O ciszy… na wakacjach ;)

  Koniec wakacji już puka do drzwi, a właściwie bezceremonialnie  się w nie pcha… Za nim, nóżkami obutymi w kalosze przebiera niecierpliwie Jesień…Koniec lata zawsze kojarzy mnie się z pierwszym szkolnym dzwonkiem…Przynajmniej dopóki  mam dzieci uczące się. I właśnie uświadomiłam sobie, że to już ostatni taki rok. Tuśka już od kilku lat studentka przecież, Misiek właśnie rozpoczyna maturalną klasę…Za rok pewnie już będzie inaczej…

Wróciłam z miejsca, które dobrze znam z dziecięcych wyjazdów z mamą na wczasy pracownicze. Byłam świadkiem  jego przemiany przez lata, bo minęło ich 30, odkąd pierwszy raz spędziłam lato  w tej nadmorskiej  miejscowości. Później jeździły tam moje dzieci z babcią, a my- rodzice ich tam odwiedzaliśmy…I od jakiegoś czasu znowu prawie co roku spędzam tam kilka dni…Jakoś  dziwnym trafem ciągle ląduję w tej miejscowości 😉 
I tym razem było cudnie,  pogoda dopisała, dopiero w dniu wyjazdu rozpadało się na dobre i w strumieniach deszczu żegnałyśmy morze…Brzdąc okazał się nad wyraz spokojnym dzieckiem, co wzbudzało podziw nie tylko nasz 🙂 Jako turysta zdał egzamin, a jako współlokator był zabawny i nieuciążliwy. Szczerze mówiąc, jako przyszywana ciotka nie odczułam, że jestem na wakacjach z małym dzieckiem.
Za to poczyniłam trochę obserwacji rodzinki, która mieszkała obok  i tylko  cienka ściana pokoju i  ażurowa przegroda na tarasie oddzielała  nas od siebie. Miałam wrażenie, że ta rodzinka( rodzice i dwoje chłopców 3-5 lat), nie jest na wakacjach, tylko ktoś ich za pomocą czarodziejskiej różdżki przeniósł w inne miejsce. Nie zwróciłabym na nich uwagi, gdyby nie incydent w sobotni wieczór( drugi dzień pobytu), kiedy to w towarzystwie ( odwiedzili nas moi przyjaciele) siedzieliśmy na dworze i popijając wino tudzież piwo, a nawet whisky rozmawialiśmy sobie, przyznam uczciwie, że  momentami nawet dość głośno… Jednak z sąsiednich domów dochodziły nas również rozmowy, a nawet  głośne śpiewy. Drzwi od naszego tarasu były otwarte, a na łóżku smacznie spał Brzdąc. I to nas zmyliło, jak również to, że u sąsiadów drzwi były zamknięte…Do czasu, aż pojawił się w nich sąsiad z ostrą przemową na temat naszego  skandalicznego zachowania, coś tam o nieśpiących  dzieciach i groźbą wezwania Policji…
No tak mnie zaskoczył, że wybuchnęłam śmiechem…
Miał rację, ale nie takim tonem i nie groźbami…
Wystarczyłoby zwrócenie uwagi, a byśmy się  niezwłocznie uciszyli.
I tak to zrobiliśmy bez żadnej dyskusji, ale niesmak pozostał…
To nic, że wakacje, że sobota, że miejscowość turystyczna i odgłosy zabaw do rana słychać…
Cisza nocna obowiązuje…w regulaminie pensjonatu od 23 i już!
A było już wpół do dwunastej!
Na drugi dzień miałam dylemat czy nie przeprosić za hałasy, ale stwierdziłam, że przez te groźby nie zrobię tego…Mało tego, gdy dowiedziałyśmy się, że złożył na nas skargę do pani zarządzającej budynkiem, stwierdziłam, że nie mam na to ochoty, jak również na zwykłe  codzienne „dzień dobry”…Do końca naszego pobytu mijaliśmy się w milczeniu… Dość rzadko, bo rodzinka spędzała dnie w pokoju – tatuś na laptopie pracując, mamusia w kuchni pichcąc przez całe dnie, a dzieci chyba czekały aż te zajęcia się skończą, by gdziekolwiek wyjść…Na sznurkach  ich pranie rosło  i miałam takie wrażenie, że oprócz scenerii, to nic w ich życiu się nie zmieniło…mimo wakacji przecież. W sumie ich sprawa jak je spędzają, mnie tylko przeszkadzały zapachy na korytarzu dochodzące z kuchni, z której my akurat stołując się na zewnątrz, nie korzystałyśmy…Tak przez głowę tylko przeleciała mi myśl, że ja nigdy tak wakacji nie spędzałam, ani jako dziecko, ani jako dorosła osoba- bawiąc się w dom….I trochę zaczęłam współczuć 😉
Na koniec, jak zdawałyśmy pokój, administratorka nawiązując do skargi, oznajmiła, że z ich pokoju co rano (5-6) dochodziły głośne ich rozmowy z dziećmi i tupot nóg, gdy cały pensjonat jeszcze spał…Nawet my ;)….
A cisza nocna  kończyła się o 8 rano 😉
Na szczęście cudna pogoda, morze, piasek, zachody słońca, smaczne jedzonko i inne atrakcje umiliły „nieciekawe „sąsiedztwo 😉
Mam nadzieję, że uda  mnie się jeszcze w tym roku, tym razem z mężem gdzieś wyjechać…Z tego powodu biegałam dziś po mieście za nowym strojem kąpielowym, a kupiłam….
….gruby, długi, rozpinany (a’la płaszcz) – sweter!!!!
Ta…nie ma co: JESIEŃ!

