Ten ostatni…

Las woła/czeka nas… tak w uproszczeniu można zatytułować ostatni weekend sierpnia. Od rana w sobotę czekałam na przyjazd PT, a na nas czekał las. To już rytuał, że kiedy przyjeżdża do nas na wieś, to idziemy na długi, co najmniej pięciokilometrowy spacer po lesie… Dobrze nam się rozmawia, maszerując traktem leśnym, wśród szumu drzew i ich zapachu.

Dzień powstał cudnie słoneczny, ale gdzieś tak po południu zrobiło się pochmurno, choć wciąż było (jak na najzimniejszy sierpień od 24 lat ;p) dość ciepło…

Słońce nie dawało za wygraną i próbowało się przebić…

I w końcu mu się udało…

I jak tu nie przystanąć na chwilę, kiedy na swojej drodze przysiądzie takie cudo…

Ale choć chciałoby się rzec chwilo trwaj i maszerować przed siebie jak najdłużej, to trzeba było wracać, bo na wieczór miałyśmy zaplanowane spotkanie pod tytułem: wszyscy mamy urodziny. Zjazd rodzinny bliskich znajomych, na który zostałyśmy zaproszone (OM również, ale nie skorzystał, mając co innego w planach) odbył się w uroczym Folwarku w miejscowości nad jeziorem. Dwóch sędziwych jubilatów dla których był on zorganizowany, w ostatniej chwili odmówiło uczestnictwa, więc, żeby nie rezygnować ze spotkania rodzinnego tudzież znajomych wymyślono, że każdy ma przecież urodziny 😀 Jubilatom odśpiewaliśmy Mnohaja Lita dwa razy- z szampanem w ręku oraz przy ogromny torcie, nagrywając wszystko i wysyłając do adresatów. Były rozmowy, śpiewy i tańce… I pyszne jedzenie. Ale przede wszystkim cudnie się patrzyło i uczestniczyło w takim spotkaniu trzypokoleniowym rozgałęzionym wszerz- tylko z jednej strony- rodziny, którą zna się ponad trzydzieści lat.

Wróciłyśmy około północy, a spać się położyłyśmy po drugiej, stwierdziwszy, że czas na sen, bo jutro też jest dzień. Na spacer po lesie i pogaduchy. Znów zrobiłyśmy ponad 5 kilometrów, końcówkę szybkim truchtem, bo się zachmurzyło na deszcz. Pierwsze kropelki spadły na nas przy aucie, a na dobre rozpadało się, jak już siedziałyśmy w kuchni przy żurku, a potem herbacie i obdarowanym nas cieście wraz z kawałkiem tortu z imprezy oraz drożdżowcem ze śliwkami od Rodzinnej.

To był rozgadany, smaczny, ze śpiewem i muzyką w tle weekend… A dziś do snu mnie ukołysze jakże cudna dla mych uszów melodia bębniącego o parapet deszczu… Tym cudniejsza, że trwająca już kolejną godzinę. Ziemia aż woła o wodę, w lesie sucho, grzybów nie ma i nie wiadomo czy będą, bo choć zapowiedzi deszczu w minionym tygodniu były praktycznie codziennie, to albo nie padało wcale, albo chwilę i z taką intensywnością, że można było przejść między kroplami nie zmoczywszy się 😉

Dobrego tygodnia. U mnie będzie to bardzo intensywny (jak dla mnie) tydzień… ale weekend znów się zapowiada ciekawie 😉

Aaa i intensywnie myślę o doszczepieniu się, szczególnie że dla mnie (z obniżoną odpornością w w trakcie leczenia) włączono zielone światło dla trzeciej dawki, a od drugiej zaraz minie pół roku.

