Wciąż mamy pędzel w ręku…

  

  Nie robię podsumowań ani postanowień tylko dlatego, że w kalendarzu zmieniają się cyfry.

Dwanaście miesięcy to kawał czasu i trudno określić go jednym słowem: dobrym lub złym.

Nie wierzę też, że w momencie, kiedy ucichną już huczne bale czy  domowe prywatki, gdy  za pomyślność ostatni kieliszek  zostanie wypity, nagle wszystko się odmieni…oczywiście na lepsze…Jedynie, w co wierzę, to w to, że należy optymistycznie patrzeć w przyszłość… A z błędów przeszłości wyciągać wnioski. Pielęgnować  w sobie te dobre chwile, bo one zawsze są  i ćwiczyć umiejętność cieszenia się nawet z drobiazgów. Bo nigdy nie ma tak, żeby nie mogło być gorzej lub lepiej. A z perspektywy czasu to, co dziś nam się wydaje, że w danym roku było dla nas wielkim niepowodzeniem, może wyjść nam na dobre…Paradoksalnie… ale przecież i paradoks i absurd bywa towarzyszem naszego życia. Tak jak i radość i smutek. Śmiech i łzy. Szczęście nie jest nam dane w prezencie. Nie wystarczy  go sobie  nawzajem  pożyczyć. By być szczęśliwym, trzeba się napracować. Życie jest różnobarwne, a my trzymając w ręku  paletę z kolorami sami, tworzymy jego obraz. Potrafi nas też zaskoczyć czymś, na co nie mamy wpływu. Ale zawsze to my decydujemy, jak je przeżyjemy. Z uśmiechem i życzliwością lub z grymasem i pretensjami, że nas tak traktuje.

Więc nie wrzucajmy dni minionych do worka z napisem ZŁY ROK…choć nam się tak wydaje…Bo choć bywają godziny, dni, miesiące czy  lata lepsze lub gorsze…to zawsze są w nich chwile, które dodają nam skrzydeł, są  pełne radosnych wydarzeń. Wystarczy sobie tylko przypomnieć…I wystarczy pamiętać, jak wiele od nas samych zależy, i że nie wystarczy z ulgą zatrzasnąć drzwi za minionym rokiem i grubą kreską oddzielić to, co już było, by poczuć się szczęśliwym. Trzeba pamiętać, że czeka nas ciężka praca, by właśnie tak się stało. Dlatego trzeba optymistycznie patrzeć w jutro i z życzliwością na to ,co już było…Nie pielęgnować w sobie żalu i złości, że coś nie wyszło, i oswoić smutek za tym, co się stało…

Tym, co robią podsumowania, życzę, by plusów było porażająco więcej niż minusów.

A tym, co robią postanowienia, by wiele ich nie było, bo to znaczy, że jesteście z siebie i ze swojego życia zadowoleni.

Wszystkim życzę by z uśmiechem na ustach i optymizmem w myślach i sercu  wkroczyli w ten 2010  Rok.

Z wiarą , nadzieją i marzeniami.

By przyniósł Wam to, co najbardziej pragniecie…

Wiele kolorów na Waszej palecie życia i…nie bójcie się eksperymentować 😉

 

