Coś takiego…

Jest w ludziach. Niektórych. Co każe im sądzić, że są lepsi od innych. Że Ty, ona, on, tamci, to mu do pięt nie dorównują. Pod każdym względem. Często sami zakompleksieni, borykający się z własnymi ułomnościami, niemożliwościami, nałogami, wyżywają się na innych. Przy każdym spotkaniu muszą dogryźć, dokopać słowem, pokazać mimiką swoją wyższość. Prawie bez wyjątku. Żyć z takim/taką pod jednym dachem to tortura psychiczna.

Nie wiem, czy to jakiś robal wewnątrz zatruwa im umysł i serce, ale wiem, że bez terapii taki człowiek się nie zmieni. Tylko trzeba podjąć ten wysiłek, dostrzec problem u siebie, nie tylko u innych- chcieć.

u mnie na wsi zdrowe robaki zżerają zdrowe owoce…

Ostatnio źle reaguje… na różne przejawy, choćby nieświadomego podkreślania, podpierania się w rozmowie własnymi i czyimiś naukowymi tytułami, tak kompletnie niezwiązanymi z tematem. I tak sobie myślę- z tej prze wrażliwości, która nagle mnie dotknęła, bo ogólnie to moją reakcją byłby ewentualnie uśmiech… i niekoniecznie pobłażliwy- że obracając się od dziecka w różnych środowiskach, widziałam niejedno… tak samo sponiewieranego profesora jak i robotnika na budowie, własnej zresztą 😉 Że oprócz tego, co kto osiągnie zawodowo, jest się człowiekiem. Albo nie.

Ale! Emanujmy optymizmem. W każdej kwestii. Nie przywołujmy tego złego co się może wydarzyć. Taaa… Najmłodsi wracają z nad morza (tym razem pobyt z ojcem i drugą babcią), Tuśka po niedzieli wyjeżdża na zawodową konferencję do stolicy Pomorza, a ja myślę o wakacjach. Jutro będę coś bukować. Ale na razie to jadę łapać fachowca. Kolejnego. Jak mnie wkurzają ludzie, którzy o umówionej godzinie nie odbierają telefonu!

I pstryk…

Trochę się zafiksowałam. Najmłodsi mają już swoje pierwsze foto- książki. Skompletowałam też album, z którego wybiorę fotki na drugą dla Zońci, a dla nas- z pobytów we Lwowie- mam już nawet zdjęcia przerzucone na komputer. Ba! zmusiłam OM, żeby mi powiesił dwie ramki zdjęć (w każdej po trzy zdjęcia) tam, gdzie sobie umyśliłam, i nie po czasie nabierania mocy urzędowej, tylko stanowczo krótszym. Wiszą! Podczas przeglądania zdjęć na różnych nośnikach, odbyłam kilka podróży. W czasie. Ech… to się już nie wróci… Tak jak pokonanie 53 kilometrów na rowerze, o czym przypomniał mi fejsbunio.

moje dziewczyny z wczoraj (widać jakie są dziury na naszej ulicy! ;nie widać Pańcia za nimi )

Dwa lata jak nie mam aparatu fotograficznego. Pstrykam tylko telefonem, nad czym od czasu do czasu ubolewam. Oczywiście, że mogłabym sobie kupić nowy aparat i przestać marudzić, ale właśnie to, że wielkie i dalekie podróże są już poza moim zasięgiem, to od tych dwóch lat powtarzam sobie, że aparat w telefonie mi wystarczy. Wszak ma on swoje plus: jest zawsze przy mnie (no dobra, prawie zawsze), lekki i poręczny, jednym słowem bardziej funkcjonalny. Dlatego też to aparat był tym, co przeważyło w wyborze nowego telefonu. Bo kiedy jeszcze się wahałam nad kupnem nowego Nikosia, to wielkość ekranu miałam na uwadze. Jak już się w końcu zdecydowałam, to się okazało, że wybrany model wcale nie jest tak łatwo dostępny, a u naszego operatora w ogóle go nie ma w ofercie. Zaś to, co przysłała nasza Opiekunka, to cenowo woła o pomstę do nieba. Ech… Zaprzęgłam Miśka, z którym co chwilę się konsultowałam, bo uparłam się na taką a nie inną ilość gigabajtów, choć syna twierdzi, że i tak dobrze mieć swoją chmurę i on dla mnie ją sprowadzi, więc prawie mnie przekonał do wcześniejszego wybranego modelu z połową pamięci. Po czym wysłałam kolejny model do konsultacji, oczywiście z odpowiednią dla mnie pamięcią. (Ażeby było śmiesznie, to w obecnym mam taką i jest zajęta w 1/4 :D). Syna zaaprobował, choć oczywiście wytknął, że ekran jest gorszy, ale trzeba mieć sokole oko, żeby zauważyć różnice, zaś sam aparat jest lepszy; sam z siebie wysłał mi dwa linki, gdzie można kupić jeszcze taniej, niż ja znalazłam, i zasugerował poczekanie do połowy września, bo gdy producent zaprezentuje najnowszy model, to ten ostatni powinien jeszcze stanieć. Nie wiem, czy będę miała taką cierpliwość, bo one już są w cenie promocyjnej.

