Takie tam dywagacje przyszłej(?) emerytki ;)

Jest mi do niej bliżej niż dalej,  choć  wciąż jeszcze kilkanaście lat. Ile?  Nie wiem, i może się okazać, że więcej niż mniej, a przynajmniej więcej niż było dotychczas. Teoretycznie oczywiście, bo  zdarzyć się przecież może, że los zaproponuje mi zamiast spoczynku zawodowego,  wieczny odpoczynek 😉
Więc  trudno obliczyć, jeśli do końca nie wiadomo, co rząd nam w tej kwestii zmaluje. Jednak swoje przemyślenia mam. Osobiście nie jestem przeciwniczką podwyższenia wieku emerytalnego, nawet kobietom. Ale w życiu jestem ogromną przeciwniczką, że   wszystkim – z urzędu –   należy się   po równo.  

 
Więc, mimo że kobiety żyją dłużej,  to jednak przestać pracować powinny wcześniej, na przykład w wieku( 62) 65 lat. Mężczyźni mogą te (5) dwa lata dłużej, tak jak chce rząd. Ale to nie koniec moich przemyśleń. Nie wyobrażam sobie, żeby lata pracy były  brane pod uwagę tylko  do ustalenia wysokości emerytury.  Wiadomo, że jest dolna granica, żeby w ogóle nabyć uprawnienia emerytalne, ale  również powinna być górna, bo może się zdarzyć, że kobieta w wieku 60 lat będzie miała już ponad 40 lat pracy, często bardzo ciężkiej, fizycznej. Więc  jeszcze ma  pracować kolejne 5( 7) lat? A co jeśli  już sił  nie ma?  Renta? Oj, to nie takie  teraz proste. Po latach  bumu, gdy każdy z bólem kręgosłupa  mógł być rencistą, kiedy ZUS ich wyprodukował najwięcej w Europie, to teraz  dla odmiany bawi się w uzdrowiciela i wszystkich jak leci szybko uzdrawia. Nie ma szans! Więc kobieta ( mężczyzna też)  powinna mieć możliwość przejścia na szybszą emeryturę w nagrodę za przepracowane lata.  Ile ? Nie wiem, niech rząd ustala. I mam tu na myśli lata składkowe. Byłoby  sprawiedliwe, o ile sama zainteresowana(y) chciałaby z tego skorzystać. I do uchwalenia,  czy w pełnej kwocie, czy jakieś procentowej do momentu osiągnięcia ustawowego wieku.  Jest to zawsze jakiś wybór.
 
Pomijam całą strefę  zawodowych przywilejów, które powinny zniknąć, a przynajmniej zostać zmniejszone.  I  wynikające z nich wcześniejsze emerytury,  które powinny być wypłacane również tylko w jakimś procencie, do momentu osiągnięcia emerytalnego wieku. Aby nie było czegoś takiego, że ktoś w wieku 40 lat jest emerytem o emeryturze 10 krotnej najniższej krajowej… Bo to osobny, drażliwy temat; za to potencjalne oszczędności, ale i wpływy, więc już  dawno  rządzący powinni  to zmienić. Propozycja podniesienia stażu z 15 lat na 25 np. w Policji jest już krokiem w dobrym kierunku. Wciąż jednak zbyt małym.
 
 
Moi rodzice są już emerytami. Mama nie pracuje, a tata wciąż prowadzi  własną firmę, dając w ten sposób pracę innym. Ciocia emerytka nie była dnia na emeryturze, bo  wciąż jest w firmie niezastąpiona,  zaś wujek na emeryturze też jakiś czas pracował i chętnie pracowałby dalej. I mogłabym jeszcze kilka przykładów podać tych, którzy mimo   wieku emerytalnego  wciąż są czynni zawodowo, i tych, którzy musieli przejść na emeryturę z powodu osiągnięcia wieku, a co za tym idzie  braku dla nich kontynuacji pracy…Bo  przede wszystkim  chodzi o pracę. Czy wystarczająco dużo będzie jej na rynku? Dla wszystkich? Tylko z pracy idą składki na renty i emerytury, samo wydłużenie wieku nic nie da.  
 Rządzący grzmią,  że zbyt mało rodzi się dzieci, że zaraz nie będzie kto miał na te emerytury i renty pracować.  Gdyby tylko w tym był problem, to nie mielibyśmy dwucyfrowego bezrobocia.
 