Po horyzont…

 Wschód i zachód słońca wyznacza dzień…ale tak naprawdę to nasz własny rytm go nam określa. W codzienności nie zwracamy uwagi, w którym momencie pojawia się ono na niebie, a w którym znika z horyzontu. Najważniejsze by świeciło, bo przecież daje nam nadzieję na pogodny dzień…Przecież wschodzi i zachodzi codziennie…nawet jeśli przykryte jest warstwą chmur…Są jednak takie chwile, takie miejsca, gdzie zachód słońca jest najpiękniejszy na świecie i nie wolno go przegapić…:) Ani przespać 😉

Niebo, chmury, morze, mewy i ono- główny aktor- dają niezapomniany spektakl pod tytułem: Zachód słońca…
 
Jedna z  moich towarzyszek   w oczekiwaniu…
 
To nie takie proste złapać obiektywem, kiedy  tak tańczą na wietrze i powodują salwy śmiechu u tych, co je obserwują…
 
Aż w końcu  moment u piekieł bram…  
Nie wiem, czy wybrałam najpiękniejsze z wszystkich zdjęć, jakie zrobiłam, ale  obojętnie które bym tu nie wstawiła, to każde były  z moim udziałem, a to jest najważniejsze 🙂
 
Dlatego dzielę się nimi z Wami 🙂
 
Pomyślałam sobie, że wakacje są po to, by  bezboleśnie sobie przypomnieć, jak to jest, gdy na wszystko ma się czas…Znowu umieć się zatrzymać, nawet na dłuższą chwilę…by zaraz pognać….za „Mewką- Śmieszką”  po to, by upolować ją obiektywem; wyciszyć się, by za chwilę   głośno się  wykłócać o to „czarne na wodzie” …kaczka czy łabędź…?…leżeć na piasku i nic nie robić, by za chwilę pognać plażą hen przed siebie, do utraty sił…
 
 
 
 

Kierunek morze….bez żadnych niespodziewanych przystanków…no!

