Któż to wie.. .

A ja, no cóż, jeden dzień to za mało by wiedzieć, że jest się kochaną. Więc niech ten dzień, będzie jak co dzień…Z ciepłym słowem od rana i uśmiechem na ustach. Chwilką, w której moja dłoń w jego dłoni…Serdecznym spojrzeniem znad gazety, przytuleniem w przelocie…Rozmową, czasem nawet dość wybuchową…I nocą…wspólną…

Chińska bajka…;)

Za oknem wciąż bajkowo jest. Aż nie chcę się wychodzić, bo im dalej w las, czyli miejską dżunglę, tym gorzej. Najchętniej zapadłabym we własnym fotelu i podziwiała w ciepełku widoki. Niestety, tyłek trzeba było ruszyć i wyruszyć. Tuśka jako kierowca, więc mamunia mogła podziwiać ośnieżone drzewa na trasie. Bezpiecznie. W ciepełku. Miasto jednak przywitało nas uliczną breją i jakąś taką szarością mimo śniegu. Stanowczo stwierdzam, że zima ładniejsza na wsi jest. Po załatwieniu bieżących spraw, postanowiłyśmy udać się do chińskiej restauracji na posiłek. W naszej ulubionej, jedynej w Małym Mieście, jedyny Chińczyk wyjechał na urlop. Więc jak już znalazłyśmy się w Średnim Mieście, chciałyśmy skorzystać z okazji. Sęk w tym, że ta, którą ja znałam, w remoncie jest. Tuśka z racji tego, że w tym mieście kurs prawo jazdy miała, gdzieś Jej w oczy wlazł jakiś szyld. Pozostawiłyśmy auto na parkingu, by nie kręcić się po jednokierunkowych i ślepych uliczkach „wkoło Macieja”, wyruszyłyśmy na poszukiwania. Od razu nie w tą stronę, ale to okazało się później, gdy już zmarznięte, mokre… dotarłyśmy. Tuśka chociaż miała czapkę na głowie, bo Jej jest ładnie a mnie nie…Za to jej śnieg padał za kołnierz, a mnie nie. Usiadłyśmy szczęśliwe i zanim coś do jedzenia wybrałyśmy, poprosiłyśmy o herbatę…W odpowiedzi usłyszałam, że nie może być podana, bo chodzi zmywarka. Hmmm… piiiii…no! Może ja głupia jestem, ale nie chciałam nawet wnikać ” co ma piernik do wiatraka”. Tuśka podejrzała, co się dzieje w kuchni i szeptem mi oznajmiła, że żaden Chińczyk nie robi jedzenia, tylko…Blondyna …No cóż podjęłyśmy to ryzyko….;)) Gdy już po powrocie z kubkiem gorącej herbaty okupowałyśmy kanapy, stwierdziłyśmy, że dopóki nie wróci nasz Chińczyk i śnieg nie stopnieje, nigdzie się nie ruszamy…;)))