I tak sobie myślę, że podwyższenie wieku emerytalnego ma sens i rozumiem do czego ma służyć, ale pod jednym warunkiem, że będzie PRACA!
Bo na razie to  mam takie niejasne odczucie, że konsekwencje  niewydolnego  systemu emerytalnego rząd zwala na barki obywatela pracującego, który musi być długo zdrowy i wydolny, nie dając w zamian żadnych instrumentów,  tylko jako tę marchewkę  niejasne obliczenia potencjalnie  wyższej  emerytury.  Bez żadnych gwarancji!
 
Przypomina mi to reformę szkolnictwa związaną z obniżeniem wieku dzieci w pierwszej klasie. I problem nie  tkwi w wieku dziecka, czyli, czy sześciolatek nadaje się do szkoły, tylko, czy ta  obecna polska szkoła jest dla sześciolatka…No właśnie….
 

Mój wirtualny związek…

Za nami 7 lat związku…a przed nami jedna wielka niewiadoma. Mówią, że siódemka to liczba magiczna, newralgiczna, bo  to  właśnie  po niej w związkach najczęściej następuje kryzys. Gdy się z Nim związałam, nie myślałam, że aż  tyle lat ze sobą wytrzymamy.  No, ale to ja dokonałam wyboru, nadałam kształt i formę tak, by czuć się z Nim, jak najlepiej. On nie miał nic do gadania.  Mimo to przez te wszystkie lata   sprawdził się,  będąc  przy mnie w szczęściu i kłopotach, w zdrowiu i chorobie, w chwilach dla mnie najważniejszych i tych najtrudniejszych. Wytrzymywał, kiedy bezsensownie coś bredziłam, żaliłam się, panikowałam, krytykowałam, ale również, kiedy chwaliłam i pękałam z dumy, gdy  rozpierało mnie szczęście.  Bywało, że  nawet  mnie za to nagradzał. Ale jak to bywa z nagrodami, nie zawsze są trafione, szczególnie gdy powodują otwarcie  szeroko drzwi, przez które między innymi  wpadają, delikatnie mówiąc, nieżyczliwe osobniki. Budzi to  ograniczenie zaufania, że to, co się powie, zostanie wywleczone, źle zrozumiane, pogwałcone.  Tak, spowodował, że nie jestem już tak otwarta jak na początku,  i nie wszystko mu mówię. Ale wybaczam mu to, bo przez te 7 lat- wcale niedługich-  dzięki niemu poznałam  mnóstwo fajnych ludzi. ON  to mi   umożliwił.  Czasem robił głupie żarty  i uniemożliwiał mi dostęp do siebie, do innych i ich do mnie, twierdząc, że w ogóle nie istnieje. Zawsze spokojnie przeczekałam te Jego fanaberie, kiedy udawał, że Go już nie ma. Był  taki czas w naszym związku,  gdy nasze kontakty się urwały, ochłodziły. Traktowałam go  wtedy jak dawnego znajomego, co to  wypada  raz kiedyś zapytać co słychać. Nie obraził się, czekał cierpliwe na mój powrót.
Bywają dni, kiedy nie mamy ze sobą kontaktu…  wtedy po jakimś czasie tęsknię. Przyzwyczajenie? Rutyna?
Być może.
Ale wciąż sprawiające przyjemność. Wciąż zakasujące i  pozwalające dotychczasowe kontakty bardziej utrwalać i nawiązywać nowe.
 