Lubię robić zdjęcia. Nie tylko krajobrazom i temu, co mnie otacza, ale też ludziom. Obcym. Przeglądając zdjęcia, trafiłam na właśnie takie, że to oni byli w centrum mojej uwagi. Nie tłem, nieprzypadkowymi uchwyconymi przy okazji fotografowania jakiegoś obiektu czy okoliczności przyrody. I nie czuję żadnego skrępowania robiąc fotkę, choć raz w życiu poczułam. A wcale nie chciałam robić zdjęć ludziom! Robiłam je jeszcze wtedy Nikosiem i w przybliżeniu kadrowałam tak, żeby nie znaleźli się w żadnym kadrze. Właściwie skrępowanie to może nie do końca adekwatne słowo, ale wtedy po raz pierwszy nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że robię zdjęcia… naturystom! Pięć kilometrów plaży z ruchomymi wydmami, widoki przecudne na ocean, i choć wzrok nie uciekał, to jednak podniesienie aparatu do zrobienia zdjęcia mogło okazać się ryzykowne. Choć odległości były spore, bo nigdzie za granicą nie widziałam tak zatłoczonych plaż jak nasze polskie. W sezonie.

Te już robione są z telefonu. I co tu dużo mówić, kiepsko wykadrowane.

Małym stworzeniom też lubię zrobić zdjęcie 🙂

u mnie na wsi tylko takie biedry som;)

A tak odnośnie sklepów, to byłam w Rossmannie, bo coś tam pilnie potrzebowałam. Pominę milczeniem, że znów, tym razem całą kolejkę miałam na swoich plecach przy kasie, to oczywiście nie dostałam tego, po co głównie przyszłam, a że musiałam zrobić zakupy za minimum 100 złotych, to ostatnim rzutem na taśmę było…wielkie opakowanie krufffek! O!

Ogólnie panuje trend, żeby więcej obrazem niż słowem się porozumiewać 😉 I czasem to czynię. Z PT bardzo często wysyłamy sobie zdjęcia na messengerze- gdzie jesteśmy, co robimy… Sama od Was też dostaję na priv, za co bardzo dziękuję. Dzięki temu jesteście mi jeszcze bliżsi :**

To jeszcze na zakończenie Mysia pomacha do Was swoim ogonem w nowej stylizacji 😉

Kult…

Spotkaliście się z kultem matki? Bynajmniej nie Matki Polki czy Matki Boskiej. Po prostu matki. W rodzinie, wśród znajomych, przyjaciół. I wyznawca nie jest typowym synusiem mamusi, osobnikiem współuzależnionym od rodzicielki, bezradnym i nieporadnym, nieudacznikiem życiowym. Nie. Zwyczajnie wyznaje, że co z krwi to z krwi i nikt temu nie dorówna. Ba! Do kultu matki w pakiecie jest jeszcze kult siostry, wszak to te same geny są! Obce z założenia nie mają szans, żeby w oczach osobnika osiągnęły podziw, choćby tylko aprobatę. Prędzej wytknie brak osiągnięć, według własnej skali. Inne dokonania się nie liczą, bo przecież wzorzec jest jeden, a nawet dwa. Nie do dorównania. Chyba że toczka w toczkę będziesz żyć pod czyjeś wyobrażenie… Kalka zachowań. Bez żadnej gwarancji, że zasłużysz na uznanie, bo przecież to takie oczywiste, że życie trzeba przeżyć tak i tak. Choćby robiąc przetwory z pomidorów w odpowiednim czasie.

*

Popadało wczoraj. Dom się sprzątał, a ja wsłuchiwałam się w piękną muzykę deszczu. W piątek było upalnie aż nie do zniesienia. Prawie cały dzień spędziłyśmy z Zońcią w chłodnym domu, ale był czas na pobieganie boso…

jeszcze nadążam 😉 ale ten urwipołeć ma różne pomysły, choćby taki:
a mówią, że teraz robią kiepskie meble ;pp

Niepokoje mnie otulają. Zamartwianie, które czai się w myślach… Przeganiam, bo nie mam na nic wpływu.

Zajętość…

Tej zajętości to mi brakowało od dawna. Nie, żebym nie miała nic do roboty, wręcz naprzeciwko ;). Tyle że jak się ma energii co taplająca się mucha w smole, to niewiele można zdziałać. Nawet jak się bardzo chce. Często jednak nawet się nie chciało, bo obie energie- fizyczna i psychiczna-to najczęściej naczynia połączone. Krwinki wspięły się na wyżyny, więc i ja nadrabiam zaległości. To nic, że ból głowy towarzyszy mi od dwóch dni i trochę psuje radość z tej mojej aktywności. Grunt, że czuję w sobie moc, której już dawno nie miałam. Wprawdzie okoliczności się zmieniły i trzeba śnić całkiem inny sen- teraz do maja!- ale mam satysfakcję, że dałabym radę. Plan osiągnięty. A że z pomocą medycyny, no cóż, taki u mnie klimat ;p (Swoją drogą wystarczyłoby odstawić piguły i moje parametry dążą do normy, choćby kreatynina, która pierwszy raz od kilku lat we wtorek była w normie!!).

Uszczęśliwiona i obdarowana pigułami pognałam taksówką na bulwary, żeby zdążyć przed deszczem i zjeść swój pierwszy posiłek o godzinie 15 w miłych okolicznościach. Zasłużony!