A pamiętasz…

To było spotkanie wspomnień przeplatane gromkim śmiechem, mimo iż każda z nas ma osobisty bagaż trosk i niepokojów, to udało nam się spędzić ten czas w cudownej, radosnej atmosferze. Dwie wdowy, jedna i pół rozwódka, dwie i pół w mniej lub bardziej szczęśliwych ponad trzydziestoletnich związkach małżeńskich, cztery babcie w tym trzy podwójne, a wszystkie młode, piękne, zadbane i uśmiechnięte. Pomimo iż jednej z nich w tym dniu pogotowie zabrało matkę do szpitala, siostra 4 miesiące temu zmarła na covid, a drugiej ojciec od tygodnia przebywa w prywatnym domu opieki, to humor dopisywał. Potrzebowałyśmy tego spotkania nie po to, by wylewać swe troski i żale oraz stękać nad własnymi dolegliwościami, ale po to, by się odstresować, zrelaksować i uśmiać do wypęku z bólem brzucha włącznie. To było popołudnie i wieczór wspominkowy, ale jak to przy winie to i wypominkowy ;p I tak w rozmowie pojawił się tajemniczy Roman, niedoszły amant, z którym jedna miała ochotę pójść na studniówkę, a druga z nim poszła, mimo iż miała swojego chłopaka i kompletnie dziś nie pamięta, kim był Roman i dlaczego jej chłopak za którego potem wyszła za mąż, urodziła trójkę dzieci i się rozwiodła nie był z nią na studniówce. Po czym następna mnie się pyta, dlaczego ona była na studniówce z moim chłopakiem i z kim ja byłam. Pamiętałam z kim i dlaczego, ale w odpowiedzi usłyszała, że widocznie taka była ówczesna moda studniówkowa na cudzych chłopaków ;pp Roman został zagwozdką do samego końca, bo na sześć bab pamiętała go tylko jedna- niedoszła studniówkowa partnerka.

U PT wylądowałam po północy, bo się wcześniej umówiłyśmy, że będę u niej nocować, i tak przy naleweczce z Bieszczad (nie pamiętam z czego) gadałyśmy do drugiej w nocy i pewnie zeszłoby nam dłużej, ale każda z nas musiała rano wstać… Rano doszło do mnie, że ja się wybrałam tym razem na imprezę a nie do szpitala, gdyż nie wzięłam dokumentów- wypisu. Pomyślałam, że będąc stałą cykliczną pacjentką, to przyjmą mnie na gębę. Uśmiechniętą pod maseczką. I tak się stało. Wyniki krwi mnie zaskoczyły, gdyż odebrawszy ostatni wypis, zobaczyłam, że leukocyty były na pograniczu odstawienia piguł (badanie było na kilka dni przed weselem) i obawiałam się jak jest obecnie, a tu okazało się, że po 4 tygodniach poszybowały w górę. TK też nie wykazał istotnych zmian, więc wyszłam z pigułami. Napisałam do Dzieci Młodszych SMS-a że nie wracam do mieszkania, tylko prosto jadę do domu. To była taka godzina, że miałam szanse przebić się na Prawobrzeże nie stojąc w korkach. I tak się stało, więc tam zatrzymałam się na kawę i obiad i małe zakupy.

Do domu dotarłam ledwo żywa, niewyspana, ale z bananem na ustach. To był fajny wyjazd, w końcu taki jak kiedyś, kiedy gwoździem programu nie był szpital, tylko obowiązkowym dodatkiem 😉 Nie odkładajcie spotkań, wyjazdów, podróży, póki jeszcze można czuć się w miarę bezpiecznie. Bo rzeczywistość jest nieprzewidywalna, a czas biegnie.

Dawno nie było… jak mnie radują tańczące motyle, które mogę obserwować z okna czy będąc w ogrodzie…

Lato jakby w odwrocie. Dziś powstał słoneczny dzień, ale chłodny… Od jutra ma być deszczowo, co akurat mnie zupełnie nie martwi, wręcz przeciwnie. Byle tylko, żeby nie nastały już jesienne temperatury…

Miłego, ciepłego, słonecznie uśmiechniętego dla Was 🙂

Idę do ogrodu… mam do wkopania kępę trawy i dwa bluszcze, które zamówiłam (bluszcze) w necie. Pierwszy raz zamówiłam roślinki i więcej tego nie zrobię.

Daremny trud…

Syzyfowa praca, szczególnie kiedy umysł adwersarza jest zamknięty na cztery spusty i pogrążony w odmętach głupoty i absurdu, homofobii, nietolerancji…

Nie ma sensu odpowiadać ludziom, którzy na widok koczujących migrantów na granicy mają tylko jeden problem: dlaczego młodzi mężczyźni nie zostali w kraju, walcząc i broniąc go przed Talibami. Nie zrozumieją. Dla nich nie jest najważniejszy człowiek.

I to dotyczy każdych kwestii. Tych fundamentalnych i tych błahych.

*

Wybierałyśmy się tam z LP od tygodni, choć to tylko rzut beretem od naszej wsi. Oczywiście nie po to, by zażywać kąpieli- wodnej czy słonecznej- ale w pięknych okolicznościach przyrody wypić kawę i coś przekąsić. Odkąd Tuśka dała mi cynk, że karmią tam całkiem nieźle, postanowiłyśmy przetestować na własnych kubkach smakowych.