I  tak płynęły nam wspólnie  lata… a wokół nas zmieniała się rzeczywistość.  Nasi starzy znajomi odchodzili, nowi przychodzili. Z niektórymi, za Jego plecami  mam wciąż kontakt, mimo że z Nim już go mieć nie chcą, a przynajmniej nie oficjalnie 😉
A ja wiernie trwam…Ile jeszcze?  Nie wiem…
 
Dziękuję WAM za to, że JESTEŚCIE, bo to OGROMNA zasługa właśnie WASZA, że wciąż jestem z  BLOG ONET  –  dla siebie i dla WAS!
DZIĘKUJĘ! 
 
Stawiam szampana!!!!

Za grzeszki trzeba płacić ;)

To było do przewidzenia. W końcu wyjeżdżając z domu zostawiłam za drzwiami   w postaci  „kupy nieszczęścia ” – Osobistego Małżonka.

 Czyli jelitówkę, choć  Osobisty twierdził, że to zwykłe zatrucie  jedzeniem, jakie zaserwowała mu teściowa. Na szczęście moja teściowa, nie jego 😉
Moja droga nie prowadziła bezpośrednio do celu, bo musiałam zmienić trasę, by odebrać receptę  od Rodzinnej – dla Miśka, który z mononukleozą już tydzień walczył w Dużym Mieście.  Jakieś całuśne te moje dzieciaki, bo Tuśka przed maturą też  nabawiła  się tej dziecięcej choroby. Z drugiej strony, lepsza mononukleoza niż świnka (pierwsze podejrzenie), szczególnie że Misiek miał kontakt z siostrą…a  w Jej obecnym stanie świnka, to niepożądane  zwierzę.
Odebranie  recepty nastąpiło w przychodni pełnej zawirusowanych ludzi. Potem wizyta w szpitalu, tym razem tylko  po to, by pochwalić się pani doktor dobrymi wynikami i dostać skierowania na następne. W międzyczasie wizyta w magazynie z kafelkami, bo Tuśkowy  kafelkarz, choć  dobry  z niego majster,  to liczyć nie bardzo potrafi. I w końcu późnym popołudniem, choć wyjechałam dość rano, znalazłam się w Tuśkowym miastowym mieszkaniu, aby przygotować się na wieczorne spotkanie  z dziewczynami.  No, a potem już było tylko miło i dużo  greckiego jedzenia-stanowczo dużo za dużo …popijane ginem z tonikiem… Na koniec,   panie  kelnerki  wraz z rachunkiem przyniosły nam od firmy pucharki z deserem…Pyszny był…a  w mieszkaniu Tuśkowym, gdzie  się przeniosłyśmy,  żeby zakończyć imprezę, czekało na nas jeszcze: ciasto, owoce i sery…oraz gin 😉 
Gdy się obudziłam w sobotni ranek, czułam się wyśmienicie  przez pierwsze pół godziny, bo nagle zrobiło mnie się niedobrze… Jeszcze miałam nadzieję, że to kara za piątkową rozpustę, ale kolejne godziny uświadomiły mnie, że to OM sprzedał mi jelitówkę. Zebrałam się w sobie, by wyruszyć do domu i jakoś pokonać te 120km, by znaleźć się w swoim łóżku; w ciszy bez odgłosów za ściany, bo któryś z sąsiadów postanowił stukaniem, nie wiadomo czym i w nie wiadomo  w co, umilić sobotę innym mieszkańcom bloku.  A miałam propozycję zostania i opieki za ściany-  mamy- ale wolałam nie ryzykować  zarażeniem Jej. W domu obłożyłam się butelkami coca -coli, mąż we mnie wmusił herbatę z rumem, twierdząc, że jemu to właśnie pomogło, ale ja po kilku łykach spasowałam pozostając przy odrdzewiaczu, którego na co dzień nie piję. Plus połówka suchej bułki w postaci grzanki i pół czekolady,  i tak  przeżyłam wczorajszy dzień. Dziś jest mi wciąż niedobrze…nic jeszcze w ustach nie miałam….ale jakby się ciut lepiej czuję…
 
I tak sobie myślę, że równowaga w przyrodzie musi być, i sprawiedliwość również 😉
 

Spadkowy konflikt

Gdy odchodzimy (podobno) do lepszego świata, to zawsze coś po sobie pozostawiamy. Materialnego. Czasem bardziej, czasem mniej, niekiedy bardziej sentymentalnego niż wartościowego.