Deszcz mnie uporczywie omijał, choć podobno lało w niektórych dzielnicach porządnie.

Nawet jak już wracałam do domu i przejeżdżałam przez miasto, to nie widziałam śladów po deszczu; ślady wypatrywałam w Miasteczku, i odetchnęłam z ulgą, że u nas na wsi też popadało. To był dobry wtorek. Męczący, ale bardzo, bardzo uśmiechnięty. Fajnie być pacjentką, którą zna się od 21 lat i na jej widok lekarka podchodzi i bierze cię w objęcia. I widzisz w jej oczach autentyczną radość. Nawet maski nie musiałam ściągać 😀

Zajechałam dziś do miasteczkowej cukierni, bo chciałam kupić coś słodkiego do kawy, na którą wybierałam się do LP. Tak zupełnie niespodziewanie, bez umawiania się. Wyszłam z cukierni mokra jak mysz, która wpadła w kocią pułapkę. Nie dość, że musiałam trzy razy zwróci kobiecie uwagę, żeby, po pierwsze nie wpychała się przede mną, bo ja trzymam dystans i też stoję w kolejce, a potem raz jeszcze, żeby mi nie wisiała na plecach w tej kolejce i na koniec, kiedy podeszłam do lady a ona za mną… to myślałam, że się tam upiekę żywcem. Pani nawet się nie zdenerwowała ;p I za każdym razem posłuchała. Na krótko.

Odreagowałam u LP. W sensie, ochłonęłam pod wiatrakiem. Przy kawie i rogalikach z serem i śliwką. Ten rok będzie kiepski w śliwki, w zeszłym gałęzie łamały się pod ich ciężarem. Oczywiście nie wyszłam z pustymi rękami.

dary z ogródka 🙂

Edytor tekstu mi tu zmienili. Chciałam napisać post jeszcze w ciągu dnia, ale widząc, że najpierw muszę się z tymi nowościami oswoić, zostawiłam to na czas nocny, kiedy już nic mnie innego nie pochłonie. Nie wiem, po co te wszystkie” ulepszenia”, dużo prościej było wcześniej. Szybciej. Ale! Jak zwykle wszystko potrzebuje czasu, by to oswoić i polubić ;p

P.S.

Któregoś dnia na dzień dobry dostałam kilka zdjęć Dzieci Młodszych- wyglądały jak z jakieś sesji, choć okoliczności przyrody takie dość zwiędłe i wyschnięte. (Ale oni pięęęękni!!). Widząc się z nimi w poniedziałek (pojechaliśmy razem na ranczo do Taty na późny obiad w karczmie), zapytałam się, z jakiej to okazji te zdjęcia. Okazało się, że zrobił im fotograf współpracujący ze schroniskiem, za to, że systematycznie dostarczają tam karmę i nie tylko.

Klimatyzacja szumi… mam nadzieję, że zaraz mnie uśpi. Pierwszy raz tego lata nie otwieram okna na noc, bo to bez sensu. Noc gorąca i parna. Jutro 34 w cieniu. Podobno już ostatni taki upalny dzień. Oby!

aaa i co tam panie w polityce? O mały włos umknęłoby mi, że szczury opuszczają tonący statek 😉

W środku konfliktu…

Dziadkowie zmarli wcześnie. Dziadek Adam w maju, gdy miałam pięć lat. Zawał. Wspominałam na blogu, że byłam jego najukochańszą wnuczką (w rodzinie nieustanie krążą o tym różne historie), pierwszą dziewczynką po dwóch wnukach od dwóch najstarszych synów. Bo dziadkowie mieli ich trzech i jedną córkę- Mam. Umiłowaną- Miłkę. Babcia Marta odeszła dziesięć lat po mężu, jak miałam lat szesnaście. Rak. Pochowani są w jednym grobie w rodzinnym miasteczku, w którym żyli przez wiele lat. Cmentarz oddalony jest jakieś 2 km tak jakby już poza rubieżami miejscowości, choć teraz może te granice zostały przesunięte przez nowo wybudowane domy, ale i tak najdłuższy odcinek drogi prowadzi przez pola i łąki. W rodzinnej miejscowości w mieszkaniu w kamienicy został najstarszy brat z żoną i trójką synów, reszta rodzeństwa rozjechała się po Polsce. To oni na co dzień opiekowali się grobem. Jak zmarł wujek, to cioci B. doszedł nowy grób do pielęgnacji. W sumie obecnie ma ich cztery. Na tym samym cmentarzu pochowani są rodzice cioci K., żony najmłodszego brata Mam; wujostwo  mieszka w (moim) DM oddalonym 400 kilometrów. Gdy Mam żyła, posyłała pieniądze na utrzymanie nagrobka, sama sfinansowała nowy pomnik, pomagała cioci B., bo uważała, że tak należy. W końcu to na jej barkach spoczywał największy obowiązek. Była za to jej bardzo wdzięczna. Mam nie żyje półtora roku, a ja nagle znalazłam się w środku pretensji…