To jedno z tych jezior, nad którym przebywaliśmy dość często w przeszłości z dzieciakami i przyjaciółmi, którzy do nas przyjeżdżali na wakacje. Z upływem lat coraz rzadziej, bo zrobił się wokół niego mały kurort, innymi słowy tłocznie. W okolicy mniej więcej w podobnych odległościach jest co najmniej 6 jezior, jest w czym wybierać 😉 To nie był koniec naszej „wycieczki”, bo spontanicznie postanowiłyśmy udać się, co wcale nie było „po drodze”, do ŚM do centrum ogrodniczego. I w ten oto sposób zaopatrzyłam się w dwie laurowiśnie i kolejną hortensję. LP pomogła mi je zapakować i wypakować, a ja ochoczo zabrałam się za pogłębianie dołków… po czym szybko sklęsłam… Ale! Z łapanki (spod sklepu) dorwałam pewnego jegomościa, który zgodził się dokończyć dzieła. I tak udało mi się przed piątkowym deszczem (eufemizm, bo to był deszczyk ledwo zauważalny, ale mjut na moje serce i korzonki roślinek ;)) wkopać krzewy. Hortensja wciąż czeka na swoją kolej, a raczej na odpowiednią ziemię. Dołączyłam do grupy „inspiracje ogrodowe”, i czaszka mi dymi..;p Od wiedzy. Sprzecznej. W temacie. Ale o ile jest przyjemniej czytać komentarze o roślinach, kwiatach, krzewach i drzewach niż o bieżącej rzeczywistości ;pp

A tu ostatni wkop…i ilustracja do moich komentarzy pod poprzednim postem…

dalej w szeregu są dwie budleje, za nimi wcześniej mieliśmy szpaler kilku dorodnych świerków, zostały po nich korzenie plus korzenie, które przechodzą od sąsiada, więc trudno cokolwiek tam wsadzić…dlatego cieszyłam się z bluszczu…do czasu 😦

Te dwie pierwsze laury wiśniowe to świeżynki. Dzięki LP mogłam kupić okazy wielkością zbliżoną do tych, które już u mnie zimować będą trzeci sezon. I jak widać na załączonym obrazku, że mam co zasłaniać, choć muszę przyznać, że wiosną było zielono i kwitnąco na żółto przez roślinkę bliżej nieokreśloną, która przedarła się od sąsiada…

A tu jesteśmy całkiem zasłonięci… uwielbiam ten widok. Z kanapy, siedząc przy stole w pokoju czy kuchni, mieszając w garach… wystarczy podnieść wzrok i gęba się cieszy 😉 Myśka też lubi i ma swoją miejscówkę na leżaku 😀

Zakątek…

Własny. Niejedyny. Mam ich kilka, takich miejsc (w domu i zagrodzie), w których lubię się zaszyć i…odpłynąć. Czy to w myślach dryfujących nie do końca uczesanych, czy też z książką w ręku bądź telefonem czytając w nim różne informacje z kraju i ze świata lub prowadząc rozmowy…

Jest mi błogo, bo na ten tydzień zaplanowałam nicnierobienie! (No dobra, w poniedziałek się nie udało i uchechłana po kokardkę wróciłam wieczorem z ogrodu, mimo iż miałam pomocnika, który najgorszą robotę, bo karczowanie terenu zrobił sam)…

własnymi rękami posadzona hortensja dębolistna…

Bez wyjazdów, bez załatwiania pierdyliona spraw, bez dłubania w ziemi. Zeszły tydzień był intensywny, a ja cały czas zmagam się z lekkim przeziębieniem. Może powinnam bardziej na się uważać, ale katar czy kaszel to nie choroba, kiedy się nie ma temperatury ;p Organizm się jakoś broni, bo wyszło mi kolejne zimno, ale wolę już to niż gorączkę. Serię inhalacji wzięłam, osłuchuję płuca i… zobaczymy. Za tydzień tomograf…

Będą w ŚM po drodze zajechałam do ogrodnika i trafiłam na słodkie i aromatyczne truskawki…

Całą drogę obłędnie mi pachniało w Ceśce, nie mogłam się doczekać, kiedy się dorwę do jedzenia, szczególnie że towarzyszyły im…

Zanim trafiły na patelnię i zostały polane śmietaną, to ja już kilka zdążyłam pożreć… We Wrocławiu jadłam pączka z nadzieniem jagodowym. No mówię wam: SZTOS! Ale, pierogi to pierogi- nie ma lata bez pierogów jagodowych i placków ziemniaczanych z sosem kurkowym!

