Śmierdząca niespodzianka…

Nie ma to jak wrócić z udanych wakacji- bardzo intensywnych fizycznie, więc gdy już człowiek parkuje auto przed własnym domem, to przed oczyma ma tylko kanapę w salonie bądź łóżko w sypialni- a tu od samego progu coś tak waniajet, że choć padasz z nóg, to zapadasz w stupor z wrażenia, a po chwili oczami szukasz jakiegoś truchła. O słodkijeżu, co tu się działo podczas naszej nieobecności?? Włamywacza, którego szlag trafił na miejscu z przyczyn nieznanych, od razu wyeliminowałam w myślach, jak również rozkładające się jakieś odpadki, bo mam we krwi opróżnianie koszy przed wyjazdem. Na trupa natknęłaby się Tuśka, która z Zońcią przychodziła codziennie, a niemożliwe, żeby rozkład nastąpił tak szybko, lecz ewidentnie śmierdziało… rozkładającym się mięsem.

Jesssu!!!

Mięsem!!!

Tuśce zepsuła się lodówka, kupili więc nową, ale zanim się zorientowali, to wszystko z zamrażarki było do wyrzucenia. Z lodówki zaś na czas dostawy nowej poprzywoziła do naszej. Dzwonię więc, czy jednak otwierała zamrażalnik, i słyszę stanowcze zaprzeczenie, choć owszem, woń poczuła, nawet w koszach sprawdzała, a tu pusto…  Podejrzewam OM, który przecież mroził przed wyjazdem wkłady do lodówki turystycznej, ale ten patrzy na mnie i sączy: nic nie mów… Nawet nie musi, bo mi mowę odebrało z żalu, najbardziej za polędwicą wołową, żeberkami cielęcymi i kaczorami na rosół…ech… nie wspomnę o zieleninie i czarnej porzeczce… i innych dobrach! OM zaczyna podejrzewać Pańcia, który dobrze wie, że u nas zawsze są lody, ale ja od razu mówię, że to niemożliwe… Zabieramy się do wyrzucania zawartości i mycia- we dwójkę idzie nam to dość sprawnie, choć zajmuje sporo czasu. Podczas mycia odkrywam, co się stało… najprawdopodobniej. Przy bardziej energicznym zamknięciu drzwiczek od lodówki, górne od zamrażalnika odskakują. Za każdym razem! Ożeż! Tuśka swoje produkty zabierała we wtorek…

Gdy w końcu pozbyliśmy się zapachu i śladów niespodzianki, udałam się na górę, lecz nie prosto do łóżka, tylko do łazienki, bo zrobiło już się tak późno, że tylko kąpiel i lulu… Jedno spojrzenie na wannę i… oczom nie wierzę: zwłoki. Podwójne! Już miałam odkręcić kran i zalać trupy, kiedy coś mnie tknęło… Wzięłam  szczotkę do włosów i rączką szturchnęłam. Żyją!

Do szaf już wolałam nie zaglądać! 😉

*

Dziecka Starsze zorganizowały „Dzień Mamy” dla obu mam u się, więc rodzinnie w szerszym gronie spotkaliśmy się przy stole. Było pysznie- szparagi smażone na maśle z serem halloumi, dla mnie hit stołu, nie licząc tortu bezowego z truskawkami 🙂 Skusiłam się też na bąbelki w złotym kolorze. Niedziela pełna wzruszających emocji, uśmiechu i radości, bo przy gromadce dzieci (kuzyni Pańcia i Zońci) nie sposób się nie śmiać 🙂 Dorośli jak jeden mąż spełnili swój obywatelski obowiązek, (nie)głosując wiadomonakogo, ale mieliśmy przeczucie, że partia rządząca wygra. Aczkolwiek poniedziałkowy ranek przyniósł szok w postaci konkretnego wyniku. SZOK! To, że 7 punktów procentowych więcej nad KE to jedno, ale to, że KE razem z Wiosną nie mają więcej od PIS- to już jest porażające!!! Jedyne pocieszenie, że Konfederacja nie weszła. Jestem porażona nie samą wygraną, ale jej skalą. Bo to świadczy o jednym, jak słabo jesteśmy wyedukowani politycznie, a jak głupota i ogłupianie (TVP) ma się dobrze i zbiera żniwo. I choć frekwencja najwyższa jak do tej pory we wszystkich wyborach do PE, to jednak ponad połowa rodaków ma głęboko w doopie, kto nas będzie reprezentował w Europie. Szczególnie ludzie młodzi, co dziwi najbardziej, bo przecież oni nie znają innej Polski, jak tej w Unii, a z drugiej strony, no cóż, kłania się właśnie edukacja. Biorąc pod uwagę, że co dziesiąty absolwent szkoły podstawowej nie potrafi czytać, a co 6 magister jest analfabetą funkcjonalnym, 40% Polaków nie rozumie tego, co czyta… mamy koszmarny obraz naszego społeczeństwa. Liczyć też nie potrafią, co świadczy jak łakomie rzucają się na wszystkie „plusy”, które z naszych kieszeni rząd rozdaje, kupując w ten sposób sobie władzę. Jedynie co PIS-owi trzeba oddać, że jest skuteczny nie tylko w manipulowaniu, ale również w realizowaniu swoich obietnic.