Słoneczna sobota, dopiero co wróciliśmy z OM z cmentarza. Dostaję powiadomienie na messengerze. Wiadomość jest od kuzyna, którego nie mam w kontaktach. Zdjęcia grobu. Bez żadnego słowa. W pierwszej chwili się ucieszyłam i robię zbliżenie, bo od razu sobie pomyślałam o drzewie genealogicznym- znam daty śmierci, nie pamiętam dat urodzeń. Niestety, daty zasłonięte przez kwiaty- sztuczne. Na grobie sporo zniczy. Ale dostrzegam wokół grobu i ławek wysokie chwasty. W większości pochodzące z zarośniętego grobu z przodu- poznaje po starym metalowym krzyżu. Pamiętam, że od zawsze ten grób był zaniedbany, już wtedy, gdy przyjeżdżałam jako dziecko. Na zdjęciu zrobionym z tej perspektywy grób dziadków wygląda najgorzej. Jestem w szoku, bo wiem, że wujostwo z DM 2-3 tygodnie temu byli na cmentarzu przejazdem, jak wracali z wakacji. Ciocia K. zapewniała mnie, że grobem teraz zajmuje się jej bratowa z bratem. Nawet odetchnęłam z ulgą, bo ciocia B. ma już swoje lata… I chore serce. Myślałam, że to było ustalone w obopólnym porozumieniu. Widząc te zdjęcia, nie mogłam powstrzymać łez- Mam by pękło serce… Porozmawiałam z kuzynem przez komunikator. Napisał mi, że to ciocia B.-jego mama- kazała mi je przesłać. W niedzielę zadzwoniłam do wujostwa, przesłałam zdjęcia, wysłuchałam opowieści… znów się poryczałam. Po południu zadzwoniła ciocia B. Wysłuchałam kolejnej historii. I znów się poryczałam. Jedni i drudzy mają racje. Jedni i drudzy jej nie mają. Bo nic nie jest czarno-białe. Tylko nie rozumiem, dlaczego zostałam wciągnięta w ten konflikt. A najbardziej nie mogę zrozumieć, dlaczego te chwasty wciąż tam są. A kiedy usłyszałam od cioci B., że jeden z synów zabronił jej iść i oporządzić (i słusznie!!), mówiąc, że niech rosną do Wszystkich Świętych, dopóki nie zjawi się wujek z DM – jedyne żyjące dziecko dziadków- to mi serce pękło. Trzech wnuków i kilkoro prawnuków mieszka na miejscu… Nie wiem, jak to nawet skomentować. Szczególnie że dzień wcześniej idąc na grób Mam, nie mając nic w ręku, bo wszystko z auta wziął OM, przechodząc koło grobu bez nagrobka, na którym wyrosły dwa dorodne zielska, zwyczajnie je wyszarpałam z ziemi. Nawet nie wiem, czyj to był grób…. To naturalny odruch… Tak jak postawienie przewróconego wazonu, czy zniczy… Na obcym grobie.

117708459_2875943399177961_5359679691591043603_n

niby już nie pora na nie, a jednak wciąż są…

Tata donosi, że duże drzewa padają z powodu suszy… Są widoki na deszcz we wtorek i w środę… ale ile tych zapowiedzi już było, i nic… ani kropli.

Miastowa miejscówka…

Wspominki.

Między jedną a drugą nostalgią jest życie. Intensywne, zwyczajne. Pamiętam, że nie raz myślałam, że już nigdy nie będzie tak dobrze jak w tej chwili. Pojawiała się tęsknota za tym, co jeszcze nie zdążyło przeminąć. A potem przychodziły następne. Piękne, wzruszające. Całe kolekcje.

Kiedy przyjeżdżam na osiedle położone w śródmieściu mojego rodzinnego miasta, to już samo opuszczenie auta przywołuje wiele wspomnień. Mimo iż przestrzeń wokół i ta trochę dalsza uległa zmianie. Nie ma już zakładu krawieckiego Dana, w którym szyto ubrania dla kobiet przede wszystkim na eksport. W Alei Fontann nie istnieje już ich firmowy sklep, w którym Mam kupiła mi dżinsową rozpinaną sukienkę, służącą za fartuch szkolny w siódmej i ósmej klasie. (Kto taką miał, rękę w górę ;)). Żeby dodać szyku, sama sobie kupiłam sandały na koturnie, również dżinsowe z wyszywanymi kwiatami na dwóch paskach. Pierwsze i ostatnie moje buty na wysokim koturnie. Aaaa nie, miałam jeszcze kozaki zamszowe, ale to już zaszalałam po czterdziestce 😉 Zaszalałam, bo na co dzień to ja zupełnie na płasko, jedynie szpilki mogły mieć kilka centymetrów. No, ale ja nie o butach, o których mogłabym namiętnie ;p Nie ma, ale za to jest luksusowy hotel o tej samej nazwie. A obok, przyklejona do niego nowa budowla- Hanza Tower. Przez rok do Dany chodziłam na stołówkę, bo Mam wykupiła mi i Tacie tam obiady. Po czym jak się zorientowała, że z bloczków nie ubywają karteczki (zapominałam wyrywać ;pp), to mi odpuściła. Zresztą zaraz przestała pracować i mieliśmy codziennie smaczne domowe obiady 🙂 W hotelu jest restauracja, jeszcze w niej nie byłam, choć w minioną niedzielę Tata mnie do niej zaprosił, ale nie miałam sił w ten gorąc wychodzić, no i Dziecka Młodsze dostarczyły ukochane sushi… Tuśka już była z dziadkiem, i stwierdziła, że dobrze tam karmią ;p