Po zapadnięciu zmroku…

To miasteczko nie było mi po drodze…Rzadko przez nie przejeżdżałam  i nie licząc nielicznych   przyjazdów na dworzec by odebrać dzieci gdy wracały pociągiem  z Dużego Miasta, właściwie nigdy się w nim nie zatrzymywałam. Misiek zamiast godziny przyjazdu to napisał mi godzinę wyjazdu i tak przez pomyłkę znalazłam się o nieodpowiedniej porze w miejscu, w którym wcale nie miałam ochoty dłużej przebywać. Zanim telefonicznie wyjaśniliśmy sobie, że ja tu a On ciągle jeszcze tam, minęło pół godziny i została mi tylko godzina czekania. Wracać czy nie? Nie opłacało się czasowo, w tą i z powrotem zajęło by mi 30-40 minut…więc…Pomyślałam  sobie, że na pustyni nie jestem, znajdę jakaś kawiarenkę, pizzerię lub coś takiego, napiję się herbaty, a wcześniej kupię sobie coś do czytania. Zostanie na obskurnym dworcu nie wchodziło w rachubę…na zewnątrz jeszcze się jakoś prezentował, gdyż niedawno budynek odmalowali, ale w środku oprócz tego, że było ciepło…to koszmar… Okolica dworca tez ciemna i opustoszała; kiedyś  tu może były  jakieś czynne kioski, ale teraz pozabijane deskami tylko straszą nic więcej… Więc w drogę na zwiedzanie okolicy –pomyślałam i co uczyniłam natychmiast. Może znajdę tu jakąś księgarnie?- to  była myśl druga… Ulice słabo oświetlone, bez konkretnego centrum, szyldów niewiele  jakieś takie dziwne  miasteczko w  tych ciemnościach było, inne  niż te, przez które zazwyczaj przejeżdżam. Jedynie kilka latarni świątecznie ozdobionych. I poza tym żadnej atmosfery świątecznej. Przejeżdżam koło marketu, potem koło drugiego, wracam…wjeżdżam  w każdą ulicę  prowadzącą z głównego ronda…Nic…Choinka  sobie myślę …gdzie to centrum jest?…Przede mną kościół…duży imponujący…Od razu sobie pomyślałam, że ta budowla przeważnie w środku danej miejscowości stoi…Według topografii tego miasteczka, którego przejechałam wzdłuż i wszerz , zapuszczając się nawet w ciemne rewiry, gdzie droga już się kończyła wyszło mi, że jestem w centrum… Mimo tego nic nie znalazłam…Nawet wokół kościoła było ponuro i tylko bloki i domy mieszkalne  lub jakaś budowa…Ludzi na ulicy też brak…Szlag. Ani kawiarni, ani księgarni…NIC. Ulice nie zachęcały by wysiąść z auta, prawie żadnych przechodniów , nie licząc jakiś wyrostków. W tych ciemnościach strach… Oczom wierzyć mi się nie chciało ,że to tylko taka wielka sypialnia jest, do tego ponura wręcz , bo miasteczko spore, sam fakt ,że zatrzymują  się tu pospieszne i te inne Ice i Expresy  napawało nadzieją ,że coś znajdę…Niestety…straszyły tylko obskurne budynki i zniszczone ogrodzenia , fragmenty tablic różnych zakładów pracy, które tu kiedyś funkcjonowały…Wraz z ich upadkiem, upadło tu życie…takie odniosłam wrażenie…Z ulgą  spojrzałam na zegar…czas z powrotem na dworzec…

Tak sobie pomyślałam ile jest takich miasteczek w Polsce…gdzie wraz ze zmrokiem życie zamiera…

To był piątkowy  przedświąteczny wieczór…

………………………………………………………………… 

 

I po świętach…zawsze jest to  „po”…zawsze za szybko mijają, zawsze jest za dużo jedzenia…zawsze…To zawsze daje poczucie bezpieczeństwa ,że tak wiele wokół się zmienia, a zawsze jest coś  na zawsze :)…

 

 

 

Przy stole świąteczny toczyły się różne rozmowy…Narzeczony do  Tuśki zwraca się często Dzióbek. Po kolejnym razie  mój mąż do mnie:

      -Dlaczego ja do Ciebie nie mówię Dzióbek?

 Do mnie mógłbyś mówić co najwyżej Dzióbie…i dostałbyś za to w dziób…

 

Nigdy nie byłam żadnym kotkiem, żabką , pusią , skarbeczkiem  itp… więc i dzióbkiem nie chcę być 😉 Choć u innych mnie to wcale nie przeszkadza, to nie wyobrażam sobie ,żeby ktoś tak do mnie…;)

 

 

Życzę Wam…i sobie…

  

RADOSNYCH I ZDROWYCH

ŚWIĄT BOŻEGONARODZENIA!!!