Te wyniki pokazują, że na jesieni najprawdopodobniej wygra autorytarny system. I Kościół, który będzie miał ogromny wpływ i dyktował swoje zasady życia wszystkim obywatelom. Mam wrażenie, że choć z demokracją w ostatnich czterech lata Polska często była na bakier, to od poniedziałku zeszła już całkiem z drogi wolności… Czy na jesieni się na tyle zmobilizuje, żeby na nią powrócić? Mam duże wątpliwości. I jestem przerażona coraz większą polaryzacją społeczeństwa, które już nie potrafi ze sobą normalnie rozmawiać. Strach się bać, co będzie się dziać w mediach społecznościowych…

Na wsiach i w małych miastach, Kultura (szeroko pojmowana) wciąż przegrywa z konsumpcją, a elektorat zmobilizowany, bo przecież jak przyjdą inni, to im zabiorą, więc wygrywa autorytaryzm i rozdawnictwo; w dużych miastach, nawet na ścianie wschodniej- czasem nieznacznie-  wygrywa, co daje nadzieję. Bo nadzieję trzeba mieć…  że w końcu wygra w całym kraju…!

P.S.1. Mój kandydat wygrał, i to był najlepszy wynik w okręgu, co daje satysfakcję i jest ciut pocieszające.

P.S.2, Trzymajcie kciuki za moje wtorkowe TK.

Pierwszy taki dzień…

Nie zadzwonię.

Nie wyślę kwiatów.

Nie kupię prezentu.

Nie pojadę.

Nie uściskam.

Nie wypiję wspólnie kawy…

Nigdy…

Dziesięć lat temu napisałam ten tekst:

Moja mama nie uratowała nikomu życia, nie wykazała się nadzwyczajną odwagą, ale i tak jest dla mnie bohaterką. Podróż w nieznane, jaką jest każda ciężka choroba, tak naprawdę to podróż w pojedynkę. Każdy musi przejść ją sam… Mama miała tylko 30 lat, jak padł wyrok i musiała się z nią zmierzyć. Nie wiedziała, jak się ona skończy, nikt nie wiedział, ale zawsze była dobrej myśli i szybko wróciła do normalnego życia. Po latach powiedziała mi, że tylko o mnie się wtedy martwiła, ale wiedziała, że w razie czego wychowa mnie babcia. Teraz obie wiemy, że babcia idąc podobną drogą, szybko doszła do jej kresu…niestety tragicznego. Gdy mnie życie wystawiło na próbę, to Mamę postawiłam sobie za wzór…nie dopuszczałam myśli, że może być źle, stawiałam sobie Ją przed oczami. Szłam Jej przetartymi ścieżkami…  Jej podejście do własnej choroby pozwoliło mi szybko oswoić swoją, po prostu żyć.. Tylko czasami, gdy spoglądałam na swoje małe jeszcze wtedy dzieci…myślałam sobie, czy doczekam…Paradoksalnie to, że Mama wcześniej chorowała, mnie uczyniło silniejszą w czasie swojej podróży w nieznane, ale też w jakiś sposób uśpiło moją czujność, gdy droga w końcu się skończyła… Nie myślałam, że kolejny raz, po  tylu latach znowu będę musiała ją pokonywać…Inną, bardziej zawiłą…

A Mama wciąż jest przy mnie… Nie znam nikogo tak dzielnego, jak Ona…

Pokonała i wygrała ze swoim bólem, cierpieniem, niepewnością…

Towarzyszyła w tym samym swojej mamie z uczuciem klęski i musiała to zrobić kolejny raz z własną córką… i kolejny raz… Jest moją bohaterką…

I dziękuję Jej za to….

Dziesięć lat temu myślałam, że to ja pierwsza odejdę, lecz los chciał inaczej: wciąż się leczę, walcząc ze swoimi słabościami, a Mam pokonała choroba- ten przeklęty gad. Do ostatniego tchnienia była bohaterką… i już na zawsze nią dla mnie pozostanie…

Dziękuję Ci Mamo za wszystko…

Kiedyś będzie lżej… ale nie dziś…

Ucieczka…

Nie do końca się udała, ale i tak to był strzał w dziesiątkę. Środa zapowiadała się deszczowo. Wszędzie, gdzie nie spojrzeliśmy na mapę miało padać, ale w górach ciurkiem i obficie. Dlatego już w poniedziałek- zaufawszy prognozom (te czeskie były bardziej optymistyczne niż nasze)- wykupiliśmy zorganizowaną wycieczkę do Pragi. Jednodniową. Uznawszy, że lepiej poganiać po jednym z najpiękniejszych miast Europy pod parasolem niż siedzieć w hotelu, bo na szlak strach wyjść. Miasto przywitało nas chmurnie, lecz bezdeszczowo, choć nie trwało to długo, ale nie padało intensywnie, raczej spokojnie, równiutko, wiosennie… Praga mnie urzekła- i nie zmieniłby tego nawet śnieg czy grad 😉 Stare Miasto ze swoimi krętymi uliczkami, Ratusz z „bajkowym” astronomicznym zegarem, Most Karola, Zamek Praski i  Ogrody zamkowe… kościoły, wieże… Wszędzie tłumy, mimo mokrej pogody… Wymieszane style architektoniczne, wymieszane języki- kolorowe, romantyczne, tętniące życiem… Czy je poznałam?   Nie, ledwo posmakowałam, z każdym krokiem nabierając coraz większego apetytu. Nawet knedliczki nie zaspokoiły mojego apetytu na więcej i dłużej. Może, kiedyś, w przyszłości… Wszak marzenia się spełniają 🙂