100598781_269998127739462_5144804387436101632_o

zdjęcie Escape by drone

Te kolorowe wieżowce z lewej to moje osiedle. Mojej miejscówki tu nie widać, jest niżej, bo ulica (ta bezpośrednia od głównej) biegnie w dół. Tę przy hotelu idąc przez osiedle, przekraczałam przez osiem lat, spotykając się przy słupie w głębi osiedla z Aliś  uczęszczając do podstawówki, a potem przez kolejnych pięć lat spotykałyśmy się na rogu (widać go: osiedlowa uliczka pomiędzy blokami dochodząca do mojej ulicy) o godzinie ósmej zero zero. Bo ja z moją Przyjaciółką siedziałam 13 lat w jednej klasie ławce ;p

451CA5BA-48F3-4804-A82A-B334C1E65677

osiedle z innej perspektywy- zdjęcie z fejsa, było na wielu portalach, nie wiem kto zrobił.

Tu już widać mój blok, to pierwszy z prawej strony (Aliś, trzeci z lewej). Z jej bloku z wysokich pięter (jest położony wyżej) widać Odrę, przepiękną panoramę miasta- widoki są przepiękne!

117665950_419220712375340_1646633831431353029_n

A tę fotkę zrobiłam spod garażu w bloku, kiedy wsiadałam do swojego auta, żeby wyruszyć do domu. Zawsze przyjeżdżam „z góry”, a wracam „dołem”, czyli dojeżdżam do skrzyżowania, gdzie widać te „kopuły”  (pełniące funkcje kulturalno-rozrywkowe) i skręcam w prawo. Takie przyzwyczajenie.

*

Najmłodszych zobaczyłam dopiero w czwartek, bo w dniu, kiedy ja wyjeżdżałam, to oni dopiero wracali z wakacji. Pytam się Pańcia jak było nad morzem, i po usłyszeniu, że superowo, dodał, a wiesz babciu, Zońcia mnie w końcu kocha, przychodzi do mnie i się przytula, daje buzi… a jego buzia aż promienieje, jak to wypowiada. Mówię, że kochała go i wcześniej, tylko tak troszkę specyficznie, po swojemu 😉 Zońcia to szatan w sukience o blond czuprynie i niebieskich oczach. Samochodziara do potęgi entej. Zobaczyła przez uchylone drzwi do garażu skrawek czerwonej karoserii- maluch prababci, i koniec. Przepadła. A kiedy, wrócił Dido i podjechał busem, to się wgramoliła do niego za kierownicę i za nic nie chciała wyjść. Gdy chciał ja wysadzić, to strzeliła focha i usiadła w aucie na podłodze…

*

A w Sejmie większości posłów niezależnie od opcji jaką reprezentuje, zagłosowało za  podwyżkami dla samych siebie, senatorów, ministrów, premiera, prezydenta i pierwszej damy. Ekspresowo. Dobrze, że nie pod osłoną nocy ;p Gdyby nie kryzys (również wizerunkowy), to w sumie naturalna rzecz, w końcu płaca minimalna też rośnie co roku ;pp Taaa, a gdzie pieniądze dla rezydentów, nauczycieli na ten przykład? I mam dylemat z pierwszą damą. Ogólnie uważam, że jeśli pracowała wcześniej, to powinna mieć opłacane składki emerytalne, rentowe i zdrowotne. Oraz wypłacaną kwotę równą  na przykład ostatnich poborów- rewaloryzowaną. A jeśli faktycznie miałaby dostawać 18 tys. brutto, to może powinna ponosić wszystkie koszty związane z wizerunkiem oraz z podróżami z własnych pieniędzy. Nawet jeśli jest to oficjalna wizyta przy mężu. Bo dostawanie za samo towarzystwo to już lekkie przegięcie. Jak również przegięciem jest to, iż pięć lub dziesięć lat żona prezydenta ma nieskładkowe. Te lata powinny liczyć się do emerytury. W każdym razie jestem za, żeby pierwsze damy miały pensje w naszym kraju. Ale czy koniecznie tyle, co na przykład wicemarszałkowie Sejmu? I trochę mi wstyd za opozycję. A może nawet bardzo…

Uśmiechu na te jeszcze wciąż wakacyjne dni 🙂

P.S.

Właśnie mija 12 lat od diagnozy. Kto by pomyślał 😉 Ten dzień pamiętam godzina po godzinie…  Rano przyjazd bezpośrednio z domu na Genetykę, kilka godzin oczekiwań i trzy różne badania, telefony od Dziewczyn (moja chęć ucieczki i przełożenia na inny termin), bo czekały na mnie na umówionym spotkaniu, badanie, które zbiło mnie z nóg… Od razu wizyta na izbie przyjęć, aby umówić się na operację, tam kolejne badanie i ustalenie terminu. Prosto po opuszczeniu kliniki pojechałam do mieszkania jednej z moich Czarownic, tam otulona przyjaźnią i ogromną życzliwością trzymałam pion z uśmiechem na ustach. Dopiero  potem jak odwoziłam Aliś do domu, powiedziałam, że nie dam rady przejść przez chemię…  Z Mam wizyta u weterynarza z Kropką… która po kilku dniach i tak odeszła… siedząc na ławce przed lecznicą i czekając na naszą kolej, powiedziałam Mam, że czeka mnie szpital. (Tata już był wtedy u się na wsi). Powrót do domu w tym samym dniu już po zachodzie słońca. To był również upalny dzień jak w tym roku. Pamiętam nawet, jak byłam ubrana… I że tama łez puściła dopiero podczas jazdy… To był czwartek. W następnym tygodniu w środę byłam już na stole operacyjnym. I tak się bujam z tym skorupiakiem do dziś… A dziś miałam cudownie słodko męczący dzień z Zońcią- przytulasem i złośnic,(jak w końcu wyciągnęłam ją na siłę z malucha) w jednym ;p