Czas z Dzieckami Młodszymi upłyną szybko. Powspominaliśmy wesele. Młodzi bardzo zadowoleni- to cieszy!

W ogrodzie kwitną mieczyki, o których nie miałam pojęcia, że są…

Bo to poletko (przy domu teściowej) uprawia Ciocia… Ale! Gdzie ogrodników sześciu… no! Wróciłam ja ci z wojaży i… jeden piękny krzak hortensji bukietowej mi wypadł, bo wziął i usechł… Fakt, był posadzony w niezbyt sprzyjającym mu miejscu, ale… Uschła mi też piękna tawułka jedna… Został też wycięty zimozielony bluszcz okalający siatkę i mur dużej wiaty na auta…wrrr!!! Ale to co mnie najbardziej wkurzyło, to wycięcie pnących zimozielonych krzewów o barwie żółtozielonej okalających inne i przykrywających naszą beznadziejną ziemię, która jak jest sucho, to wygląda jak popiół… I to na froncie domu! Prowadzę dochodzenie, kto (mnie) im zrobił taką krzywdę! No, aż mi się płakać chciało… Przeżyłabym zasuszenie kwiatów na tarasie, ale takich szkód powstałych bezmyślnie, to no zdzierżyć nie mogę! Z tego wszystkiego, to zaczęłam chodzić i szukać miejsc, gdzie cokolwiek można wkopać zielonego bez narażenia na inwazje szalejących „ogrodników” …

Może nie zauważą ;ppp Zdjęcie zrobione przy otwarte bramie…

A tak w ogóle to już spadają śliwki z drzew…w powietrzu już czuć schyłek lata… Wczoraj powiało wieczorem, ale chmury rozwiało i zapowiadany deszcz nie spadł. Nie ma sprawiedliwości: u nas susza, trawa żółta, ziemia jak popiół na pół metra w dół (taki dołek został wykopany), a na południu zielono i mokro, aż za mokro… Dzisiejszy deszcz też już odwołany 😦

*

Świat zmaga się z pożarami, mniejszymi, większymi… Trwają wojny. Ta w Afganistanie nie leży już w interesie Amerykanów. I słusznie. Za serce ściska tylko los kobiet. Politycznych ofiar wojny, którą rozpoczęli mężczyźni. Talibowie nienawidzą kobiet. Dla nich prawa kobiet nie istnieją. Kobieta to nie tożsame co człowiek. U nas minister edukacji i jego otoczenie wraz z dużą częścią wierchuszki kleru również ma zapędy w podporządkowaniu kobiet do własnej wizji ich postrzegania. To zawsze jest niebezpieczne, nawet jeśli wciąż możesz założyć sukienkę mini w kolorze słońca… W końcu zawsze jest jakiś początek…

W deszczu i słońcu…

Trzynaście lat. Kto by pomyślał. Ja nie. Trzynaście lat temu pomyślałam, żeby chociaż te sześć lat wyrwać gadowi… Ta cyfra nie wzięła się z kosmosu ani ze statystyk, ale konkretnie… z życia, które skorupiak przerwał.

Muszę przyznać, że moja miłość do miast, mimo ponad 30 lat spędzonych na mojej-nie-mojej wsi, ani odrobinę się nie przykurzyła. Oczywiście moje DM darzę najgorętszym uczuciem, bo tam mieszkają moi bliscy, bo to stamtąd barwnymi nićmi tkany jest największy, najpiękniejszy kobierzec wspomnień… Moim marzeniem jest doczekać się powrotu, najpóźniej za 7 lat…

Wrocław jest jednym z trzech miast, a drugim po Trójmieście, w którym zamiast w DM mogłabym zamieszkać, porzucając obecną lokalizację. Z dzieciństwa kojarzył mi się z czerwonymi murami i niebieskimi tramwajami, oglądanymi z okna samochodu w drodze na wakacje w górach. Potem był wrocławski szpital i cudowny chirurg plastyk. Trzy operacje i comiesięczne wizyty przez rok. Zaprzyjaźnienie się z rodowitą wrocławianką i przyjazd do niej połączony ze zwiedzaniem miasta. To był ostatni raz, kiedy byłam we Wrocku, mieście mostów i krasnali. (Ela wyjechała za miłością do Stanów, gdzie dorwał ją po raz drugi skorupiak… wróciła by odejść wśród bliskich w ukochanym mieście).