Myśli, słowa, gesty…w ten świąteczny, zaczarowany  czas niech nas otulą swą radością i miłością. Dopełnią magię, czar- świątecznych ozdób, obficie zastawionego stołu, prezentów pod choinką …

Niech w naszych sercach nie będzie pustego miejsca, niech zapełni się wspomnieniami o tych, co nie mogą być  z nami i miłością dla tych, którzy wciąż są.

Święta można różnie spędzać, ale chyba każdy się ze mną zgodzi, że czy to pod palmą i promieniami słońca, czy też na stoku górskim  lub tradycyjnie  jak większość z nas, to  nie może w tym czasie zabraknąć: wybaczenia, miłości i radości.

 Dlatego właśnie miłości Wam życzę…Kochajcie siebie i swoich bliskich, kochajcie zwierzęta  i w ogóle świat… Gdy ma się miłość w sobie łatwiej pokonywać codzienne trudności…

I pamiętajmy o dobrych Aniołach, one są wśród nas…

 

 

Cisza nocna…

Muzyka łagodzi obyczaje.

Pod warunkiem, że nie jest puszczana za głośno, szczególnie po 22.

Młodzież w uszach ma zaniżony pomiar decybeli.

A gdy młodych- słuchaczy?- jest więcej niż dwie osoby, natężenie hałasu wzrasta wprost proporcjonalnie do upływu czasu.

Reakcja przymusowych współsłuchaczy jest prawie natychmiastowa i różnie się objawia.

Tym razem był to alarmowy telefon.  Nieważne, że odbiór był ponad setkę od miejsca wydobywania się zbyt głośnych dźwięków. Alarm był na tyle sugestywny, że działać należało natychmiast. Czyli zapanować nad hałasem wydobywającym się z mieszkania na drugim piętrze pewnej kamienicy w pewnym Dużym Mieście.

U mnie na wsi była cisza i to nocna cisza…

Telefon alarmowy obudził tatę …który spał w swoim wiejskim domu 500m od naszego.

Tata obudził mnie…

Ja  zadzwoniłam do męża, którego budzić nie musiałam, bo w tym czasie jechał autem.

Następnie zadzwoniłam do sprawcy nocnego hałasu, bo od dziadka i ojca telefonu nie odbierał.

Odebrał.

Przepraszał.

Przepraszał. Przepraszał.

Muzyka została wyłączona, ale mimo tego hałas, który do mnie docierał i tak jak na godzinę 00 z minutami był  zbyt duży. Nie miałam żadnej pewności czy nad nim zapanuje.

Dziadek też nie. Ojciec również.

Niezliczone telefony między nami i wisząca perspektywa wyjazdu nocnego kogoś z naszej trójki, by osobiście dopilnować ciszy.

By tego uniknąć i mieć pewność, że cisza nocna w  końcu nastanie, zarządziłam ewakuację z mieszkania  wciągu pół godziny.

Nie wiem, jak to zrobił i pozbył się wszystkich, ale po półgodzinie telefon od babci, że Misiek z  koleżanką (córką  mojej przyjaciółki) już jest pod Jej skrzydłami.

Mąż w trasie.

Tata pewnie już śpi.

Sprawca całego zamieszania  przybity tym, że narozrabiał zapewne też…

A ja próbowałam i choć cisza aż w uszach dźwięczy, to myśli kotłują się w głowie i spać nie dają…

No to trochę je uwolniłam…

Nie lubię nocnych telefonów…

 

My lekceważymy …czy nas lekceważą ?