Spadek. O ile łatwiej, gdy jeszcze za życia wola jest spisana,  co komu się należy. Są rodziny, które  spadek dzieli. Najpierw się kłócą, potem  nie odzywają do siebie i  nie spotykają się- oprócz sądów, w których żarliwie udowadniają swoje prawa.
Ale są i takie, gdzie  wszyscy zgodnie się zrzekają na rzecz jednego członka rodziny. Bez spłaty pozostałych.
Tak było w tym przypadku, choć dotyczyło to pewnej chaty( murowanej) na uroczej działce położonej w górach. Ojcowizny. Nie zamieszkałej na co dzień, ale  od czasu do czasu użytkowanej przez  rodzinę podczas wakacji, jako  baza noclegowa. Z biegiem lat  coraz rzadziej i coraz mniej osób z  rodziny z tego korzystało.  Może  z powodu setek kilometrów  dzielących ich od tego miejsca,  a może  zabiegani, zapracowani, nie mieli czasu na wypady,   a urlopy  spędzali gdzie indziej, w bardziej komfortowych warunkach. Jednak dwa razy do roku odbywają  się  w górach ważne związane z ich tożsamością imprezy. I w tym czasie   ktoś z rodziny  korzysta z dachu nad głową, do dziś.
Bo rodzeństwo zrzekając się na syna jednego z nich , postawiło warunek. Mogą korzystać  wszyscy, oczywiście po ustaleniu terminów, wnosząc coś do domu ( jakiś zakup) i dom na zawsze  ma  pozostać w rodzinie. Bo to miejsce, to kawałek historii: tu żyli ojcowie, dziadkowie…dopóki ich nie wysiedlili. To ich mała ojczyzna.
Wszystko ustalono  za obopólną zgodą. Z ufnością tych, co się zrzekli, że tak właśnie będzie.
Dwa lata temu zmarł jeden z braci, który się zrzekł na rzecz bratanka. Pozostały dzieci, którym los chaty nie jest obojętny. Przez przypadek dowiadują się, że inny obiekt( niemieszkalny) stojący na tej działce  został sprzedany. Za plecami. Poczuli się oszukani. Mimo świadomości, że  właściciel miał prawo sprzedać, to mają ogromny żal, że nie poinformował ich o takim zamiarze. Żadne z nich nie pozwoliłoby, aby cokolwiek po dziadkach poszło w obce ręce. Sami by odkupili.
Szczególnie że nie o pieniądze tu chodzi, a o historię…
I przyzwoitość.
Widząc żal w oczach zainteresowanych, ich wzburzenie… zastanawiam się, czy spadek nawet po latach zawsze musi dzielić ?

Czas leniwie sączony…

Drugi  listopadowy weekend przebiegł według planu, niczym niezmącony. Szczęśliwie dotarła do mnie Przyjaciółka, wybrawszy nową, dłuższą, ale  jednocześnie szybszą trasę ( tak, tak, są takie). Przez  chwilę przy mojej pomocy jako pilota (telefon komórkowy), gdy musiała przejechać przez całe Średnie Miasto.  Przy tej okazji, jak zwykle wychodzi na to, że na trasie przejazdu są nowe niezapamiętane przeze mnie obiekty, również nazwy ulic, czyli  kolejny raz  ktoś mi uświadamia, że jeżdżę na pamięć, tyle że pamięć ta jest mocno wybiórcza 😉 Dlatego były chwile grozy, że wjechała nie tam gdzie trzeba, informując mnie, że coś właśnie mija jako obiekt przeze mnie niezidentyfikowany, i  gdy ja już wypowiedziałam się na temat Jej jazdy- czyli gdzieżeś zboczyła, miałaś na rondzie jechać prosto- pada informacja, że  przejeżdża obok  czegoś, gdzie  ma przejechać, by dojechać do mnie. W każdym  razie dałyśmy radę:) Mój Osobisty Małżonek usunął nam się z drogi, wiedząc z góry, że i tak go wykluczymy  z babskich rozmów-  wyniósł się daleko od nas, poza granice kraju 😉 

Cała chata nasza: luz, blues i swoboda.