   Jutro z samego rana   jadę na obóz przetrwania 😉 No bo jak inaczej nazwać pobyt  pod jednym dachem z dziewięciomiesięcznym Brzdącem? Brzdąc jest przemiły i kochany, ale jak się wpada do Niego raz, góra dwa razy w tygodniu 😉 Na dłuższą metę może pokazać swoje prawdziwe oblicze 😉 Także po powrocie powiem Wam, czy chcę już zostać babcią czy też nie 😉 Z góry wiedząc, że i tak nic nie mam w tej kwestii do gadania, ale przynajmniej jakieś osobiste rozeznanie będę miała 😉

A poza ewentualnymi pobudkami w nocy, noszeniem na rękach, pchaniem wózka po lesie i piaszczystej plaży oraz totalnym  wygłupianiem się, by uśmiech zagościł na  buzi Brzdąca,  mam zamiar: bladym świtem witać się z mewami na nadmorskiej plaży, zanurzyć stopy w lodowatej wodzie, na tarasie wypić kawkę  wsłuchując się w szum fal i śpiewu sosen, wygrzewać się na gorącym piasku, zjeść pyszną( niejedną) rybkę i popić ją zimnym piwem ( może nawet nie ograniczając się do jednego),  zanurzyć się i popływać  w ciut  już mniej lodowatym, ale  wciąż tym samym Bałtyku, pokonać  kilometry brzegiem morza, zajadać się lodami i goframi, poczytać co nieco, pogadać z kimś kto ma trochę większy staż na tym świecie  niż Brzdąc-  i tak przez całe 7 dni…Inne atrakcje również mile widziane, choćby zapowiedziane  odwiedziny Przyjaciół z DM :)))
 
Uciekam, by psychicznie odpocząć, a zmęczyć się fizycznie. Szlaban mają wszelkie wiadomość- złe…Najchętniej wyłączyłabym telefon, ale tak, to już izolować się nie mogę…A szkoda…
 
Dzieci z podróży doniosły, że „żyją”…Krótko i treściwie. Mnie tam wystarczyło, ale dziadek i tatuś  nie omieszkali  do wnusiów i dzieci dzwonić 😉 Wiemy więc,  że  ciepło, pokój ok, jedzenie dobre a hotel na górze stoi, więc widoki mają cudne, tyle że pod górkę 😉 No i jakieś ptaszki głośno świergolą 😉 
Zostawiam Was i to miejsce w dobrych rękach, życząc pięknego, jeszcze przecież wakacyjnego czasu…
 Bużka 🙂
                                                                           ****
Wszystkim  ślicznie dziękuję za słowa troski i życzenia zdrowia dla Taty. Pisząc te słowa, akurat zadzwonił z dobrymi wieściami. Wychodzi dziś ze szpitala, krwiak po wypadku ciut się zmniejszył, więc za dwa tygodnie znowu tomograf, ale lekarz określił stan jako „prawie dobry”…
Dzięki przepiękne za wsparcie, a szczególne dla Wachmistrza, mam nadzieję, że kaca leczyć nie musiał 😉
Za to ja wypiję nie jedno Wasze zdrowie!!!
Obiecuję, tak w rewanżu, co by nie pić po próżnicy 😉
      
                                                                        *****
Przepraszam tych, którym  nie zdążę na @ odpowiedzieć…po powrocie na pewno to zrobię….
Czas się zabrać za pakowanie, bo pogoda jest jaka jest hi hi hi, ale ja mam uraz i już na żadne portale nie wchodzę, więc biorę i kalosze i klapki, kurtkę i strój kąpielowy itp, co by żadnego zaskoczenia nie było 😉
Nie cierpię się pakować, ale jeszcze bardziej rozpakowywać 😉

A życie sobie plecie…

    Dzieci jutro wylatują w podróż poślubną na jedną z greckich wysp. Ale zanim wylecą by podziwiać piękne krajobrazy, chłonąć cudowną atmosferę, a przede wszystkim nacieszyć się sobą- dziś jadą do Dużego Miasta. Odwiedzą w szpitalu dziadka, który wczoraj miał zabieg. Pisałam, że Tata po wypadku zamiast lepiej, to coraz gorzej się czuł. Wizyta prywatna u ordynatora zaowocowała wizytą w szpitalu i zrobieniem szeregu badań. Decyzja o pozostawieniu Go i usunięciu płynu, który jak się okazało  zbierał się wokół krwiaka, była natychmiastowa. Także dostałam wczoraj telefon ( jeszcze  w weekend rodzice  byli u nas na wsi), że Tata jest w szpitalu, przygotowywany do operacji…Co przeżyłam to moje…Cieszę się, że reakcja była natychmiastowa, ale wciąż nie wiadomo co z krwiakiem, czy pozostawią do wchłonięcia czy jednak go usuną…Mam jednak wrażenie, że jest w dobrych rękach. Wcześniej inni lekarze zbywali Go tym, że po takim wypadku tak musi być. A przecież już czuł się w miarę dobrze i pogorszenie  musiało mieć jakieś swoje źródło…I miało…