Wypad do Zoo z noclegiem zaplanowałyśmy w momencie planowania wakacji w górach. Chciałyśmy chociaż nacieszyć oczy Starym Miastem, bo na więcej to ani sił, ani czasu nam by z nie starczyło. Dzień wcześniej zabukowałyśmy i opłaciłyśmy apartament blisko Rynku, ale passa z kłopotami lokalowymi trwała nadal, bo w drodze do stolicy Dolnego Śląska przyszła informacja, że w wybranym apartamencie akurat są jakieś kłopoty techniczne, więc proponują nam inną lokalizację. Tuśka stwierdziła, że sprawdzi i odpowie, jak już będziemy na parkingu przed ZOO, bo w trasie nie będzie się irytować na daną sytuację. Okazało się, że w zastępstwie mamy mieszkanie 65m kw. – dwie sypialnie, dwie łazienki, pokój i kuchnia, bliżej Rynku niż poprzednie. Tyle że kamienica wyglądała na szemraną, ale zdjęcia samego mieszkania były rewelacyjne. Szybka decyzja, że bierzemy, i już spokojne, że z Najmłodszymi nie będziemy musiały spać pod którymś z mostów, bądź w miejscu oddalonym o pierdylion kilometrów od Starego Miasta, udałyśmy się do ZOO… Potem na Rynek, żeby przede wszystkim coś zjeść…dla dzieci odstałyśmy kolejkę do restauracji Pierogarnia, którą polecam, bo takich pieczonych ruskich pierogów to ja dawno nie jadłam…

Nim zrobiłam zdjęcie to większość zdążyła zniknąć ;p Do tego grzane piwo, bo Rynek przywitał nas siąpiącym deszczem…

A potem przeniosłyśmy się do restauracji Greco, choć w pierwszej chwili chciałyśmy iść na krwiste steki, tam gdzie Chyłka chadza, ale to nie miejsce dla Najmłodszych 😉 Nie ukrywam, że będąc na wyjazdach, lubię kosztować dobrego jedzenia. Też polecam, bo gyros i kalmary były pyszne…

Drugi dzień w mieście przywitał nas zachmurzonym niebem, ale bez opadów…

taki oto tramwaj po wyjściu z kamienicy, niestety w nocy jeździły te mechaniczne ;p

Śniadanie w Charlotte (chleb i wino) gdzie pieczywo odegrało główną rolę (Najmłodsi oczywiście croissanty), ale mus z wątróbek i pieczone warzywa sprostały oczekiwaniom. I wyszło słońce…

To był intensywnie spędzony czas, którego skutki odczuwam do dziś, ale było warto. I jasne, że za krótki na to piękne miasto, którego Rynek ociupinkę przypomina mi ten Lwowski…Jestem ciekawa, czy mimo pandemii tętni on życiem, tak jak przed zarazą, niezależnie od pory roku i pogody… Na Ukrainie zaszczepionych jest 5% społeczeństwa.

Dziś się dowiedziałam, że siostra mojej koleżanki, którą znałam od ponad 40 lat, zmarła w kwietniu na covid…

Pięknego weekendu. Nasz będzie piękny, bo czekamy na syna i synową, czyli Dzieci Młodsze 🙂

Idziemy…

…do zoo, zoo, zoo (kto ma małe dzieci pewnie zna)- ta piosenka nam towarzyszyła przez całą długaśną drogę z Karpacza do Wrocławia. Długaśną, bo 130km jechałyśmy ponad trzy godziny. Za to mimo siąpiącej z nieba mżawki widoki miałyśmy nieziemskie, pomykając miejscami serpentynami. Pierwszy raz jechałam tą drogą, więc ja z Najmłodszymi syciłam oczy cudnymi okolicznościami przyrody, a Tuśka była skupiona na drodze i nawigacji. Dzieci były podekscytowane, szczególnie Zońcia, która cały czas pytała się o słonia… Dzięki niesprzyjającej pogodzie w ZOO nie było tłumów. Deszcz raz padał raz nie, ale nawet jak padał, to tak niezauważalnie.