Własny niczym niezmącony rytm dnia.
Więc wolno toczyły się rozmowy, wzburzone jedynie tym, co działo się w piątek na ulicach stolicy.  Czasem  przerywane telefonami od naszych dzieci.  I tak  weekendowy czas wolno  sobie płynął. Pogoda  była słoneczna, choć powietrze już bardziej zimowe niż jesienne. Spacer również odbył się  w tempie spowolnionym, tym razem nie  z naszej inicjatywy, a z powodu  psa Przyjaciółki… dość wiekowej  kudłatej damy.  Dwa wspólne wieczory spędzone przy mięsiwie i sałacie wzbogaconej o inne zdrowe produkty i zakrapiane złocistym płynem z procentami, a na drugi dzień czerwonym, minęły nadzwyczaj szybko i za każdym razem zdziwione  godziną, ewakuowałyśmy się spać. 
Przyjaciółka z racji  braku czasu nie ogląda telewizji, ale tak jak ja lubi programy informacyjne, publicystyczne  i szkiełko… po to, by być w temacie. Podczas ” Śniadania Mistrzów ” nie mogłyśmy zidentyfikować  jednego pana, gdyż włączyłyśmy program już podczas trwania rozmowy. 
-Kto to jest?- pyta  mnie, bardziej obeznanej w telewizyjnych twarzach
– Nie wiem- kręcę głową, ale po chwili z ust  pada słowo klucz: pisarz.-  Ooo pisarz…
Następnie ktoś zwraca się do niego po imieniu: Zygmunt…
Dalej nie kojarzę, aż  na zakończenie programu,  gdy  prowadzący reklamuje książkę innego uczestnika, a ten się kryguję, że jego kryminał w obecności najlepszego  polskiego autora  kryminałów jest niegodzien polecenia…moje trybiki zaskakują. I lecę na górę po książkę „Uwikłani” Zygmunta Miłoszewskiego…
I w taki sposób odgadłam zagadkę tuż przed wyjawieniem (pewnie kolejny raz)  przez prowadzącego z kim toczył rozmowy, polecając na koniec  nowy książkowy tytuł tegoż pisarza.
Przy okazji Przyjaciółka wyjechała z książką, którą zaczęła czytać już w niedzielny ranek, kiedy ja sobie smacznie spałam do godziny jedenastej. Oj  dawno tak długo sobie nie pospałam 🙂 I dawno się tyle nie nagadałam 😉 
 
A w piątek jadę do DM, stolik w greckiej restauracji już zamówiony. Spotykam się z moimi dziewczynami, by przy smacznym jedzeniu i  wyśmienitym winie znowu sączyły się rozmowy 😉
W myśl zasady, że najlepsze życie, to życie towarzyskie 😉
 