 Polki umierają na raka, bo lekceważą badania– takie zdanie usłyszałam  dziś w telewizji. I trudno się z tym nie zgodzić, biorąc pod uwagę różne statystki. Ale we mnie się wszystko buntuje, jak kolejny raz, wszelkie media, bo przecież w prasie  też czytamy, trąbią, że to Polki, czyli my kobiety jesteśmy temu winne. Że to z powodu naszego lenistwa, fałszywego  lub nie  wstydu- nie chodzimy do ginekologa, nie robimy podstawowych badań. Badań, które mogą uratować nasze życie, dlatego to, codziennie umiera 5  Polek na raka szyjki macicy, który w stopniu niezaawansowanym jest całkowicie uleczany. Tak jak każdy inny nowotwór szybko wykryty i poddany leczeniu. Trudno się z tym nie zgodzić…więc dlaczego we mnie ten bunt?  Nie chcę bronić kobiet, które ze względu na kiepski dostęp do lekarza, szczególnie w małych miejscowościach, często z braku czasu, pieniędzy, słabo wyedukowane w tej materii -lekceważą  swoje zdrowie i podwyższają te statystyki. Państwo robi co może, kampania pogania kampanie, choć tak naprawdę głośno jest raz do roku , gdzie znane twarze przypinają różowe wstążeczki, organizują marsze, w prasie i w telewizji wypowiadają się na temat wagi takich badań. Kobiety dostają bezpłatne zaproszenia, które lądują w koszu jako kolejny śmieć z innymi reklamami…Później telewizja pokazuje, jak mało kobiet korzysta na przykład z mammografii, mimo że  sprzęt przyjeżdża do ich miejscowości, nawet tych najmniejszych…To wszystko prawda…Widzimy, jak  same lekceważymy własne zdrowie i gdzieś mamy profilaktykę… I tak co roku…Ok, niech  media grzmią. Każdy sposób  jest dobry, by zmusić kobietę do badań. Więc czemu we mnie ten bunt? Po prostu wkurza mnie zwalanie wszystkiego na kobiety i niemówienie przy tej samej okazji o kobietach, które mają taką świadomość, robią badania, mimo że często stają przed murem, który stawia sam lekarz. Nie system – nie ma co zwalać na coś, na co nie mamy wpływu- ale człowiek, który bagatelizuje objawy, wyniki, stawia nietrafną diagnozę, nie daje skierowania do specjalisty…Lub często mówi: jest pani za młoda jeszcze, by robić usg. lub mammografię itp. Idąc do lekarza mamy zaufanie, powierzamy mu swoje zdrowie, życie, wierząc, że człowiek w białym  kitlu nie zrobi nam krzywdy. To ginekolog lub inny lekarz pracujący na wsi, w małym miasteczku jest pierwszym kontaktem  z pacjentką. Bardzo ważnym, bo od jego diagnozy tak wiele zależy. W dużym mieście jest łatwiej: są onkolodzy, do których można udać się bez skierowania, gdy się ma jakieś wątpliwości,  nie mówiąc już o łatwości w  wyborze czy zmianie lekarza. Można pójść prywatnie, zapłacić i wyjść ze świadomością, że zrobiło się wszystko by uchronić się przed chorobą , a właściwie diagnozą: że gdyby pani przyszła wcześniej…Niestety, nie ma reguły i gwarancji, że prywatnie  zostaniemy zbadane należycie i pokierowane odpowiednio.  Będąc w różnych  szpitalach  i mając  kontakt z pacjentkami onkologicznymi, z pełną świadomością  mogę powiedzieć, że  85%  zaawansowania ich choroby jest z winy lekarza. Z jego lekceważenia objawów…Sama osobiście, wiele razy słyszałam, że przyszłam za wcześnie (za młoda) na konkretne badania… A instytucja, która powinna mnie objąć profilaktyką, owszem objęła, ale nieskutecznie. Usłyszałam dziś też zdanie: że matka nie zaprowadzi córki do ginekologa, bo sama nie chodzi...Zgadzam się…Ale kto mi odpowie na takie pytanie, dlaczego tak się dzieje, że córka, która jest pod onkologiczną opieką z powodu, że  jej prababka, babka i matka  zachorowały na raka, w gabinecie lekarskim słyszy: ma pani jeszcze czas …a gdy się upiera, to w końcu dostaje skierowanie na usg. z ironicznym uśmiechem lekarza….Ona jest świadoma…ale lekarz? Chyba nie….A rzecz się dzieje w dużym mieście …Więc może tak przy okazji tych gromów rzucanych na niebadające się kobiety, ktoś by wspomniał o lekarzach i zaapelował, by sumiennie i poważnie nas traktowali, gdy już w końcu się do nich udamy.