W poszukiwaniu słoni…

na początku przywitaliśmy się z żyrafami…
wilki podglądane przez szybę…
lwy przedstawiły nam cudny spektakl,…
ale Zońcia była bardziej zachwycona lemurami 🙂

To oczywiście nie są wszystkie zwierzęta, jakie widzieliśmy, spędzając w ZOO cztery intensywne godziny. Byliśmy też w Oceanarium (Afrykarium), które robi wrażenie, a dzięki (nie)pogodzie, nie było do niego tłumów i ominęła nas kolejka przy wejściu. Pani przy wejściu zwracała wszystkim uwagę, żeby założyli maseczkę, ale w środku widziałam, że sporo osób już jej nie miało na twarzy. Ot, nonszalancja i cwaniactwo….

tak sobie wyobrażam wkurzoną rybenkę ;pp

I na sam koniec w końcu dotarliśmy do słoni…

Dzieciom bardzo się podobało, Pańcio był nie raz w zoo, nawet w tym wrocławskim już po raz drugi, ale świat zwierząt, nawet w niewoli jest fascynujący. Zońcia w sklepiku z pamiątkami wybrała sobie zestaw figurek zwierząt z farbami do pomalowania.

*

Na FB czytam post przesympatycznej, wesołej, mądrej, uzdolnionej i kreatywnej artystycznie kobiety, o postrzeganiu jej osoby. O wizycie, którą odbyła, bo tak trzeba, a w zamian usłyszała, że jest za gruba, nie takie nogi…etc… Znam B. osobiście, bo jest rodziną do OM, więc i moją. To, co napisałam o niej w pierwszym zdaniu, to moje subiektywne spostrzeżenie jej osoby. Nigdy mi jej tusza, z którą walczy od lat, nie przeszkadzała, była wręcz niezauważalna… Co się dzieje z tymi ludźmi, że dają sobie prawo oceniania, strofowania czyjegoś wyglądu? W swoim wiejskim grajdołku dowiaduję się o porzuceniu przez męża innej fantastycznej kobiety…z tuszą. Takie rzeczy się zdarzają. Zdrady. Rozstania. Rozwody. Ale jak słyszę od innych kobiet, że się nie dziwią, bo gruba, i po domu chodzi w tiszercie i dresach…no to mnie wkurw bierze. Na te baby paplające farmazony.

OM dziś w ŚM manifestował w obronie wolności słowa i wolnych mediów. Wieczorem odwiedził nas przyjaciel wieszczący, że ta władza ma się już ku końcowi. Z racji wykonywanego zawodu ma kontakt z wieloma ludźmi o różnych poglądach i właśnie oznajmił, że dwóch biznesmenów z naszej wsi, do tej pory zagorzałych zwolenników miłościwie nam panującej partii, dostało lekkiego wkurwu na ten pisowski ład… No cóż… policzyli…

(Nie)pełny bak i uciekająca wizja pełnej wanny ;)

Lubię powroty do domu z wojaży, do swojego łóżka, do wymoczenia się w wannie…szczególnie kiedy dom świeżo wysprzątany, a nawet odmalowany… No dobra, z tym odmalowaniem przesadziłam, bo odświeżona została tylko jedna ściana w sypialni, na której był stary zaciek od komina. Ten powrót na długo zapamiętam(y)… Byłyśmy już niedaleko domu- snując plany o wannie pełnej piany i wyspaniu się we własnym łóżku, choć te hotelowe były całkiem przyzwoite- zostało nam niecałe 50 km, kiedy zatrzymałyśmy się na stacji paliwowej. To było pierwsze tankowanie w tej podróży, bo auto OM ma duży bak, a napęd hybrydowy powoduje mniejsze spalanie. W czasie tankowania akurat czytałam coś w sieci, ale spytałam się Pańcia, co mama wlała do baku i kiedy usłyszałam, że diesel to oniemiałam, nie do końca dowierzając. No cóż… Tuśka potwierdziła, patrząc na mnie z nadzieją, że robię sobie żarty, że auto jest na benzynę. Taaa… żarty się skończyły. Telefon do OM- na szczęście nie zdążyła odpalić silnik. Napisała też do taty Najmłodszych, że dzieci będą później, bo utknęliśmy na stacji paliwowej, czekając na lawetę. OM przyjechał dostawczym autem z lawetą na której przywiózł Tuśkowe auto, mijając się po drodze z Najmłodszymi, po których przyjechał ich tata. Przemilczę zachowanie byłego zięcia w tej sytuacji… grunt, że jest dobrym ojcem. Dzięki pomocy przemiłego pracownika stacji sprawnie poszło przepakowanie aut i wciągnięcie auta OM na lawetę. My odjechałyśmy z bagażami autem Tuśki do domu, zaraz za nami ruszył OM. Ale to nie był koniec niespodzianek dla niego. Jak jechałyśmy w góry na S3 coś niewielkiego uderzyło nam w szybę. Rezultat wiadomy. Tuśka nie wierzyła, w to co się stało, bo uwaga…w ciągu dwóch miesięcy to trzecie auto, w którym pękła szyba, kiedy to ona prowadziła. Najpierw w aucie koleżanki w drodze nad morze, potem w swoim, a teraz ojca. Noszzz jak pech to pech.