Psycholog potrzebny od zaraz…

Na oddział zawsze wkraczałam z uśmiechem na ustach. I nawet tym razem tak było, mimo łez uronionych na izbie. W dyżurce zostawiłam butelki z wodą do kontrastu i poszłam sobie klapnąć na jedno z krzesełek stojących na korytarzu. Jeszcze dobrze się nie umościłam, jak z gabinetu lekarskiego wyłoniła się Oskarowa i zobaczywszy mnie, rzekła: o jesteś, to kładź się na 14. Po co, nie chcę, się należałam już na dole– odrzekłam. Do toczenia. Zostajesz. Ale jak to tak bez niczego? Tak z zaskoczenia. To ja pojadę po rzeczy swe…Nawet nie wypuścili mnie do bufetu na terenie szpitala, a przecież jakoś o własnych siłach dotarłam do nich. Ech… Nie wiem, czy to przez zaskoczenie, bo prędzej spodziewałabym się odroczenia piguł na tydzień, czy z ogólnej bezradności, a na pewno z powodu obniżenia parametrów życiowych, łzy mi płyną na zawołanie i bez. Pojawiają się czy tego chce, czy nie. Nie chcę. No i popłynęły przy młodej pielęgniarce, więc się zapytała, czy chcę pogadać z psycholożką. Nie widziałam takiej potrzeby, ale pani psycholog się pojawiła. I to była fajna rozmowa. Ja się wygadałam. Nie tylko o tym, co leży mi na wątrobie. Ale tak ogólnie. Pogadałyśmy o covidzie, jak to ludzie nie wierzą, o moim 9- tygodniowym  lockdawn, i 10- dniowym  jej syna, który jako student medycyny mieszkający w akademiku w mieście Kraka, zamknął się w pokoju i nigdzie nie wychodził. Że swojej mamie pozwoliła wychodzić, jak już lekarze nauczyli się leczyć trudne przypadki- zastosowanie ECMO. Napięcie ze mnie zeszło…

Zanim mnie podłączono do kroplówki życia, zadzwonił Misiek, że jest już z moimi rzeczami i jedzeniem przy bramie, ale Pani Portierka nie chce go wpuścić, mimo iż poinformował, że ma zgodę lekarza, żeby mi torbę dostarczyć na izbę przyjęć. Wyszłam do niego, syna zbulwersowany, a „pani strażniczka”… no cóż na mój widok się zreflektowała i po kilku moich krokach mnie dogoniła i zaniosła mi torbę na sam oddział. Chociaż tyle… A Dziewczyny z sali jak mnie zobaczyły, to się przeraziły. Wyglądałam jak widmo…Napisałam SMS-a Miśkowi, żeby się nie martwił, że zaniesiono mi torbę, a on w odpowiedzi, czy ktoś z oddziału, czy ten kaszalot* spod bramy. No nieźle się wkurzył, jak użył takiego określenia. Portierka zresztą też narzekała, że taki młody a taki nerwowy, a pani rzeczywiście blada. Jak śmierć. Moja syna jest z reguły spokojny (ma to po tatusiu ;p), ale wiedziałam, że się wystraszył, tak zwyczajnie, o matkę.

Rano się dowiedziałam, że piguł nie dostanę, bo neutrocyty są za niskie. Ale TK zrobią, dostanę leki, które mają zagonić moich „obrońców” do roboty, żeby zwiększyć mi odporność, i u się po tygodniu miałam zrobić morfologię, przesłać na oddział i wtedy decyzja czy mam przyjeżdżać po piguły, czy powtórzyć leczenie przez kolejny tydzień. Dostałam do picia kontrast, zadowolona, że TK w miarę szybko, bo na godzinę jedenastą. Taaa… Kiedy się znalazłam w maszynie, to kontrast podawany do żyły przez port, chlusnął mi w twarz. No to się wydarłam. Za co zostałam pochwalona. No przeca nie będę leżeć cicho jak coś mi będzie pluło w twarz! Efekt taki, że badania mi nie zrobiono, a ja cała klejąca wróciłam karetką na oddział. W pierwszej chwili to się cieszyłam, że ta ciecz nie jest fioletowa bądź czerwona tylko przezroczysta. Ale potem, to już tak wesoło mi nie było. Bo widmo kolejnej nocy bądź samego dnia w szpitalu precyzowało się z prędkością światła. Decyzja, że mogę już jeść i wychodzę do domu, a prześwietlenie jest przełożone na przyszły tydzień, przyszła dość szybko; od razu zrobią mi morfologię i jak będzie okej, to wydadzą piguły. Zaś gdzie i jak się wkują, to będą się martwić później. Jak ja ich rozumiem z tym później… w sensie martwienia się 😀 No bo żyły mi się nie polepszą, a dlaczego końcówka igły do portu, a konkretnie zaworek nagle bezczelnie stał się nieszczelny? Na oddziale sprawdzono i wszystko było okej. Zagadka do rozwiązania.