Kulinarnie…

 Gdzie można najszybciej, najintensywniej poczuć zapach zbliżających się świąt? W kuchni rzecz jasna 🙂 A gdy kucharek sześć…nie no, najwyżej trzy, a właściwie dwie, bo ja mogę się zaliczyć tylko  jako podkuchenna  do prac mało skomplikowanych, takich jak lepienie pierogów- to robota w rękach się pali 😉 Nawet jeśli te ilości są gastronomiczne , no ale w końcu do wigilijnego stołu zasiądzie 13 osób… Dlatego główne kucharki już w ten weekend zarządziły  kulinarne przygotowania do świąt. A ja z przyjemnością w nich uczestniczyłam, zupełnie zostawiając własny dom odłogiem…Nawet przywiozłam z miasta ( na wieś )choinkę, cudną jodłę  coby zupełnie legalnie w domu stanęła i cudu innego dokonałam, bo kupiłam 4 krzesła (miękkie) do kuchni, żeby wygodniej nam było i nie zabrakło siedliska przy świątecznym stole. Cudu- bo idźcie i kupcie cokolwiek z mebli, nie czekając na dostawę przynajmniej kilka tygodni. Powodzenia 😉 No a mnie się udało:) i jeszcze  stargowałam, o! Dlatego mając miękko pod czterema literami  i wspomagana kieliszeczkiem ( nie jednym ) domowej nalewki z aronii lepiłam intensywnie, jak również i podjadałam z równym zapałem. Pierogi z grzybami i kapustą z naciskiem na grzyby, to moje ulubione danie jest. Ale odkryłam dzięki cioci coś równie pysznego, a przy okazji jarskiego.  Może to nie żadna Ameryka, ale sprzedam Wam przepis na pyszne jarskie kotleciki. Nie pytajcie mnie o żadne proporcje, bo chyba nawet sama wykonawczyni ich nie zna, wszystko tak mniej więcej na oko 😉

Składniki :

Jajka na twardo drobniutko pokrojone

Pieczarki surowe również jak najdrobniej

Żółty ser starty

Troszkę cebuli podsmażonej

Jajko surowe

Pieprz, sól, Vegeta

Mieszamy, formujemy kotleciki i obtoczone w bułce tartej smażymy na oliwie 🙂

Pychota!

 

W sobotę Tuśka nas nawiedziła z blachą ciasta. A że ciocia żadnemu się nie oprze, zresztą jak ja do tej pory, to pól blachy od razu znikło. W międzyczasie na tapecie były gołąbki, śledzie po japońsku i inne mniej słodkie specjały.

Jednak po jakimś czasie…:

Ciocia: Niee ja muszę jeszcze jeden kawałek ciasta, najwyżej szlag mnie trafi…Wam też ukroić?- pytanie do mnie i do mojej mamy.

Mama : a nie chcę (jak niepewnie) a ona przysięgała..

Ciocia: Frajerka…

Mama: I jeszcze nie wie komu…

Ciocia: Ale ty nie przyrzekałaś ( z nadzieją ,że ktoś ją wspomoże ).

Mama: Nie ja nie, ale ja się odchudzam – mówi to, podbierając z ciocinego talerzyka i nie protestując jak za chwilę  drugi z ciastem ląduje przed nią…

Mama: No dobra, trzeba wspomóc córcie ,by przysięgi nie złamała 🙂

 

Jak widać  jestem Frajerką, ale złamać się nie dałam i pozostałam tym razem przy śledziu 🙂

 

Zwierzyniec ;)

