Gdy serce na moment przestaje bić…a łzy nawet nie płyną, gdy przez 15 minut wie się tylko jedno ,że był wypadek i leży na drodze, gdy jest się ileś kilometrów od zadarzenia  i goni na złamanie karku przez lasy i nie ma się zasięgu…To są to moje najgorsze w życiu chwile…

Już jest po operacji…

Czeka Go długa rehabilitacja…

Będzie dobrze…bo musi!!! Tyle razy pisałam to Wam na Waszych blogach…

Teraz sama w to muszę uwierzyć…I wierzę !!!

Misiek miał wypadek…

 

Zatańczyć w taką noc…

Taniec jest dla mnie bardzo ważny. Gdy słyszę muzykę moje ciało zaraz się porusza, a nogi same się rwą na parkiet. Lubię atmosferę roztańczonej nocy, jej zapach i rytm. Flirtuję z otoczeniem, partnerem, z samą sobą. Uwodzę spojrzeniem, gestem, ruchem…całym ciałem. Zapominam o wszystkim, w jednej chwili najważniejsza jest muzyka i poruszanie się w jej rytmie. Uwielbiam tańczyć, taniec sprawia mi ogromna przyjemność…Mój małżonek raczej z obowiązku towarzyszy mi na parkiecie i to tylko przy okazjach gdzie wypada bywać razem. Więc ja go nie zmuszam, a On mi nie ogranicza wypadów z przyjaciółmi na tańce. W moim mieście rodzinnym chodzimy do cafejki w samym babskim towarzystwie i bawimy się naprawdę świetnie. Zauważyłam, że wiele kobiet w swoim gronie w ten sposób spędza piątkowy czy sobotni wieczór. I nie są to kobiety samotne, szukające partnerów…Tylko ich partnerzy z takich lub innych powodów nie mogą im towarzyszyć. A one, tak jak my, mają ochotę od czasu do czasu powirować na parkiecie, a nie tylko przy lampce wina prowadzić pogaduszki. Dla mnie taka noc, to jak potężny zastrzyk energii, choć nieraz nogi bolą okrutnie;). Taniec pobudza wszystkie moje zmysły…Gdy dłuższy czas nie mam okazji by zatańczyć, tęsknie i…wyruszam na poszukiwanie zapachu roztańczonej nocy…

Okulary…

Po jakieś chwili od przyjścia Miśka ze szkoły zauważyłam, że coś mnie się w jego wizerunki nie zgadza…no tak:
-Gdzie masz okulary?– pytam się
-Nie wiem, ktoś mi chyba z plecaka wyciągnął albo same wypadły…
-Na pewno dobrze szukałeś??
-Jasne, że tak…

No i klops…Misiek. kiedy skończył 2,5 roku, to na jego nosie pojawiły się okulary. Jako mały brzdąc zaakceptował ten fakt i choć nakaz noszenia był non stop, obyło się bez problemów. Zdejmował je tylko do spania i kąpieli. Gdy poszedł do szkoły musiał ściągać na wf-ie dla własnego bezpieczeństwa. I właśnie po wf-ie nie znalazł ich w plecaku. Zdenerwowałam się trochę, bo mieszkamy w innym województwie niż w którym należymy do Kasy czy teraz Funduszu. Jego okulistka przyjmuje 120 km od naszego miejsca zamieszkania, jeszcze okres oczekiwania na szkła…no zgroza! Nie mówiąc o samych kosztach…Jeszcze raz kazałam mu przejrzeć plecak…Niestety nie znalazł, pozostało tylko popytać nazajutrz w szkole czy ktoś nie znalazł.
Cały dzień się denerwowałam i zastanawiałam jak sobie poradził na lekcjach bez okularów…Gdy wrócił już w drzwiach pytałam się jak w szkole, gdy mój wzrok zatrzymał się na…jego nosie…a na nim okulary!

-Ktoś znalazł…
– eee no nie…w plecaku były…
-Bosz..ty bałaganiarzu jak można w szkolnym plecaku zgubić okulary??

A mówią, że to kobiety niczego nie mogą znaleźć w swoich torebkach. Ulżyło mi, ale karę dostał…zamiast skuterem, to rowerem pojechał dziś do szkoły. Za niefrasobliwość i bałaganiarstwo.

