Poniedziałek mnie przeczołgał, przeciągnął przez szpitalną wyżymaczkę i wypluł… Z charakteryzacją ręki, która mogłaby robić za rekwizyt na Halloween. Liczyłam, że jak mam TK na 11., to o 12 będę już w mieszkaniu. Zalegnę, odpocznę, zjem i zapakuję Tatę i ruszymy do domu. Taaa… Wkłucie do portu było od razu wykluczone, więc było kilka prób w żyłę. Jedna w końcu się udała. Połowicznie, bo już na radiologii przy podaniu soli fizjo było widać, że nic z tego. No to kolejne próby wkłucia…. i decyzja, żeby jednak w port. Została ściągnięta Oskarowa z oddziału, a ja z łoża tomografu. I na tym powinno się skończyć, ale nagle się okazało, że nie idzie tak jak powinno, a na dodatek z wnętrza portu słychać było niepokojący dźwięk. Konsternacja. Trzy głowy pochylone i debatujące. Ja macana. Niby wszystko okej, ale coś stawia opór. W końcu decyzja, że podadzą kontrast. Poszło. Zamiast 15 minut, trwało to wszystko 1,5 godziny. Dobrze, że nie musiałam czekać na przewóz karetki, bo zawczasu uprzedziłam, że wrócę na oddział sama. No i praktycznie nawet nie usiadłam w mieszkaniu, tylko spakowałam walizkę i z powrotem do auta.
A w domu fachowiec z pomocnikiem, ten sam, który miał być w środę, potem w czwartek, a potem zamilkł. W sypialni. Ponad godzinę czekałam, aż mogłam zalec na łóżku i wyprostować nuszki. W międzyczasie nakarmiłam Tatę i OM krupnikiem na żeberkach, który ugotowałam rano w niedzielę tak na wszelki wypadek.
Jutro wtorek-potworek, czyli bardzo intensywny dzień. A chciałabym obejrzeć nocne mecze…jeśli nie zasnę ze zmęczenia.
Ogólnie to potrzebuję oderwania się i pobycia w swojej bańce. Dla resetu.
Sam zachwyt lasami w przepięknych jesiennych barwach mi tym razem nie wystarczył. Może dlatego, że nie miałam możliwości zatrzymania się… W niedzielę siąpiło, akurat jak jechałam, chodź widziałam sporo aut pozostawionych przez grzybiarzy. Ogólnie ruch był duży, bo jedni na cmentarze, a drudzy na grzyby. A z powrotem nie miałam sił na żadne spacery, no i wiozłam Tatę.