Ale! To wszystko są drobnostki, które wprawdzie podnoszą adrenalinę, ale i dodają swoistego kolorytu, inaczej życie byłoby nudne. I o tym trzeba pamiętać, że choć nie zawsze świeci słońce, że bywa iż czarne chmury nadciągną na dłużej, to w końcu przychodzi rozpogodzenie i jaśniejsze, kolorowe dni…

To był fajny czas z Najmłodszymi i żal, że przez dwa tygodnie nie będę ich widzieć, bo już jutro wyjeżdżają z tatą nad morzem. Mieliśmy świetną miejscówkę pod każdym względem. Kompleks hotelowy otoczony z każdej strony górami z widokiem na Śnieżkę. Bardzo polecam, szczególnie dla rodzin z dziećmi.

Pańcio przez cały pobyt miał kumpla, więc szalał w basenach i na hulajnodze, a nasza mała Artystka dostała angaż, ale Tuśka nie zgodziła się na jej artystyczne tournee ;p Acz jeden koncert zaliczyła, zbierając owacje od publiczności, grając na swojej harmonijce wspólnie z występującym duetem w loggii hotelowej przy barze…

pyszny drink bezalkoholowy:) i fajna muzyka 🙂

Nie muszę pisać, że panowie byli Zońcią zachwyceni 🙂

Pogodę mieliśmy w kratkę. Jak to w górach. Ze względu na nadwyrężoną stopę nie wypuszczałam się nigdzie daleko ani wysoko, a i tak codziennie robiłam kilkanaście tysięcy kroków, co dla mnie to spory wysiłek. Stopę mam cały czas spuchniętą, choć już nie boli. Bardziej kaszlę i mam niewielki katar. Dziś się osłucham i wyślę odczyt do Rodzinnej, bo miałam epizody z podwyższoną temperaturą, ale myślę, że pojawiła się ona paradoksalnie z powodu nadmiaru słońca, bo przy basenie spiekłam się na raka, w ogóle nie odczuwając tak intensywnych promieni słonecznych.

Na terenie hotelu czy to wewnątrz, czy na zewnątrz czułam się bezpiecznie. Acz wszędzie indziej, szczególnie w centrum miasteczka, w sklepach, restauracjach, kawiarniach mało kto przestrzegał obostrzeń sanitarnych. Ludzie będąc na wakacjach pewnie myślą, że wirus też je ma, więc zamiast krążyć i rozsiewać to gdzieś się wygrzewa i popija zimne drinki ;P

No cóż, biorąc pod uwagę wyhamowanie szczepień, to jesień znów może być trudna. W pełni mamy zaszczepionych tylko ponad 42% społeczeństwa. Jesteśmy na 21 miejscu w Europie. Bardzo to słabe… A jeszcze słabsze są komentarze niektórych osób, które nie chcą się szczepić.

Zdrowia i uśmiechu dla Was 🙂

Wakacje z adrenaliną…

Najpierw na początku lipca do Tuśki zadzwoniła pani z recepcji hotelowej, że od trzech dni powinna już być i gdzie się podziewa, bo przepadają jej pieniądze za cały pobyt w apartamencie 😀 Tuśkę najpierw zatkało, a potem spokojnie oznajmiła, że jej pobyt zaczyna się dopiero w sierpniu. Całe szczęście, że nie usunęła emilkowego potwierdzenia rezerwacji, bo w hotelowym komputerze jak byk stało, że wakacje rozpoczynamy pierwszego lipca. Nie wiemy, czy ktoś z tego powodu został poszkodowany, ale my dostałyśmy apartament taki jaki bukowałyśmy. Z sauną w łazience i przy odkrytym basenie i placu zabaw z pięknym widokiem. I kiedy we wtorek przez większość dnia piekłyśmy się na raka, a Najmłodsi beztrosko pluskali się w wodzie, Pańcio w pewnym momencie zatrzasnął kartę pokojową, więc Tuśka udała się do recepcji. A tam pan ją poinformował, że tak w ogóle to już powinna zdać klucz i opuści hotel😀W pierwszej chwili myślała, że żartuje, ale okazało się, że babka, która zmieniła rezerwację, skróciła nam pobyt. Co gorsza, wysłała potwierdzenie emilką z nowymi datami, ale Tuśka nie odczytała, uznając, że rozmowa wystarczyła. Nie wiem, co by było, gdybyśmy nie zapłaciły za cały pobyt z góry. Pan się kajał, ale i tak zaproponował, że musimy się przenieść do innego apartamentu. O matkojedyna z tym całym majdanem Najmłodszych i naszym. Obiecał pomoc przy przenosinach… Piękna pogoda, my w strojach kąpielowych, a tu czeka nas pakowanie… Na szczęście nie tylko nam się nie uśmiechała ta wątpliwa atrakcja, bo po chwili zadzwonił, że zostajemy. Ufff… Acz automatycznie nas wymeldowali i Pańcio idąc po coś do pokoju, nie mógł wejść. Poszłam tym razem ja na recepcję, aktywować kartę pokojową. Z uśmiechem odpowiedziałam na życzenie miłego dnia, że i owszem jest miło, choć z adrenaliną. Na co usłyszałam… ale tylko troszeczkę. Czyżby innym fundowali większe dawki? ,p