      Nigdy nie byłam kociarą. Tak się złożyło, że to pies był towarzyszem moich zabaw w dzieciństwie, powiernikiem sekretów i dobrym pretekstem, by wyjść z domu, kiedy przyszedł czas, że koleżanki i koledzy, zwłaszcza koledzy byli ważni w moim życiu i przyjacielem dnia codziennego dorosłej już kobiety…A koty? Koty były gdzieś tam w tle, które ganiał pies. Wakacyjne z nimi spotkania u babci na wsi, króciutkie, bo one, gdy już wypiły wszystko i zjadły ze swojej miseczki, wolały czmychnąć i uganiać się za myszami…Pogłaskać? Ech trzeba było mieć szczęście i refleks. Dlatego  też jako już dorosła osoba wyprowadzając się z miasta na wieś, od razu miałam psa…domowego. Budziło to wtedy u wielu niemałe zdziwienie, bo zwierzak na wsi to zwierzak podwórkowy, a nie domowy. Jestem dumna z siebie, bo choć nie od razu, ale wielu przekonałam, by zrezygnowali z łańcucha i wybudowali  kojce dla swoich podwórkowców. Wieś się zmienia i coraz więcej ludzi  zaprasza swoich czworonożnych przyjaciół do domu, nie uważając już, że to czysto miastowy wymysł. Ale wracając do kotów. Mieszkać na wsi i nie mieć kota? No to też miałam, ale właściwie jakbym nie miała, czyli  takiego co tylko dokarmiałam, kiedy przychodził na taras i często się na nim wygrzewał. Było też tak, że, jak drzwi były otwarte, to wpadł i zwiedził sobie dom, ale każda próba zatrzymania  go na dłużej  była nieudana. Musiał wystarczyć mi pies. Lata mijały, a z moich koleżanek zrobiły się kociary. Więc bliskie spotkania z kotem były już częstsze…Niedawno też poznałam przecudowną kocią rodzinkę, słodkie i śliczne zwierzaki. Niestety mogę  je tylko oglądać na zdjęciach. To one wyzwalały we mnie chęć, by mieć takiego futrzaka w domu. Niestety. W domu króluje niepodzielnie Maks. Pies na koty. Nawet już żaden na taras nie podejdzie, bo przegonił na cztery strony. Ale to, co jest niemożliwe…może być możliwe, jeśli się chce. Ciocia z wujkiem przywieźli działkowca :); zamieszkał w domu rodziców. W tygodniu sam jest na apartamentach, a ja jeżdżę go odwiedzać…W weekendy całą rodziną go oswajamy, jadł już nawet  lody z łyżeczki…Młody już taki nie jest, ale że to kobietka wieku nie będę wypominać 😉

Proszę państwa o to Ona:  Punia vel Pusia

 

                                                                            

A to sprawca całego zamieszania, że kot musiał zamieszkać tam, a nie z nami – Maksiu, Maks, a gdy mu chcę do rozumu przemówić mówię Maksymilianie 😉

 

Naukowe dylematy, sercowe rozterki…;)

W poprzednią niedzielę przy obiedzie Tuśka poruszyła sprawę wyboru katedry, w której  miałaby pisać pracę inżynierską.

 Tuśka: Nie mogę się zdecydować, którą mam wybrać. Mam podać trzy, w kolejności  w jakiej bym chciała najbardziej. Średnia ocen ma decydować..

Ja : To  w czym problem…?

 Tuśka: Bo dostanę się do każdej, a nie wiem, do której wolę…

Ja: A ile bierzesz pod uwagę?

Tuśka : Dwie: Ekologie, którą lubię i miałam jako jedyna z roku celujący u profesora; i Gleboznawstwo, z którego prace są chyba ciekawsze i trudniejsze i może takie bardziej przydatne by były…

Narzeczony : Nie, tylko nie Gleboznawstwo, będziesz musiała odkrywki robić.

Tuśka: No to co…(ale mina niepewna, bo do prac ziemnych nigdy się nie garnęła )

Narzeczony: No to ci kupimy nowe dwa szpadelki, bo jeden na pewno połamiesz…

Problem przy stole nie został rozwiązany.

W ostatnią  sobotę Tuśka przyjechała do domu i obie rządziłyśmy w kuchni: ja gotowałam obiad,  Ona robiła sałatki na urodziny do przyszłej teściowej.