A dziś znów gdzieś na szlak wyruszymy, choć na razie to nie wiem, czy mam siłę nogami poruszać, więc zamykam oczy i przenoszę się do starej Pragi, chłonę tę niepowtarzalną atmosferę, napawam się wyjątkowym urokiem, odtwarzam każdy z 12 tysięcy kroków praskim brukiem…

P.S. Chyba się z OM starzejemy albo porządniejemy ;), bo kiedy autokar zatrzymał się na 40-minutową przerwę, żeby „turyści” mogli sobie zrobić zakupy w czeskim Kauflandzie, to wprawdzie też udaliśmy się do sklepu, ale w naszej torbie po powrocie nie pobrzękiwało szkło-  wypełniona  była czeską czekoladą z bakaliami i oryginalnymi  lentilkami 😀 Potem jeszcze licencjonowany krecik dla Zońci, i tyle.

I taka ciekawostka (przewodnik sporo nam opowiadał podczas podróży): Czesi statystycznie wypijają 160 litrów piwa na głowę, ale! w tamtym roku prawie 90% zakupiło przynajmniej jedną książkę. O!

 

 

 

Dylematy, czyli: Ahoj, przygodo…

Apka pogodowa informuje mnie, że wyruszamy w krainę deszczowców (dobrze, że nie lodowców;p), ale tak serio, to chyba po raz pierwszy wyjeżdżam na wakacje w miejsce, w którym będzie zimniej i bardziej mokro niż u się. No cóż, nie można mieć wszystkiego, lecz jak będzie, to dopiero się okaże. OM zaczął pakowanie się już w piątek, wykorzystując wolne godziny w ciągu dnia, czym wywołał we mnie lekkie napięcie i nerwowość w reakcji na kolejne gdzie jest…? i na widok kolejnej torby… (Do czwartku miałam nadzieję na telefon z salonu, że auto jest do odbioru, gdyż już kilka dni temu zrobili nam nadzieję informacją, iż jest już na terenie kraju).

A ja wciąż w dylemacie ile (i jakie) wziąć kurtek i butów, coby zdrowie sobie nie nadszarpnąć narażone na raczej jesienną niż wiosenną pogodę, ale też nie spędzać całego czasu w piernatach ze strachu przed aurą. Dreszcze i tak pewnie będę miała po lekturze, jaką postanowiłam ze sobą zabrać. I tu był dylemat, bo przecież wakacje: czas przyjemnie radosny, beztroski, więc czytadła powinny wpisać się w atmosferę wakacyjnego luzu. Aczkolwiek pomyślałam sobie, że może właśnie dla równowagi treści czytane w pięknych okolicznościach przyrody, będą bardziej strawne… Po namyśle dorzuciłam jeszcze przez Was polecaną-że mnie uśmieje- i wyszedł taki, ciut osobliwy zestaw:

60350334_1105816456270797_3854361010718638080_n

Ktoś już po lekturze Sodomy? Za mną dopiero kilka stron, a już potrzebowałam resetu w postaci kontaktu z Najmłodszymi na łonie przyrody. Nagle się zrobiło lato, jak nawet dla mnie za gorąco, szczególnie że w głębi mojej drogi za domem, lipy już nie dają upragnionego cienia ogołocone z konarów, aż żal… No to się ciut zmachałam w tym piekącym słońcu, ale za to upolowałam boćka w gnieździe nieopodal domu. Nigdy wcześniej nie było na tej lampie gniazda ani tak blisko nas…

60912998_610615042791566_7789161248448315392_n

Z małym Diabełkiem, czyli Zońcią w kucykach, znalazłyśmy schronienie pod czereśniami w ogrodzie, a potem na werandzie u Prababci. To nic, że Teściowa myślała, że jestem  mamą a nie babcią, za to na sam widok Księżniczki uśmiechała się szeroko i śpiewała aaa kotki dwa… A Diabełek się śmiał, aż kucyki podskakiwały na główce… Do mnie przyleciało wspomnienie, jak 30 lat temu, mniej więcej o tej porze (koniec czerwca) przyjechałam z dziesięciomiesięczną Tuśką (tak jak teraz Zońcia), żeby zamieszkać już na stałe… I jak się cieszyłam, że mogę zostawić wózek przed domem, że nie muszę biegać po parkach, bo drzewa mam w ogrodzie… i świeże powietrze… zapach i smak pomidorów prosto z krzaka… i najsłodsze truskawki na świecie.