Od początku  roku  oboje rodzice nie szczędzą mi szpitalnych wrażeń…

Ot, życie plecie ten swój warkocz ze smutków i radości, ale w tym roku splot jest nierówny…
Ale ja już od dawna wiem, że sprawiedliwości od życia wymagać nie należy…
Niby ulga, ale tak nie do końca…ech…
Niepokój wciąż tkwi…

O samym ślubie- ciut ;)

  Spróbuję przybliżyć Wam samą ceremonię ślubną.

To, że ślub odbył się w cerkwi prawosławnej, to już wiecie, jak również to, że był to ślub ekumeniczny, czyli Młodzi pozostali przy swej wierze.
W ostatniej chwili dowiedzieliśmy się, że ksiądz z parafii rzymskokatolickiej nie dostał pozwolenia z kurii by w jakikolwiek sposób uczestniczyć w ceremonii zaślubin. Również dlatego, że Pan Młody nie mógł przyjąć komunii w cerkwi, bo to oznaczałoby automatyczne   przejście  na prawosławie,  ślub odbył się bez liturgii i trwał niecałą godzinę. Z liturgią trwałby dwa razy dłużej…
Prawosławna cerkiew w naszej parafii  odbiega trochę obrządkiem  od tych rozsianych po całej Polsce. Dlatego, że do innych, szczególnie tych w dużych miastach, chodzą wszyscy wyznawcy prawosławia ( wielonarodowe społeczeństwo). I w nich przeważa język rosyjski lub polski, jak również białoruski…ale tu na ziemiach zachodnich jednak polski. 
Naszą cerkiew można nazwać „narodową”, bo  u nas służba boża( msza) odbywa się w języku łemkowskim i ukraińskim z elementami starocerkiewnymi (słowiańskimi).  Zważywszy jednak, że gro gości by nie rozumiało co się dzieje, a przede wszystkim najważniejszy uczestnik- czyli Pan Młody- ksiądz przede wszystkim odprawiał po polsku, tylko niektóre modlitwy zostały wypowiedziane ” po staremu”. No i chór śpiewał po starocerkiewnemu i w łemkowskim języku ( dialekt ukraiński). Przebieg całej ceremonii ksiądz ustalił z Młodymi – na wcześniejszej próbie. Chodziło nam o to, aby obie rodziny, przyjaciele, znajomi mogli jednakowo uczestniczyć i być pełnymi świadkami tego najważniejszego „spektaklu” jakim jest sam ślub.  Tradycją cerkiewną jest, by za Młodymi stał jak największy szpaler druhen i drużbantów- z tego  Młodzi  jednak zrezygnowali…
Najpierw, zanim ksiądz poprowadził Młodych pod ikonostas ( ściana z ikonami), w którym drzwi oddzielają ołtarz ( miejsce tylko dla duchowieństwa)  od nawy ( przeznaczonej dla wiernych), przy wejściu udzielił im ceremonii zaręczyn, krótką modlitwą i dopiero po tym,  Narzeczeni trzymając w ręku zapalone świece ruszyli w stronę ołtarza…
Sam ślub odbył się w blasku świec i koron nad  ich głowami trzymanymi przez   świadków…Jest to dość długi moment,  tak więc w pewnej chwili,  świadków zastąpiło dwóch kolegów Młodego. Młodzi trzy raz ( symbol trzy jest ważny w cerkwi) piją wino z czarki trzymanej przez księdza( pop, po naszemu- jegomość, świaszczennik) i  wraz z Nim trzy razy okrążają stół..(.trzymając się za ręce przykrytą szatą księdza, który trzyma w drugiej ręce krzyż)…
W międzyczasie jest składanie przysięgi i zakładanie obrączek..
Jedna z chórzystek po wyjściu z cerkwi zapytała się czy Młodzi mieli mikrofon, bo po raz pierwszy tak pięknie i głośno została złożona przysięga małżeńska :))
Był również moment poświęcenia ikon, które dzieci dostały od nas.
 Na koniec była przemowa księdza i  chór zaśpiewał  Mnochaja Lita …czyli takie polskie sto lat…
Po wyjściu z cerkwi Małżonkowie zostali obsypani ryżem wymieszanym z  płatkami kwiatów i nastąpiło tradycyjne składanie życzeń.
 