Tuśka:  W poniedziałek muszę dać odpowiedź co do katedry, a dalej z decyzją w polu jestem.

Ja:  Ty mi lepiej powiedz, o co naprawdę chodzi..

Tuśka:  No bo wiesz, ten od Gleboznawstwa to zabójczo przystojny jest. No i co tu dużo ukrywać, inaczej na mnie  niż na innych patrzy, bo tylko do mnie używa imienia, a nie nazwiska; większość nazwisk nawet z grupy to w ogóle nie pamięta, zresztą  choć zaliczyłam na pięć, to wezwał mnie do omówienia pracy…no i takie tam, wiesz, to się wie…

Ja: Czyli R. ( Narzeczony) może być wkurzony ?

Tuśka:  No On go zna, bo tez miał  z nim zajęcia  i przyznał, że przystojny jest, a wiesz, jak facet tak mówi o drugim facecie, to coś w tym musi być…

Ja:  Ciekawe 🙂 to znaczy sama jestem ciekawa, jak wygląda…tfu to znaczy, jestem ciekawa, jak zdecydujesz…

Tuśka:  Ekologia – łatwa i przyjemna przynajmniej dla mnie, Gleboznawstwo- to wyzwanie…

Ja: Popatrz na to sercem…tfu znaczy się rozumem …

 Taaa…no to Jej poradziłam…;)

Prezent obgadany czy niespodzianka?

Za dwa dni Mikołajki, za trzy tygodnie święta, czyli nadszedł czas, pogoni za prezentami i łamania głowy, co komu kupić. Ale nie tylko w tym świątecznym czasie mamy takie dylematy, ogólnie nie jest łatwo trafić w gusta obdarowanego, czy to z okazji imienin, urodzin, czy  innej, mniej lub bardziej  świątecznej okazji. Najłatwiej jest z dziećmi, one piszą listy do św. Mikołaja lub  zachęcone reklamami albo wystawami sklepów głośno  artykułują swoje potrzeby.  Gorzej, gdy prezent ma być niespodzianką. Trudny wybór mimo niesamowitej ilości towaru w sklepach i tylko zasobność portfela jest ewentualnym ograniczeniem. Bo prezent można kupić nawet  nie wychodząc z domu. Takie czasy…niby łatwiej i przyjemniej, ale nie do końca. Bo przecież trzeba mieć pomysł, a z tym już tak prosto nie jest, by trafić  w sedno 😉  Kiedyś, gdy półki świeciły pustkami i trzeba było się nabiegać i dobrze nagimnastykować, by coś upolować, to jedno było pewne, że obdarowany z każdego prezentu się ucieszy, nawet z tego praktycznego, czyli przyziemnych skarpet czy rajstop 😉 Teraz, kiedy nasze domy w różne rzeczy obrosły, a szafy pękają w szwach  i wszystko jest, na wyciągniecie ręki i  raczej już nikt powoli się nie dorabia, bo od czego są kredyty, trudniej trafić z prezentem. Tak by obdarowany szczerze był zadowolony i nawet nie o gust czy jego brak tu chodzi. Od lat już w gronie zaprzyjaźnionym  stosujemy metodę zbiórkową i pytamy się, co dany solenizant czy jubilat chce dostać. Gwarancją jest uśmiech i zadowolenie z prezentu, a że nie ma niespodzianki – trudno, za to unikamy też, że niespodziewanie zobaczymy nasz prezent u kogoś innego lub nie zobaczymy wcale, bo będzie głęboko schowany w szafie.  Od pewnego czasu preferuje tę formę też w rodzinie, czyli  robiąc prezenty dzieciom na święta, konsultuję się z nimi, a  na inne okazje  po prostu zabieram je na zakupy. Niespodzianki, jeśli już robię to tylko mężowi.  To oczywiście odnośnie tak zwanych grubszych zakupów, drobne mogą być niespodziankami typu, książka, słodycze czy inny drobiazg. Tak by mimo wszystko było jakieś zaskoczenie. Młodsze dzieci i te najmniejsze łatwiej jest obdarować…Ale kupić mądrze szczególnie dla malucha, który chętniej garnkami lub innymi akcesoriami  gospodarstwa domowego się bawi  niż najbardziej wymyślną zabawką, jest nie lada sztuką. Bo oferta dla najmłodszych kusi nas dorosłych i często dzieci po prostu zarzucane są zabawkami, które i tak, je szybko nudzą. I tak kolejna lalka, miś czy samochodzik ląduje w kącie…To jeszcze pół biedy, ale co z tymi, co na wyrost kupowane są  …np. kolejka elektryczna  dla półrocznego  synka, bo tatusiowi się spodobała? Znam i takie przypadki …tak, kupić prezent to wcale nie jest takie proste.