Pańcio to już kawaler, przyjeżdża sam na rowerze, ostro hamuje przy nas, buzia mu się cała śmieje: babciu zdaaaałem!!! O mateczkokochana pierwszy egzamin za nim! Ściskam mocno i gratuluję drugiego stopnia zaawansowania. Nie byle co, bo musiał znać odpowiedzi na 30 pytań i jeszcze praktycznie zaliczyć, a egzaminator z prawdziwego zdarzenia- obcy, nie trener. Nasze chucherko silne jak tur, ręką deskę rozwalił 😀

Miłej i uśmiechniętej niedzieli dla Was! 🙂

 

 

 

(Nie) obyło się bez łez…

Tak nie do końca, bo pojawiły się na sabacie, ale poruszałyśmy różne tematy, również poważne i trudne, które powodowały i łzy i śmiech. Jak to u bab 😉

Za to w mieszkaniu na widok bajzlu w kuchni, kiedy zostawiałam Tacie słój rosołu,  makaron do niego i kawałek kaczki, to nawet się nie zdenerwowałam, tylko zadzwoniłam do Miśka, że trzeba przekonać Dziadka do zatrudnienia kogoś raz w tygodniu do sprzątania. Łóżko w sypialni mnie nie zaskoczyło, bo wcześniej dostałam SMS-a ze zdjęciem i informacją, że jakbym szukała misek… Nie, Tata nie śpi z miskami pod głową, ani z nogami w miskach, tym bardziej nie uskutecznia terapii dźwiękowej misami tybetańskimi, lecz…. Jak Pomysłowy Dobromir posłużył się nimi do…

Łóżko przyjechało z sypialni domu wiejskiego i będąc dłuższe i szersze musiało stanąć nie wszerz prostokątnego pokoju a wzdłuż i pod jedną ze ścian, żeby mieć do niego dostęp. Misiek je złożył jeszcze za mojego poprzedniego pobytu w DM, ale zasugerował, że żeby się o nie nie obijać, to najlepiej deskę frontową z nogami skrócić równo z materacem, więc jej nie przykręcił w ogóle. Teoretycznie na łóżku nie można było spać, bo brakowało dwóch przedni nóg; Tata spał na kanapie w drugim pokoju. Przez tydzień. Po tygodniu, kiedy wciąż nie miał czasu skrócić deskę, a szeroki i wygodny materac w łóżku kusił, żeby z niego skorzystać…  to wyciągnął z szafki kuchennej dwie ceramiczne miski do zup w kolorze zielonym i zastąpił nimi łóżkowe nogi 😀

Kupił dwie małe paprotki w zastępstwie tych, co wzięły i obumarły… Mówię, że trzeba było już kupić jakiś łatwiejszy kwiat w obsłudze (osobiście nie mam ręki do paprotek), a tak w ogóle to wystarczą dwa zamiokulkasy (matko, co za nazwa!) i trzeci w kawalerce, ale oznajmił mi, że został przeszkolony przez panią w kwiaciarni jak się nimi opiekować… No cóż, odkąd pamiętam zawsze w mieszkaniu w DM były paprotki- Mam bardzo lubiła.

 

Od kilku dni odrobinę jestem w niedoczasie. Wybywam z domu, jeżdżę, bywam, załatwiam, a jak już wracam, to padam na face… Między innymi złożyłam dokumenty o rentę w ZUS-e. Nie obyło się bez zgrzytów, bo panie za okienkami niefrasobliwie wciskały numery kolejnych klientów, tworząc tym chaos. Nawet tak prosty system i ułatwiający przyjmowanie petentów może sknocić człowiek. I nie zirytowałabym się, gdyby paniusia w loczkach nie wydarła się do mnie, że nie podeszłam do stanowiska. Po pierwsze, nie podeszłam mimo wywołanego mojego numeru, bo siedziało tam dwoje ludzi i nie miałam ochoty stać im nad głowami, a po drugie, pyskata paniusia zza swojego okienka, nie mogła tego widzieć, bo tamto stanowisko było niewidoczne z jej punktu siedzenia. Po trzecie, jak już podeszłam, to okazało się, że jest jeszcze numer przede mną, a u krzykliwej koleżanki wciśnięty już trzeci za mną, więc kolejny pan się zirytował, bo został pominięty. Samo złożenie dokumentów trwało pół minuty. Teraz tylko czekać na termin komisji.

*

Pokłosiem filmu „Tylko nie mów nikomu” jest dymisja jednego z księży, przykrycie pomnika, przeprosiny niektórych hierarchów Kościoła, zapowiedź ministerstwa sprawiedliwość ostrzejszych kar, deklaracje wszystkich (no może nie tej, którą twarzą jest niejaki K-M.) opcji politycznych o walce z pedofilią, kilka kuriozalnych wypowiedzi posłów prawicy, w tym również PAD-a i… żadnej dymisji biskupów. Dlatego- a raczej nie tylko dlatego- nie wierzę w naprawę instytucji jaką jest Kościół. Nie wierzę w uzdrowienie Kościoła, bo pedofilia nie jest jego tylko jedynym grzechem. I samo zwolnienie biskupów niczego nie zmieni, choć byłoby małym krokiem ku temu… Ani dożywotne kary nie ustrzegą przed popełnianiem haniebnych czynów. Dopóki nie zmieni się tego oligarchicznego systemu instytucji zwanej Kościołem, dla której władza jest sprawą nadrzędną. Wierzę zaś w poznanie i zrozumienie przez społeczeństwo mechanizmu działania pedofilów, szczególnie tych w sutannach, którzy z racji samej bycia księdzem, wzbudzają zaufanie u większości katolików. Wzbudzali. To już się zmienia i nic tego już nie zatrzyma. Wierzę, że w społeczeństwie nastąpi zmiana, że sami pokrzywdzeni będą mieć odwagę i siłę w ujawnianiu przestępstw, gdyż będą mieć wsparcie wśród najbliższych, i różnych instytucji, w tym tych, których zadaniem jest najszybsze złapanie i ukaranie sprawców. Żeby się tak stało, to oprócz tych wszystkich deklaracji o gotowości państwa- w końcu to tylko słowa- w szkołach powinna być rzetelna edukacja szeroko pojętego wychowania seksualnego. Dziś, przy tej władzy nie ma na to zgody, więc ta moja wiara jest trochę na wyrost, na przyszłość…  (Swoją drogą TVP, na które wszyscy posiadacze telewizorów się składają czy chcą, czy też nie, która z założenia ma charakter misyjny i przede wszystkim zasięg ogólnopolski, powinna już pukać do drzwi braci Sekielskich o umożliwienie wykupu licencji na film, bo ten film powinien zobaczyć każdy rodzic!).