Staraliśmy się zadowolić obie strony…ale jak to w życiu bywa nie zawsze się to udaje…
Bo gdy stron jest trzy, to już jest dużo trudniej…;)
Doszły mnie słuchy ( rodzina męża), ze to kuzynki powinny stać   w cerkwi za Tuśką, a nie koleżanka ze studiów…
Tylko chyba nie pomyśleli, ze to Tuśki decyzja…którą ja popierałam, jak również nie przestałam popierać już po fakcie. To Ona jeździła z Tuśką na przymiarki i uczyła się podwiązywać tren, to Ona zorganizowała cały wieczór panieński, to Ona przyjechała dzień wcześniej i we wszystkim była pomocna;  zawiozła i przywiozła Tuśkę od fryzjera,  we włosy wpięła welon itp …W każdym momencie była i pomagała.. Ale przede wszystkim przez ostatnie 3 lata, to Ona była blisko mojej córki- po prostu Przyjaciółka… A z kuzynkami Tuśka nigdy blisko nie była…zresztą jedna z nich przyleciała tylko na ślub i w dniu poprawin odleciała ( praca)..Więc jak usłyszałam, że Ona- Przyjaciółka  mogła być do pomocy, ale któraś z tamtych podczas ceremonii, to uwierzcie najpierw zrobiło mi się przykro, a później się we mnie zagotowało…
Ale i tak było cudnie i pomruki niezadowolenia tego nie zmienią 😉
                                                                    
                                     

I znowu o tym samym ;)

Od czego by tu zacząć…no od POGODY! 😉 Moja Przyjaciółka,  która już od środy ze mną była i towarzyszyła mi w przygotowaniach,  miała po dziurki w nosie i po kokardkę rozmów na ten temat.  A właściwie jednego wielkiego monologu z mojej strony 😉  Jednak jak ja się odczepiłam od tematu, to Ona do niego powracała, łapiąc się na tym, że to się po prostu udziela…Poznałam  wszystkie portale pogodowe, a Meteo na TVN leciało na okrągło…Prognozy zmieniały się z dnia na dzień –  sobota  miała być dniem bez deszczu, potem z deszczem przelotnym, jak również burzowa-  dzień przed zapowiedzieli, że  w całej Polsce nikt suchą nogą w tym dniu nie przejdzie… Chyba tak na pocieszenie, ale co nam po nim, przecież cała Polska nie bierze ślubu w tym dniu, tylko Tuśka 😉 Jednak  zważywszy na to, co się działo   w  innych regionach kraju, to my możemy mówić o dużym szczęściu… Obudziłam się o 5 rano, nie wiem po jakiego grzyba, po to tylko chyba by się zdenerwować, no bo obudził mnie….deszcz! Ale spojrzałam  w górę ( okno dachowe) i zobaczyłam cień…Pomyślałam sobie, że nie jest źle, deszczyk raczej siąpi niż leje, przeleci i poleci sobie dalej. I tak było…Wiedźmy- czyli Wy dałyście radę i  przegoniłyście go w diabły ;))) Wciąż było pochmurno, ale przynajmniej nie padało, kiedy  Młody ze swoją rodziną po Młodą przyjechał. Na błogosławieństwie ( chwilę przed, dobrze,  że orkiestra grała długo) myślałam, że  ducha wyzionę, bo jak  ich tak już zobaczyłam razem, w całym rynsztunku, to mi mowę i tlenu zabrakło;) Ale dałam radę!!!  Zresztą  od czego są Przyjaciele,  ja zaczęłam płakać, a  Przyjaciółka za mnie skończyła 😉 W końcu matka  po raz pierwszy porządnie umalowana była,  kasę wydała,  szkoda  było, żeby makijaż popłynął 😉
Błogosławieństwo odbyło się więc bez sensacji 😉 Ale uwierzcie, to chyba najbardziej wzruszający moment…I nie bardzo go nawet pamiętam.
Dzieci uklękły na wyszywanym ręczniku, a my  znakiem krzyża po kolei ich pobłogosławiliśmy…
Młodzi dostali – od nas rodziców- dwie ikony, które zabrali ze sobą do cerkwi..
A potem,  zanim wsiedli  do samochodu, to na schodach domu,  jak te gwiazdy pozowali, grajki grali, aparaty trzaskały, ktoś tam coś kręcił…a sąsiedzi na płotach wisieli 😉
Radośnie, wesoło,  z uśmiechem,  Tuśka  definitywnie  opuszczała swój rodzinny dom…To wszystko wiem ze zdjęć i z opowieści…Bo ja niewiele widziałam. No w szoku cały czas byłam…
A mogło się to wszystko w ten sposób odbyć, bo nie padało …;) Nawet kałuż po porannym deszczu nie było…
I wiecie co,  ciąg dalszy nastąpi …;)
Będzie o cerkwi i o koronach, bo o to się pytacie najbardziej..
*****
Chciałam wkleić stronkę z suknią ślubną, ale blog zastrajkował ;), spróbuję  przy następnym poście…

