Las woła/czeka nas… tak w uproszczeniu można zatytułować ostatni weekend sierpnia. Od rana w sobotę czekałam na przyjazd PT, a na nas czekał las. To już rytuał, że kiedy przyjeżdża do nas na wieś, to idziemy na długi, co najmniej pięciokilometrowy spacer po lesie… Dobrze nam się rozmawia, maszerując traktem leśnym, wśród szumu drzew i ich zapachu.
Dzień powstał cudnie słoneczny, ale gdzieś tak po południu zrobiło się pochmurno, choć wciąż było (jak na najzimniejszy sierpień od 24 lat ;p) dość ciepło…
Słońce nie dawało za wygraną i próbowało się przebić…
I w końcu mu się udało…
I jak tu nie przystanąć na chwilę, kiedy na swojej drodze przysiądzie takie cudo…
Ale choć chciałoby się rzec chwilo trwaj i maszerować przed siebie jak najdłużej, to trzeba było wracać, bo na wieczór miałyśmy zaplanowane spotkanie pod tytułem: wszyscy mamy urodziny. Zjazd rodzinny bliskich znajomych, na który zostałyśmy zaproszone (OM również, ale nie skorzystał, mając co innego w planach) odbył się w uroczym Folwarku w miejscowości nad jeziorem. Dwóch sędziwych jubilatów dla których był on zorganizowany, w ostatniej chwili odmówiło uczestnictwa, więc, żeby nie rezygnować ze spotkania rodzinnego tudzież znajomych wymyślono, że każdy ma przecież urodziny 😀 Jubilatom odśpiewaliśmy Mnohaja Lita dwa razy- z szampanem w ręku oraz przy ogromny torcie, nagrywając wszystko i wysyłając do adresatów. Były rozmowy, śpiewy i tańce… I pyszne jedzenie. Ale przede wszystkim cudnie się patrzyło i uczestniczyło w takim spotkaniu trzypokoleniowym rozgałęzionym wszerz- tylko z jednej strony- rodziny, którą zna się ponad trzydzieści lat.
Wróciłyśmy około północy, a spać się położyłyśmy po drugiej, stwierdziwszy, że czas na sen, bo jutro też jest dzień. Na spacer po lesie i pogaduchy. Znów zrobiłyśmy ponad 5 kilometrów, końcówkę szybkim truchtem, bo się zachmurzyło na deszcz. Pierwsze kropelki spadły na nas przy aucie, a na dobre rozpadało się, jak już siedziałyśmy w kuchni przy żurku, a potem herbacie i obdarowanym nas cieście wraz z kawałkiem tortu z imprezy oraz drożdżowcem ze śliwkami od Rodzinnej.
To był rozgadany, smaczny, ze śpiewem i muzyką w tle weekend… A dziś do snu mnie ukołysze jakże cudna dla mych uszów melodia bębniącego o parapet deszczu… Tym cudniejsza, że trwająca już kolejną godzinę. Ziemia aż woła o wodę, w lesie sucho, grzybów nie ma i nie wiadomo czy będą, bo choć zapowiedzi deszczu w minionym tygodniu były praktycznie codziennie, to albo nie padało wcale, albo chwilę i z taką intensywnością, że można było przejść między kroplami nie zmoczywszy się 😉
Dobrego tygodnia. U mnie będzie to bardzo intensywny (jak dla mnie) tydzień… ale weekend znów się zapowiada ciekawie 😉
Aaa i intensywnie myślę o doszczepieniu się, szczególnie że dla mnie (z obniżoną odpornością w w trakcie leczenia) włączono zielone światło dla trzeciej dawki, a od drugiej zaraz minie pół roku.