 

I na koniec… jak pięknie jest znów usłyszeć słowo: baba 😀 Wypowiadane po wielokroć, wyraźnie ze zrozumieniem 😉

 

 

 

 

 

Wspólna historia…

Dobrze jest mieć kogoś, kto pamięta, jak wyglądały różne rzeczy, gdy się dorastało. Miło mieć wspólną historię. Tak mają rodzeństwa. Mogą wspólnie cofnąć się do czasów z dzieciństwa, razem wspominać te miejsca, które się zmieniły pod wpływem minionego czasu… bliskich, których już nie ma…

Tak mają przyjaciele z dzieciństwa. Nie mam rodzeństwa, ale los był łaskawy i obdarował mnie przyjaźnią, która nie umarła z powodu mojej przeprowadzki. Zresztą niejedną, ale ta pierwsza, najdłuższa, która ma swój początek w dniu pierwszym września (pamiętnego roku) na dziedzińcu szkolnym jest dla mnie szczególna. Ma klucz do moich/naszych wspomnień z czasów, kiedy te wspomnienia powoli się zacierają… Taką zewnętrzną pamięć: ona moją, ja jej…

Nie pamiętam kiedy- chyba jesienią- byłam w DM tylko w celu towarzyskim, czy z powodu innych przyjemności niezwiązanych z chorobami, badaniami, szpitalem… A w tym tygodniu będę już drugi raz, bo zaraz spakuję podręczną torbę i wyruszam prosto na Sabat Czarownic- skład niezmieniony od lat 🙂 Pogadamy, pośmiejemy się, powspominamy, a na drugi dzień spotkam się z moją kolejną przyjaciółką- PT- bo dawno fizycznie się nie widziałyśmy, a rozmowy mimo włączonej kamery, to nie to samo, przecież. W środę zaś byłam w DM z córcią i wnusią. Wyskoczyłyśmy na obrzeża miasta w celu skonfrontowania Zońci z wybranym modelem wózka typu „parasolka”, bo Tuśka uznała, że lekka i szybko składana spacerówka jest niezbędna, kiedy tak dużo jeździ się autem z dzieckiem. (Pamiętam gdzie- już tego sklepu w tym miejscu nie ma- kupowałam Tuśkową spacerówkę, która posłużyła też jej młodszemu bratu). Potem była pizza, pyszne cappuccino z dodatkiem espresso i obłędne w smaku ciasto z owocami. W międzyczasie krótki przegląd kilku sklepów. Zdążyłyśmy wrócić tak, że odebrałyśmy jeszcze Pańcia z przedszkola 🙂 Intensywny wspólny czas całkiem normalny, dlatego męczący radośnie;)

Ścieżka podróży nie jest tak ważna, jak jej towarzysze- dotyczy to całego życia.

W czwartek obudziła mnie cicha, tak wytęskniona melodia dochodząca zza okna. Szybko wstałam i podciągnęłam żaluzje, aby na własne oczy zobaczyć jak spokojnie i równiutko pada deszcz. Wprawdzie momentami naprawdę musiałam wytężyć wzrok, ale ten widok bardzo mnie ucieszył. I siąpił tak sobie przez pół dnia 🙂 A późnym popołudniem wyszło słońce i takim obrazkiem się ze mną żegnało na koniec dnia:

59761935_2063591013752771_7960045692074852352_n

widok z łóżka w sypialni 🙂

W piątek pojechałam w sprawie nagrobka. Wiedziałam, że chcę postawić sarkofag z granitu. I tyle. Ach, i żeby zajęła się tym Pani, co organizowała cały pochówek. Wprawdzie na oczy kobiety nie widziałam, bo wszystkim się zajął OM, ale nie wyobrażałam sobie spędzać niezliczone godziny najpierw w necie, potem objeżdżać zakłady kamieniarskie i dokonywać wyboru, który wcale łatwym nie jest… Sprawę załatwiłam w ciągu 20 minut, przy pomocy Tuśki, która już na mnie czekała z Zońcią. Zońcia wprawdzie marudna, bo głodna, ale te kilka minut wystarczyło, żeby Pani chciała ją „adoptować” 😉 Termin ustalony na koniec sierpnia-początek września. Bez zaliczki. Szybko, sprawnie i z uśmiechem… Pani pracuje w śmiertelnej branży, ale usposobienie ma radosne, co niesamowicie ułatwiło mi tę wizytę.