 

Kiedy pisałam ten post zadzwoniła moja Przyjaciółka, w czasie naszej rozmowy zadzwonił na Jej komórkę syn…i tak się dowiedziałam, że kupują babci ( Jej mamie) pod choinkę sokowirówkę, bo stara się zepsuła i przez to dawno babcinych pyz niej jedli…Jak widać dorosłym też można kupić prezent pod własne podniebienie 😉

Życzę  dużo  udanych i trafnych prezentów 🙂

 

P.S. Jestem ciekawa Waszych odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule, co tak naprawdę preferujecie…

 

Coś prysło…ktoś zgasł…

To, że nie poczułam zapachu świąt zaraz po Wszystkich Świętych, gdy już  na drugi dzień dekoracje w sklepach biły po oczach, a z telewizora zachęcała pierwsza niezawodna świąteczna reklama Coco-Coli i miało się wrażenie, że  z ekranu wydobywa się  inny niż zwykle aromat  kaw – to normalka. Bo człowiek się już do tego przyzwyczaił i nie zwraca uwagi. Dni mijały, a w rozmowach tam i tu coraz częściej przewijał się temat świątecznych porządków, niezawodny zawsze, gdy święta tuż, tuż…Ja kiedy tylko wyszło słoneczko za chmur, wolałam pochodzić po lesie niż jeździć po szybach okiennych ścierką. Aż pewnego dnia  znalazłam się przy stoisku z ozdobami świątecznymi, zachwyciłam się kilkoma z nich…i NIC.  A w domu w ulubionym miejscu  przy kominku,  pomyślałam sobie, że straciłam węch…Kompletnie nie czując już świąt.  Wiem, wiem, jeszcze jest wcześnie…ale ja nawet planów związanych z nimi nie robię. A właściwie robię, czego nie zrobię. Nie kupię choinki. To już drugi rok bez niej będzie. W tamtym roku z przyczyn zdrowotnych, w tym…sama nie wiem, z jakich nie chcę. Zawsze  w naszym  domu  byłą żywa, pachnąca, nawet wtedy, gdy święta spędzaliśmy już obok w wiejskim domu rodziców. W tym roku będą tylko świeże gałązki…Coś się skończyło…i symbolem tego jest brak choinki… Nie, nie przyszło mi to wcale tak łatwo i biję się z myślami…Bo mimo wszystko ja taka bardziej tradycyjna jestem i cały czas próbowałam zaszczepić w sobie tę chęć, którą gdzieś tam utraciłam.  Z drugiej strony wiem, że to, co kiedyś było tak ważne, teraz już jest mniej. Okoliczności się zmieniły…Dzieci wydoroślały…w święta tak naprawdę w domu tylko nocujemy…I mogłabym tak wyliczać… A mimo tego żal…że gdzieś ta magia we mnie prysła…że choinka we własnym domu tak mało dziś dla mnie znaczy…

 

 

Wiem  też , że nie złożę już  komuś życzeń świątecznych, ani żadnych innych, no, chyba że je wykrzyczę prosto do nieba…Moja Wańka –Wstańka ( post o Niej w linkach Wypatrzone przez Onet) po prostu nie podniosła się, rozbiła się o skorupiaka. Dzielnie walczyła ponad cztery lata…