A tak w ogóle jest cudnie pod każdym względem. Tyle że ja się znów chyba trochę psuję…

Tuśka poszła z Pańciem na basen, a ja leczę się herbatą z miodem i zaraz z Zońcią dołączymy na kolację.

Bez adrenaliny…;)

Jeszcze szumią brzozy, jeszcze gra muzyka, w uszach brzmią rozmowy i radosny śmiech… Jeszcze czuję dotyk serdecznych przywitań i pożegnań. Jeszcze bolą nogi, a zmęczenie nie odpuszcza, ale już przepakowuję walizkę, zamieniając weselną kreację na sportowy strój. Góry czekają, i choć pogoda ma nie sprzyjać, bo zapowiada się zimno i deszcz, to się cieszę na ten wspólny czas z córką i Najmłodszymi. Z nadwyrężoną lewą nogą trzeba było tak nie wywijać przy kawałku Horpyny (dobrze, że nie prawą, bo to ona jest mi potrzebna w prowadzeniu auta), i obolałym palcem u tejże nogi, który obiłam sobie niefortunnie wstając z kanapy) za chwilę pomknę w kierunku przygody… (Jak to mi PT napisała: a tam noga, cośmy się wyszalały to nasze ;pp)

Ale na razie wciąż jak w kalejdoskopie przewijają się przed oczami obrazy ze ślubu i wesela… Po raz drugi zostałam teściową, zyskując córkę. Piękną, mądrą i dobrą osobę, która uszczęśliwia mi syna. Nic więcej nie pragnę jak tego, żeby oboje byli szczęśliwi, żeby im tego przysłowiowego chleba i soli nie zabrakło…

… ani miłości, cierpliwości, zrozumienia, szacunku…

I choć miłość i wierność przysięgali sobie przed urzędniczką, to usłyszało ich ponad 120 serc im życzliwych, wspierających ich i kochających… Pośród drzew i kwiatów, w obecności rodziny, przyjaciół i znajomych odbył się cudowny spektakl zawarcia małżeństwa. Tak jak sobie wymarzyli.

droga prowadząca do dworku…
miejsce udzielenia ślubu…

Zońcia sypała kwiatki, i nic nie szkodzi, że nie w tej kolejności ;p Brzozy dodawały elegancji na tle ściany bukowego lasu…

stół Młodej Pary

Jedzenia dużo i wszystko pyszne, a zabawa była przednia… Ojjojoj :DDD Czas przed samym ślubem z okazji tego, że byliśmy zakwaterowani na górze, spędzaliśmy wspólnie, zaczynając od podkreślenia naturalnej urody 😉 Pan Młody swojej przyszłej żonie, jej świadkowej, i dziewczynie świadka oraz mamie i siostrze zamówił fryzjerkę i makijażystkę na miejscu. Więc duża przestrzeń na antresoli przez kilka godzin zamieniła się w salon piękności, tudzież w klubokawiarnię; Młody nawet zabawił się w dostawcę pizzy dla Najmłodszych i nie tylko…

Oczekując na swoją kolej polegiwałam na kanapie, piłam cappuccino… a nawet szampana…

Tocząc rozmowy z kolejnymi nadciągającymi gośćmi…aż przyszedł moment, żeby wbić się w sukienkę i zejść na dół, by razem z wszystkimi czekać na pojawienie się Młodej Pary…

Było pięknie, radośnie, zabawnie i…na luzie. Takie oto słowa do mnie płyną…