Bez wymieniłam na białe margerytki… W miasteczku, kiedy u nas siąpiło, spadła ulewa. Nieopodal Mam, grób się zapadł, a z daty wynikało, że jest starszy, więc pomyślałam sobie, że chyba oddałam w fachowe ręce całą tę operację stawiania pomnika…

Miłego weekendu! 🙂

 

(Nie) wyrabiam…

Czasami. Ostatnio coraz częściej…

Pani Profesor, często mnie pyta, czy daję radę. Daję. Ostatnio „pocieszyła” mnie, że już zamiast kapsułek są pastylki o tym samym składzie, za to mniejsze i w mniejszych ilościach do łykania. Może się doczekam, że nasze ministerstwo zdrowia dopuści je dla pacjentek i zrefunduje. Wolałabym usłyszeć, że nie muszę już ich brać, bo jestem wyleczona, ale to nierealne… Nie chodzi też tylko o to, że łykam 16 kapsuł dziennie, ale przede wszystkim, że mój organizm jest nieźle podtruty. W sierpniu minie trzy lata, jak non stop biorę chemię. Moja anemia nie bierze się z kiepskiego odżywiania, bo ono jest wręcz przeciwne, ale z tego powodu, że mój szpik dostał i dostaje nieźle w tyłek, A przy okazji i ja. Same piguły, które mają za zadanie blokować rozpanoszenie się skorupiaka, mają wystarczającą ilość skutków ubocznych, które nie raz, nie dwa dają o sobie znać. A teraz doszło żelazo i witamina B12, które tak sobie toleruję, a właściwie moje wnętrzności i głowa… Coraz częściej mam ochotę rzucić to w cholerę, poczuć się sprawniejszą, silniejszą, paradoksalnie zdrowszą… Bo tak naprawdę to tylko odstawienie piguł daje mojemu organizmowi szansę na regenerację… i szansę skorupiakowi. Pat.

Polacy wydają ponad 4 miliardy rocznie na suplementy diety. Sporo, prawda? A tak naprawdę one nie leczą i najczęściej są niepotrzebne, bo zdrowej osobie wystarczy zdrowa dieta. Osoba chora zaś, jeśli bierze stałe leki, to każdą suplementację powinna skonsultować z lekarzem. Kiedyś gdzieś mi mignął raport NIK-u, twierdzący, że w Polsce nie jest zapewniony odpowiedni poziom bezpieczeństwa suplementów diety. Z raportu wynikało, że podczas kontroli wykryto nawet bakterie chorobotwórcze i inne niepożądane substancje. Problem w tym, że nie są to produkty bezpośrednio zagrażające życiu, a każdego dnia pojawiają się nowe, cudotwórcze tabletki na wszystko, więc trudno to rzetelnie kontrolować. Ludzie podatni są na reklamy, bardziej ufają im niż lekarzowi, leczą się sami. Niby wiedzą czym nie popijać antybiotyku, bo słyszeli o interakcji leków z żywnością, ale suplementów już z tą żywnością nie kojarzą, a są one niczym innym jak bardzo skondensowaną żywnością.

Nie biorę żadnych suplementów diety, czym wzbudzam zdumienie, również u pacjentek onkologicznych. Nie biorę, bo biorę chemię, i nie po to ją biorę, żeby ją osłabić w swej skuteczności. Już sam fakt, że teraz muszę brać żelazo z kwasem foliowym ( na receptę!), który dla mnie jest niewskazany, ale samo żelazo bez niego gorzej się wchłania, więc znów patowa sytuacja. Być może w końcu dojdzie do tego, że będę musiała coś łykać, bo mój żołądek, wątroba w końcu się zbuntują, ale zrobię to tylko po konsultacji z tymi, którzy kwalifikują moje wyniki do wydania mi piguł. Myślę, że to dość rozsądne, bo na coś trzeba się zdecydować… Choć czasem, jak już nie wyrabiam, to mam ochotę pierdyknąć wszelkie piguły i jeść tylko to, na co mam ochotę. Wolałabym wydać tę stówę, którą wydałam ostatnio w aptece, żeby moje krwinki w końcu ruszyły swe zadki, na pyszne zdrowe jedzenie.

Nie jestem przeciwna suplementacji z apteki, ale z głową, nie ulegając reklamie, że o to zaraz znikną nam „boczki”, a przy okazji będziemy mieć zdrową wątrobę- czy odwrotnie. Na pewno będziemy mieć mniej w kieszeni, bo te 4 miliardy robią wrażenie…

Daję radę, bo nie mam innego wyjścia… jak żyć 😉

*

Nie rozumiem tego, co się dzieje wokół tęczy- pięknego zjawiska pojawiającego się po burzy. Z tym mi się kojarzy na pierwszym miejscu. Czy naprawdę Matka Boska z tęczową aureolą jest obrazoburcza? Obraża czyjeś uczucia religijne?; pomijam już fakt wkroczenia o szóstej rano do mieszkania przez służby. Może teraz te same służby wyruszą w świat w poszukiwaniu figurek Matki Boskiej w celu wyeliminowania tych, które według nich są profanacją jej wizerunku, a raczej tych, co według tej władzy w ten sposób podnoszą rękę na Kościół. To już zakrawa na paranoję!