P.S. Dwa razy użyłam taksówki. Brawura. Potrzebna. Kierowcy w maseczkach. Ufff. Na oddziale wszystkie pacjentki przebadane na covid. Pielęgniarki i lekarze w maseczkach. Kierowca karetki tak samo; na jego widok wróciłam się po maseczkę, co skwitował, że ja przebadana, ale on test miał tydzień temu, więc maseczka obowiązkowa. U mnie. I u niego. Słodki jeżu, jak z takim podejściem mi po drodze. Za chwilę nie będę rozgraniczać ludzi na mądrych i głupich, tylko na takich, którzy widzą potrzebę noszenia maseczki, i na takich co to wygadują banialuki, że maseczki to zuo równe ciężkim chorobom płuc. Taaaa  a świstak siedzi i … Właściwie to te rozgraniczenia są tożsame 😉 I jeszcze jedno, jak by mi ktoś powiedział w twarz, że ludzie o niskiej odporności niech siedzą w domu… to cynizm w czystej postaci. Tak, wolałabym siedzieć w domu, niż pałętać się po szpitalach…

PS2

W mieszkaniu tropical żar- 29,7 stopni. To już sama nie wiem, ale chyba baardzo wysoka sala szpitalna w budynku o grubych murach, była lepszą miejscówką ;pp (I jedzenie przynosili do łóżka). Zresztą była w niej klimatyzacja, ale nie było takiej potrzeby, aby włączyć.  Dlatego pranie, zimny prysznic, odpoczynek w drugim mieszkaniu, mocna kawa, jagodzianka na pocieszenie, a na jeszcze większe- pączek z różanym nadzieniem obsypany migdałami, pakowanie się i kierunek dom… Ale wcześnie pierdylion telefonów, że może sama nie jedź. Noszzz kurna. Sama to może nie powinnam tu przyjeżdżać. Teraz, kiedy czerwone krwinki zaszalały i są na poziomie 3,21 to nic i nikt mi nie podskoczy! O!

A domek przywitał mnie przyjemnym chłodem. Wyłączyłam klimatyzację, bo mi zimno się zrobiło- OM nastawił na 19 stopni!!! I nie ma to jak we własnym łóżku 🙂 Ale padnięta jestem…

Pięknie wszystkim dziękuję za moce, kciuki i dobre myśli. Pomogły mi przetrwać te szpitalne dni. Niejednokrotnie się wzruszyłam, ale wiecie, że wzruszam się byle czym ;p co rusz ;pp

*Pani Portierka: ja tu nie stoję dla ozdoby, tylko sprawuję funkcję. Misiek: widzę, że nie dla ozdoby. Mamuś, mnie trudno wyprowadzić z równowagi, ale nic z tego co mówiłem, nie docierało…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przegięcie…

Co za pierwszym razem było nawet śmieszne, ale i w pewnym sensie uzasadnione, to dziś nic innego jak pieprzona nadgorliwość. I na nic tłumaczenia, że miałam infekcję oskrzelową, że kaszel jest po niej. Pielęgniarka słysząc, że kaszlę doniosła wyżej. Przyszła lekarka i mówię, co i jak. Jak na spowiedzi. Walczyłam jak lwica. Ze łzami w oczach. Wywalczyłam tylko to, żeby TK nie przekładano na jutro. Pani, która pobierała mi wymaz na covid od razu pobrała krew na badanie pod piguły. Siedzę odizolowana, ale w zupełnie innym pomieszczeniu niż przy pierwszym testowaniu. Mam do dyspozycji krzesło do pobierania krwi, kozetkę i fotel ginekologiczny, biurko z komputerem i dwa normalne krzesełka. Oraz wc. Standardowo wzięłam ładowarkę i książkę.
Trzymajcie te kciuki jeszcze mocniej, proszę ❤️

edit: covid ujemny- bez badania wiedziałam. Ale! Intuicja mnie nie zawiodła. Zaraza. Zostaję w szpitalu. Dawno nie robiłam za wampirzycę.
Teraz to dopiero mi się chce ryczeć!

Zapoznanie…

Miało nastąpić w marcu, ale niewidoczny dla gołego oka wirus co ma koronę w nazwie, zamknął nas wszystkich w domach. Wprawdzie zniweczył też plany zaślubin i weselnej zabawy naszych dzieci, ale z kolejnego zaplanowanego terminu spotkania przy okazji degustowania weselnych potraw nie odłożyliśmy na przyszły rok. Chociaż tyle nam zostało z tegorocznych planów. No to dziś się zapoznamy.