Skąpana w deszczu…;)

Można policzyć na jednej ręce, i to i tak by palców zostało, ile było tej jesieni (w moim regionie) typowo słotnych dni, takich z deszczem i szarugą. Pogoda sprzyjała spacerom i cieszeniem się aurą…Wczoraj za to był dzień okropny, ciemno od samego rana, silne wietrzysko, co rusz deszcz siąpił z nieba, a liście ostro wywijały na wietrze. A ja postanowiłam odwiedzić koleżankę i to pieszo a tak dla zdrowotności…Wykorzystałam moment, że nic nie padało i wyruszyłam. W drodze powrotnej jednak złapała mnie ulewa, dostałam przypływu energii i biegiem do domu…Po 400m (chyba?) ledwie dyszałam, a następne 300m już ledwie zipałam takiej dostałam zadyszki…Kiedyś zawsze najlepsza w biegach, nie pamiętam, kiedy ostatni raz biegałam. Kondycji ZERO! ale co tu się dziwić jak wszędzie ze względu na odległości wożę swoje cztery litery. Gdybym tak mieszkała w mieście, to może od czasu do czasu goniłabym za uciekającym autobusem lub tramwajem a tak?? Nie dość, że nieziemsko zmęczona to uchechłana po kolana, a przed domem Maksio skacząc z radości, poskakał trochę po mnie dokańczając dzieła. W drzwiach stanęłam mokra jak kura…ochlapana i wybrudzona łapami…Przywitał mnie serdeczny śmiech własnego męża, ale gdy widział, że słowa nie mogę wydusić, zrobił herbatę z rumem, zanim zdążyłam się przebrać w suche i czyste rzeczy 😉 A psa wrzucił do wanny, bo wyglądał jeszcze gorzej niż ja 😉

Kaczy ród..

Choć w mieście mieszka od 14-go roku życia, to jednak kocha wieś i przestrzeń z nią związaną. Gdy podjęliśmy decyzję o zamieszkaniu na wsi, pomógł nam się wybudować, a po kilku latach zbudował blisko nas dom dla siebie i mamy. Od lat co weekend spędza tu swój wolny czas i to nie tylko rekreacyjnie. Tu oddaje się swojej wielkiej pasji, którą jest pszczelarstwo, ale także od jakiegoś czasu hodowli drobiu: kur i kaczek francuskich. W tygodniu zajmuje się tym całym pierzastym towarzystwem pracownik, a w weekendy On sam. Niepokojące doniesienia o ptasiej grypie, a także nakaz trzymania drobiu w zamknięciu spowodowały mobilizację w rodzinie i tatuśko wraz pomagierami, czyli z bratem mamy i jego żoną oraz własną połowicą przyjechali w piątek dokonać planowanego mordu na skrzydlatych stworach. Pod nóż poszły kaczki, ale co by kaczy ród całkiem nie wyginął pozostawili dwie parki na zachowanie dynastii. Cały weekend kręcił się wokół drobiu, za którym ja żywym ani na talerzu nie przepadam, więc nie brałam w owych czynnościach udziału. Zresztą jak zwykle…bo gdy tata chce, żebym ugotowała rosół, a robię to co tydzień, to przynosi kaczkę już „gołą” taką jak ze sklepu ;))…
P.S. Może się naraziłam powyższym tekstem zwolennikom Kaczek ;), szczególnie, że wszystkie gwiazdy na niebie wskazują, że to ich ród będzie jaśnie nam panujący przez najbliższe 5 lat…;)

Ukłucia przyjaźni….

Tyle się mówi o przyjaźni, jaka powinna być, kto tak naprawdę jest przyjacielem, a kto nie. Mówi się, że przyjaciół poznaje się w biedzie, kiedy nie odwrócą się, wyciągną pomocną dłoń. Od przyjaźni wymaga się tak wiele: czasu, szczerości, pełnego zaufania, wzajemności, empatii, tolerancji…To wszystko prawda…