 

 

 

Małe tęsknoty…

Wracając pierwszego maja z DM do się na wieś, byłam świadkiem długaśnego korka na autostradzie w kierunku morza. Współczułam stojącym w autach, bo dalej S3 w rozkopach, więc stania na kilka godzin, po to tylko, by nad tym morzem przewiało, zmoczyło i wymroziło 😉 Pogoda na Majówkę nigdzie nie była przyjazna; w górach śnieg, mokro, zimno… i tłumnie. Ale jak tak widziałam ten sznur aut, to zatęskniłam za podróżą…gdziekolwiek, byle zmienić codzienność…

OM potrzebuje urlopu i wyjazdu, więc zaczął coś przebąkiwać o Mazurach. Ach, och… zachwyciłam  się pomysłem, bo przecież wieki całe nie byłam, ale nie mogłam nic konkretnego zaplanować, póki nie ustaliłam w klinice terminu TK. OM marzył się dłuższy pobyt, przynajmniej 10-dniowy, ale w konkretnym terminie zabruździła kolejna wizyta po piguły (wbrew pozorom, wcale nie jest łatwo o taki wspólny czas, mimo iż sami tymi sterami i żeglarzami niby jesteśmy)… No, a potem to już włączyła mi się czerwona lampka. Co ja tam będę robić, jak nie będzie pogody? A jak będzie, to przecież w jeziorze ze swoją kondycją nie popływam, a i łódką na pełne słońce nie wypłynę. Ciszę i spokój mam na swoim tarasie…otulonym drzewami. Ale, tak naprawdę, to przeraziła mnie 8-godzinna jazda, po wąskich, krętych i dziurawych drogach. Nie ma takich? No niestety, trasa od nas nie uwzględnia dróg ekspresowych, nie mówiąc już o autostradzie. No i w tyle godzin to ja w Bieszczady dojadę, moje ukochane! Zobaczyłam na FB filmik z wejścia na Tarnicę podczas majówki- o matko! Ileż ludzi. Zdepczą i Biesy, ech…. Jak dobrze, że my od razu planowaliśmy w trzeciej dekadzie maja wyruszyć na odpoczynek. Podjęłam męską decyzję, że najszybciej będzie w góry Izerskie, o! Bo czas odpoczynku skrócił nam się do 6. dni… a tam spokojnie śmigniemy w trzy godziny, gdyż w końcu oddano (prawie) wszystkie odcinki S3 😀 Wybranie miejscowości i hotelu zajęło nam 15 minut- tak lubię!

Rok nam się zaczął potwornym stresem i obficie obdarował w smutek i ból… Obojgu nam potrzebny jest wspólny czas, z dala od skrzeczącej rzeczywistość w przyjaznych okolicznościach przyrody. Odrobiny przygody bez codziennej rutyny… Za dwa tygodnie będę już myśleć o pakowaniu, i…

Uwielbiam moją Ceśkę. Julek, wybacz tę zdradę. To jest miłość od pierwszego kilometra. No dobra, drugiego, bo ten pierwszy był z przygodami na stacji paliwowej. Ale! Najprawdopodobniej to nią wyruszymy na wakacje, bo OM czeka na nowe auto, które ma odebrać na przełomie maja i czerwca; stare zdążył sprzedać. I ja się zaczynam zastanawiać, jak się spakujemy??? OM patrzy na mnie dziwnie, ale do tej pory to  w trasę jeździliśmy duużymi autami. Komfort wrzucenia wszystkiego co potrzebne i co niepotrzebne też (okazywało się po powrocie) jest bezcenny! Dla tego faktu preferuję podróżowanie autem, a w drugiej kolejności samolotem 🙂  Zawsze, ale to zawsze mam dylemat co wziąć! Może dlatego pakuję się na ostatnią chwilę?

Pogodnej niedzieli! Ja wciąż czekam na solidny deszcz!

 

Jednym lepiej, drugim gorzej…

58698532_464615567614638_7143977132463489024_n

Powietrze pachnie bzem. Mimo zmęczenia pojechałam na cmentarz z bukietem białego i fioletowego, obłędnie pachnącego bzu. Pierwszy raz wracałam z cmentarza z suchymi oczami. Chyba za dużo łez wylałam podczas pobytu w DM.

Powinnam się przyzwyczaić, nie reagować, ale nie potrafię. Mój system odpornościowy rozwala byle drobnostka… Łzawe reakcje potęguje też brak sił, co potwierdziły wyniki krwinek i hemoglobiny (poleciały w dół). Piguły dostałam, ale oczywiście również receptę na żelazo i dodatkowo witaminę B12. Tym razem żelazo z kwasem foliowym, coby się lepiej wchłaniało. Normalnie nie powinnam go spożywać w formie chemicznej, ale coś za coś. Również muszę uważać na witaminę C, która „wypłukuje” działanie piguł. No, a żelazo wchłania się najszybciej w towarzystwie tej.