Upalnie się zrobiło. A ja w DM spędzę kilka dni… ech. Co roku trafia mi się taka gratka, że kiedy największy gorąc to ja muszę do miasta. Nie chcę już narzekać, psuć sobie nastrój własnymi literkami, ale trzymajcie kciuki za poniedziałkowe wyniki. Intuicja mi podpowiada, że moce się przydadzą…

A jakby co… to mam fajną miejscówkę…

117006106_311147350235790_153044675771982744_n

Obok Mam, z prawej strony klonu, który wyrósł z samosiejki 🙂

Ale na razie to się życiem zajmuję. Nowym…

Sama zniosła, sama siadła, sama wychowa… wikt ma gratis ;p

I zachwycam się, jak z tegorocznego małego krzaczka mogło coś powstać tak pięknego:

Dużo uśmiechu dla Was, w ten wcale niełatwy czas… 🙂

P.S. Wczoraj Najstarsze Dzieci miały cynową rocznicę ślubu. Tak pisałam o tym dzień przed KLIK Dziesięć lat i dwa miesiące później miałam się dowiedzieć jak to jest syna żenić. No cóż, co się odwlecze…

Bo nie każdy może… nie każdy lubi…

Zadziwia mnie logika niektórych, co twierdzą, że nie ma pandemii/epidemii. Owszem, łaskawie mogą przyjąć istnienie wirusa, ale nie zagrożenie nim. Pamięć ludzka jest krótka. Wymazała już przerażające obrazy z Chin, Włoch, Hiszpanii czy Brazylii. Głucha i ślepa jest na doniesienia z USA. Grunt, że u nas zarażonych jak i  zgonów relatywnie nie jest dużo. Broniąc się przed nazwaniem po imieniu sytuacji- epidemiologicznej- która opanowała niemal cały świat, nie biorą pod uwagę, że gdyby rząd(y) tak szybko nie zareagował(y) i nie wprowadził(y) lock-down, to te statystyki byłby inne. Zapominają, że są osoby, które wciąż przestrzegają restrykcji, choćby tych podstawowych jak noszenie maseczek i zachowanie dystansu. Rezygnują z wesel, z przebywania w zatłoczonych pomieszczeniach, z podróży pociągiem czy autobusem, unikają publicznej komunikacji… Że życie nie wróciło do normalności. Jak czytam czy słyszę wypowiedzi, że osoby, które się obawiają niech siedzą w domu, również te z wysokiego ryzyka, to nóż mi się w kieszeni otwiera. Bo te osoby w większości unikają wyjść w miejsca zaludnione. Ale jak już muszą wyjść, to dlaczego mają być narażone przez tych, co bezpieczeństwo mają w doopie? Swoje. Czyjeś. Rozważni stosują się do zaleceń, a jeden baran z drugim nie trzyma dystansu, nie mówiąc już o maseczce. Bo nie lubi. Bo twierdzi, że ich noszenie jest bardziej niebezpieczne niż sam covid. Szczepić się też nie będzie. Nie, bo nie! A przecież powszechne szczepienia chronią również tych, którzy z przyczyn zdrowotnych szczepić się nie mogą. Niektórzy pojąć tego nie mogą. Jak i tego, że wirus ewoluuje. A lekarze, choć nie dysponują całą wiedzą o nim, to jednak przez te kilka miesięcy nabrali pewnego doświadczenia. Dzięki postępowi medycyny mają większe możliwości, by ta pandemia miała inny przebieg niż poprzednie, które nawiedzały kulę ziemską. Osoby ograniczone w swym rozumowaniu uparcie będą jednak twierdzić, że pandemii nie ma. Bo im się statystyki nie zgadzają. Bo zgonów za mało! Bo szpitale wciąż nie są przeciążone. Bo ogólna umieralność się nie zwiększyła. Tylko czy biorą pod uwagę- ci mędrcy wszelacy- że wielu z nas zmieniło swój tryb życia. Na zdrowszy. Choćby częste mycie rąk diametralnie zmniejszyło zachorowalność na choroby zakaźne- bakteryjne jelita grubego, salmonella… A przede wszystkim są już bardziej skuteczne leki (ok. 30%) niż na początku walki medyków z wirusem. Który jest, ale jakby go nie było… Dla niektórych. A wystarczy użyć wyobraźni, co by było, gdyby wszyscy poszli na żywioł i wrócili do zachowań sprzed pandemii… 

Nieszczęście jest demokratyczne, może spotkać każdego… Również tych, którzy nie wierzą…

A tak jeszcze w kwestii zdrowia… Przeczytałam na fejsie, że po trzynastu latach działalności niewielkiego sklepiku w moim DM, w którym można było nabyć żywność z małych regionalnych wytwórni o niepowtarzalnym smaku i jakości (Mam go często odwiedzała), właściciele dostali wymówienie lokalu. Przegrali z Żabką. Kolejną. Czwartą w linii prostej na odcinku kilometra.

I dla zdrowotności w czwartek nie włączę telewizora. Bojkotuję zaprzysiężenie marionetki na prezydenta, a pewnie to będzie dominujący temat w mediach. Kto przyszedł, kto nie… bo udał się na urlop ;p Zajmę się zdjęciami, bo po dzisiejszej długaśnej rozmowie z PT, to moja kochana przyjaciółka nakazała mi zrobić „drzewo genealogiczne”- jakbym jeszcze za mało miała pomysłów na foto- książki- dla Tuśki i Miśka, a to wymaga skompletowania zdjęć (z trzech domostw), potem zeskanowania i dalej to już wiadomo… Na razie jeszcze zapał mam 😉 A nowych zdjęć przybywa, bo Najmłodsi spędzają wakacje nad morzem.

117289947_2912176338883792_6564161247554287318_n

dobranoc 😉