Podobno sukces ma wielu autorów a porażka tylko jednego. Ale bywa tak i niestety dość często, że bliscy dotąd nam ludzie odsuwają się, zmieniają swoje nastawienie, gdy odnosimy sukcesy, kiedy coraz lepiej nam się powodzi. Tak jakby nasze szczęście ich przytłaczało. Nie każdy bowiem umie się szczerze cieszyć z sukcesów innych. Gdzieś to ziarenko zazdrości, a nawet zawiści głęboko ukryte nagle zaczyna kiełkować…I wtedy czujemy ukłucia szpilki zadawane znienacka. Nie rozumiemy co się dzieje, dlaczego ktoś do tej pory życzliwy, bliski naszemu sercu zmienia się w jeżozwierza…Ktoś kto pomagał w potrzebie odsuwa się, gdy nam się dobrze wiedzie…

Ekonomia kontra dziecko…

Pięknie jest świadomie planować rodzinę, gdy już spotka się tą swoją połówkę. Każdy z nas ma już wcześniej jakieś wyobrażenie, jak ma ona wyglądać, swoje marzenia…Mąż, dwójka lub mniej albo więcej dzieci, dom, praca..itd…Plany, które życie jednak weryfikuje…Znam rodziny wielodzietne, w których każde pojawienie się następnego dziecka było oczekiwane, ale i takie, dla których było to „zaskoczeniem”. Mniej lub bardziej radzące sobie z naszą rzeczywistością, codziennością…Coraz częściej to przyjście na świat dziecka jest pierwszą cegiełką w budowaniu rodziny. Bywa i tak, że jest Ono upragnione, oczekiwane i nie nadchodzi…Przeważnie jednak wiemy ile chcemy mieć dzieci i jak ma wyglądać nasza rodzina. Różnie to jednak bywa w praktyce. Różne czynniki bierzemy pod uwagę: zdrowotne, socjalne, ekonomiczne…Miłość gdzieś w tych planach jest na końcu…Czemu tak piszę? Ano, bo ostatnio rozmawiając z młodymi małżonkami i rodzicami, słyszałam często, że nie stać ich na więcej niż jedno dziecko. I nie dlatego, że chcą mieć lepszy dom, samochód, itp…Nie, oni po prostu zdają sobie sprawę, że choć oboje pracują, jednak za nieduże pieniądze, to nie zapewnią swojemu dziecku tego wszystkiego, czego by chcieli mu ofiarować. Tym bardziej dwójce. Choć mają mieszkanie, prace …To jest smutne i chyba trochę przerażające, że tak bardzo ekonomia wkracza w tę sferę, że młodzi zaczynają kalkulować, bo przecież nie wystarczy tylko miłość do dzieci…

Syzyfowa praca ;)

Poprosiłam syna mojej Przyjaciółki, a mojego chrześniaka, który studiuje informatykę o program potrzebny mi do pracy. Prosty, nieskomplikowany, bo na rynku owszem istnieją, ale za mocno rozbudowane i mnóstwo niepotrzebnych danych trzeba wklepywać. Sprecyzowałam co chcę i po paru wcześniejszych telefonicznych konsultacjach w niedzielę już miałam go w ręku. A wczoraj zainstalowałam i zachwycona, że tak łatwo, prosto i przyjemnie się na nim pracuje spędziłam bite parę godzin pracując, aż w końcu kręgosłup dał o sobie znać, kark mi zdrętwiał, a siedzisko pobolewało. Jednym słowem moje ciało chciało zrobić sobie przerwę, w końcu zasłużoną, więc wyszłam z programu, wyłączyłam kompa i zajęłam się domem…Jednak stos papierów jeszcze nieprzetworzonych jak wyrzut leżało na biurku, to po pewnym czasie znowu odpaliłam komputer i uruchomiłam program…To co zobaczyłam, a właściwie czego nie zobaczyłam wydobyło ze mnie mnóstwo mocnych słów i jęki rozpaczy…Program oczywiście był, a w nim NIC, co tak skrupulatnie zapisywałam. Dzwonię do chrześniaka i z rozpaczą w głosie mówię, że wszystko mi zniknęłooooo. Na co On spokojnie: Ciociu a ZAPISYWAŁAŚ??No nie, bo żadnego komunikatu nie było…” ; Ale ja ci przecież tłumaczyłem…” No tak. mówił coś, nawet chciał mi wszystko pokazać na swoim komputerze, ale ja wtedy byłam zajęta z jego mamą obgadując jakże ważne dla nas kwestie i popijając je winem….Stwierdziwszy, że nie jeden program już obsługiwałam, to taki prosty to dla mnie pryszcz. Trudno się mówi i za gapowe płaci. Zaczęłam ponownie wklepywać i co jakiś czas zapisywać…coś mnie tknęło, żeby na CD zapisywać też i sprawdzając później, czy faktycznie już jestem zabezpieczona, sama nie wiem co zrobiłam, że uszkodziłam cały program…Więc na nowo musiałam go instalować i trzeci raz zacząć wszystko od początku…
A miało być prosto…ech…