O czerwieni… również krwistej…

Lubicie kolor czerwony?
Kojarzy się z  malunkiem serca na laurce, miłością  i dniem zakochanych… z czerwoną różą 🙂 Ach… zapomniałabym- również z winem, choć to czerwień dojrzalsza, aromatyczna, czasem cierpka…czasem słodka… 
Na co dzień, czasem od święta   towarzyszy nam w postaci  garderoby lub jej dodatków.
Ale w mojej szafie  to kolor właściwie  nieistniejący.
Bardzo dawno temu  przywiozłam sobie z Włoch cudowną  spódnicę  i jeszcze piękniejsze buty- oczywiście w kolorze czerwonym!   W czasach, kiedy w naszych sklepach półki świeciły pustkami, a za butami jeździłam do pobliskiego NRD.  Wśród koleżanek zrobiły furorę, a koledzy obawiali się, że włoski but nie nadaje się na nasze ówczesne trotuary 😉 Była to  jedyna czerwień  w mojej garderobie, po której pozostało wspomnienie utrwalone na kasecie VHS…
 Potem jeszcze  znalazł się  jakiś  pojedynczy t-shirt  i to by było na tyle. Czerwień w mojej szafie to jak rodzynek w cieście lub jedna wisienka na torcie. 
Dziś tę rolę odgrywa sukienka. Sama nie wpadłabym na to, żeby ją kupić. Miesiąc temu kupiła ją  Tuśka na pewną rodzinną uroczystość, ale ostatecznie ubrała inną.  Zwlekała z oddaniem do sklepu  i tak sukienka trafiła do mnie. Przymierzyłam z obawą, ale spokojnie się dopięłam, w końcu to rozmiar 36, czyli większy niż Tuśka nosi(ła) normalnie.
Wystroiłam się w nią tydzień temu, na imieninowe spotkanie. W końcu jako jedyna w towarzystwie przyszła babcia, musiałam  zrobić dobre wrażenie 😉
I zrobiłam. Dawno tylu komplementów  nie słyszałam, i to  z ust obu płci 🙂
A mówią, że szata nie zdobi człowieka 😉
Nic mylnego!
Szczególnie gdy kolor dodaje smaczku…;)
 
****
Po napisaniu tekstu skojarzyłam, że czerwień to również  krew…
 
Misiek, jadąc samochodem  był świadkiem jak kobieta jadąca przed nim potrąciła psa i się nie zatrzymała. Zbulwersowany takim zachowaniem zatrzymał się, wysiadł z auta i  zabrał psa z ulicy, a ten z wdzięczności wziął i go ugryzł. Psem zaopiekowali się sąsiedzi właścicieli, a Misikowa ręka została opatrzona w szpitalu. Na szczęście rana niewielka.
No, ale to przykład jak mogą się skończyć nieprzemyślana przypadki czynienia dobra. Nieprzemyślane, bo mógł ubrać jakieś rękawice lub inaczej się zabezpieczyć, podchodząc do obcego zranionego psa…
Ale i tak jestem dumna z tego, jak się zachował!
 

Przygotowania do nowej roli…

Czekam.

 Z coraz większą niecierpliwością, ale i radością, choć czasem zabarwioną niepokojem. W międzyczasie przygotowuję się, by być w jak najlepszym stanie technicznym, kiedy w końcu, to na co czekam, się wydarzy. Codzienna jazda na rowerze w okresie wiosenno-letnim pozwoliła nabrać kondycji, późniejsze wakacje z basenem i intensywne pływanie wraz z aerobikiem w wodzie mam nadzieję, że ją tylko ugruntowały. Teraz pozostają długie spacery, aby forma nie spadła.
Ale najważniejszy był przegląd techniczny pod okiem specjalistów. 
Mam już  w ręku białą kopertę  z najważniejszym wynikiem. 
I już wiem, że choć dolegliwości są, a niektóre wyniki jakie są, takie są, ale nawet bystre oko PET-a stwierdziło, że NIE MA żadnych cech obecności skorupiaka.  Śpi albo wyniósł się- nikt nie wie, jaką wersje przyjąć- ale na dzień dzisiejszy ważne jest to, że nie grasuje w moim ciele. No, ale jak duch zdrowy- to i ciało zdrowe, czyż nie?
Więc czuję się przygotowana do nowej roli. Drugoplanowej, ale jakże ważnej 🙂 Wymagającej ode mnie dobrego zdrowia, kondycji fizycznej i psychicznej. Ale przynoszącej mnóstwo radości, spełnienia się, i realizowania wielu pomysłów. O ile zostanie to uwzględnione w scenariuszu 😉
Tylko byle ten listopad minął!
A potem grudzień i styczeń.
I się doczekam: Pierworodnego 🙂
Wnuka!!!!
To był ten nius odebrany na płycie lotniska, gdy wylądowaliśmy na słonecznej wyspie 🙂
Nie sam fakt zostania babcią i dziadkiem, ale płeć dziecka 🙂
A teraz dzielę się swą radością z Wami!