Pobyt w szpitalu nie był udręką: na izbie zostałam ekspresowo przyjęta, wyniki przyszły w miarę szybko, więc spędziłam tylko(?) trzy i pół godziny; w międzyczasie byłam w poradni po zaświadczenie o stanie zdrowia dla ZUS-u. Moja Doktorowa już nie pracuje, w końcu odeszła na prawdziwą emeryturę w wieku 72 lat, jeśli się nie mylę. Szkoda. Na zastępstwie była jedna z najmilszych lekarek z oddziału, z krótszym stażem niż ja tam bywam po piguły. Znamy się, ale nie znała całej mojej historii od 1999 roku. No cóż, na kolejnej osobie zrobiłam wrażenie… 😉 Przede wszystkim fakt, że już jedenasty rok walczę, bo w praktyce przy moim skorupiaku, to raczej  pożegnanie tego łez padołu w krótszym czasie… od diagnozy.

Ale do grobu to najszybciej wpędzi mnie… Tato. To przez jego działalność z ryczałam się, tak, że rano we wtorek wciąż miałam czerwone i opuchnięte oczy. W sumie to sama nie wiem dlaczego… Na pewno nie przez pranie, które łomotało w bębnie, jakby ktoś walił młotem w dzwon. No cóż, twierdził, że to guziki od spodni, ale ja wyciągnęłam długaśną i grubaśną „śrubę” – w sumie fachowo nazwał to ustrojstwo Misiek, ale zapomniałam co, to było. Rozwaliłby pralkę- to jego problem nie mój. Ale! Jak zobaczyłam zagracone mieszkanie worami, w których były też moje i Tuśki rzeczy to …poleciało ze mnie. A mówiłam, żeby w kawalerce nie robił porządków. Okej. Mam traktowała to mieszkanie- po skończeniu przez Tuśkę studiów- jako magazyn i trzymała w nim zapasy, w szafkach, w szufladach. Najwięcej środków chemicznych i higienicznych. Zamiast do sklepu, szła do drugiego mieszkania i przynosiła sobie np.płyn do naczyń, po czym jak była na zakupach to przypominała sobie, że ostatnio uszczupliła stan i kupowała następny, nieważne, że w szafce były jeszcze dwa albo trzy… Nowych szczoteczek do zębów jest ponad 20 sztuk. Nie wiem po co. Tak na wszelki wypadek jakbyśmy z Tuśką zapomniały swoich- elektrycznych. Zawsze miała zapas żarówek, baterii, worków do śmieci, ściereczek, pojemników…wszystkiego… Nieużywane, jeszcze zapakowane spinacze do prześcieradeł- nawet nie wiedziałam, że takie ustrojstwo istnieje.

Nieważne. Niech sobie będą…

Tacie potrzeba niewiele i w pojedynczych sztukach. Jak zobaczył dwie suszarki do włosów w szufladzie, to jedną wyrzucił… W sensie do worów. I te wory porozwalane po kawalerce mnie rozwaliły. Musiałam przejrzeć i pochować wiele rzeczy z powrotem. A prosiłam! Mówiłyśmy obie z Tuśką, żeby kawalerki nie ruszał. I tak miotającą się z workami i ryczącą zastały mnie dzieci.

Siadł mi system… Potrafię się cieszyć drobiazgami i jednocześnie duperele rozkładają mnie na łopatki…

W środę rano też odwalił numer, bo zamiast poczekać na Miśka, a tak, prawdę mówiąc, do ustalonej godziny wyjazdu, to sam pojechał autem z przyczepką na wieś. Po pszczoły. Nieważne, że ustalił, iż to R. swoim busem skrzyniowym mu je przywiezie, to wymyślił, że akcesoria typu miodarka i takie tam inne załaduje na przyczepkę. O matko i córko! Dziecka Młodsze zapakowały się do mojego auta i przyjechały ze mną, a właściwie ja z nimi, bo kierownicę przejął Misiek. Na miejscu już sama zarządziłam, że Dziecka nie czekają do zmierzchu, tylko po zjedzeniu obiadu (w tych warunkach zamówiona pizza), biorą auto Dziadka z przyczepą i zawożą na ranczo, a jak już nocą dojadą ule, to Misiek podjedzie, żeby pomóc rozładować i zabrać Dziadka do mieszkania, a R. pogna z powrotem do domu.

Ożeż! Jeszcze niedawno nie wyruszał sam w trasę autem, a teraz z przyczepką i to po nocy chciał jechać. Całe życie był w gorącej wodzie kąpany. W przenośni i dosłownie! Jak widać już mu lepiej… ech…

Muszę odreagować. Ciszą. W eterze. Dziecka Młodsze jutro jadą nad morze, nawet korki i pogoda ich nie zniechęciły do wyjazdu. I dobrze, bo gdyby zostali na miejscu, to Dziadek zaraz by wymyślił jakieś zajęcie niecierpiące zwłoki. OM jak zwykle pracuje, to ja będę się byczyć… choćby pod kocykiem. I łykać piguły. A pomiędzy pójdę do lasu poprzytulać się do drzew…

 

Dziś mija 50. rocznica śmierci mojego Dziadka, taty Mam… Często jeździłyśmy w tym czasie do rodzinnego miasteczka Mam. Wracałyśmy 3 maja, zdarzało się, że do zagazowanego DM- rozruchy. Moje dzieci urodziły i wychowały się już w wolnej od komunizmu Polsce i choć jeszcze musiałam im wyrobić paszporty, żebyśmy mogli podróżować po Europie, to za chwilę były już zbędne… Żyjemy w pięknych czasach, w Europie bez granic, bez wojen, i oby już na zawsze!