Przegoniony sen ;)

Czy ranek sobotni nie jest między innymi po to, by się w końcu wyspać?? Poprzeciągać się leniwie w pościeli, a nie w pośpiechu zrywać się z łóżka, bo już jest tak późno…??…Najpierw obudził mnie Maksio, widocznie uznał, że jego pan zbyt wcześnie wyszedł, gdy jeszcze na dworze ciemno i zimno, więc on sobie trochę pośpi dłużej. Jednak psia filozofia i fizjologia rządzi się swoimi prawami, więc gdy tylko troszkę się rozjaśniło przyszedł budzić swoją panią, czyli mnie. Najpierw delikatnie, później natarczywie, aż w końcu poskakał sobie po mnie i zwlókł mnie z łoża, by zejść na dół i otworzyć mu drzwi…Ledwo wróciłam i umościłam się ponownie w pościeli, Tuśka wpakowała się do łóżka ze zbolałą miną, że spać nie może, więc przyszła pogadać. Gdy tylko mruczałam pod nosem, dziecię z pretensjami, czemu z Nią nie rozmawiam….Bosssz…bladym świtem ??? Przecież ja jeszcze śpię…Pytam się, czy coś ważnego chce mi powiedzieć…eeee nie tylko nie mam z kim pogadać…Ok, ja rozumiem, wszyscy potencjalni jej rozmówcy pewnie o tej porze jeszcze śpią…Wrócił mąż i pies…Pierwszego zobaczyłam Maksia, który wparował między nas dwie i ani myślał opuścić łóżka. I tak dobre pół godziny kotłowaliśmy się w trójkę …Mąż, gdy doszedł do sypialni, autorytet swój użył i wyrzucił wszystkich z łóżka…oprócz mnie ;))…sam kładąc się obok…
No, ale wtedy już sen całkiem odpłynął w siną dal….;)))
A wieczorem był zapach roztańczonej nocy i gadulce z przyjaciółmi…

Meblowe przepychanki ;)

Zaplanowałam malowanie pokoju Tuśki i wymianę mebli. Umówiłam się z fachowcem najpierw w połowie, później na koniec września. Wybrałam meble i zamówiłam na konkretny termin, tak by wstawić je już do świeżo pachnącego farbą pokoju. Fachowca -malarza do dziś jeszcze nie ma, za to meble już musiałam wczoraj odebrać. Trochę byłam zdziwiona, że nie w paczkach tylko w całości…i całe szczęście, bo gdy już część była na samochodzie i panowie gramoli się z szafą jedno moje spojrzenie i…to nie taką zamawiałam…Konsternacja, sprawdzanie nazwy…wszystko się zgadza. Jednak ja uparcie twierdzę, że się nie zgadza. I co?? Okazało się, że na meblach inna nazwa przyczepiona była…Pomyłka sprzedawcy…Telefon do drugiego ich sklepu, tam były w tym kolorze. na który czekaliśmy. Przeprosiny, zdejmowanie mebli z samochodu i jazda na drugi koniec miasta po NASZE meble. Mąż do mnie mówi, że dobrze, że nie w paczkach, bo inaczej byśmy nie wiedzieli, że to nie te meble. No tak całe szczęście, ale nie do końca…dobrze było do momentu, kiedy tą moją upragnioną szafę chcieli wnieść na górę…utknęła na półpiętrze i ani rusz dalej. Efekt jest taki, że na razie mam nowe meble poupychane u Tuśki i Miśka w pokoju, bo przecież stare nie wyniesione i…wielki problem z szafą oraz wyrzut męża, że tamta była mniejsza, trzeba było nie protestować. Teraz trzeba fachowca by ją rozebrał na czynniki pierwsze i złożył na górze. Więc teraz czekam na dwóch fachowców: malarza i stolarza…
A miało być tak pięknie ;).