Naj, naj, najpiękniejsza…:)

Nie wiem czy to był najpiękniejszy ślub i najfajniejsze wesele-   choć tak mówią :)))…

Wiem jednak, że to była najpiękniejsza Panna Młoda :)))
Bo to moja córcia 🙂
Razem wyglądali cudnie:)
Oboje dostarczyli nam wielu wzruszeń…
Troszkę zaspokoję Waszą ciekawość wrzucając  zdjęcia…z cerkwi
      
I bukiet , uchwycony juz na poprawinach
 
Mam zdjęcia tylko z dwóch aparatów, robione przez syna i męża Przyjaciółki. Za nim będą wszystkie pewnie minie jakiś czas…
Może jakieś jeszcze  tu wstawię, ale …
No nie bardzo chcę i mogę pokazać wszystko… w końcu to jest miejsce publiczne ;)Ale blogowiczom mogę wysłać na maila, jeśli wyrażą taką ochotę …
A jak było? No długo by opowiadać !!!!:))) A jednym słowem: CUDNIE!!!
Aaa muszę Wam podziękować, bo chyba mnie trochę lubicie, gdyż zaczarowaliście pogodę;)  Wasze kciuki i życzenia miały sprawczą moc !!!!!
Słońca nie było, ale deszcz zaczął padać dopiero, gdy Młodzi wchodzili już na salę…więc  ech… mogliśmy odetchnąć z ulgą 😉
To na razie na tyle…tak na gorąco…
Ale nie martwcie się, pewnie Was jeszcze  zanudzę  niejednym weselnym postem 😉
Tylko jak znajdę czas…

Ach te buty…ach ten ślub ;)

Każda kobieta ma ich dużo, niektóre  nawet bardzo dużo 😉 Tuśka też je uwielbia kupować…Klapeczki, sandałki, szpilki, kozaczki wszelkiej maści, półbuciki, czółenka, japonki i sportowe .. w różnych kolorach i fasonach. Co sezon inne…Ale tylko jedne buty kupuje się raz…ŚLUBNE…

blog_bq_292255_445395_tr_buty

 
To w nich jutro wyjdzie z domu już tak definitywnie 😉
Powie sakramentalne TAK
I przetańczy całą noc 🙂
By już w innych przejść przez  wspólne życie, z kimś kogo pokochała cztery lata temu…:)))
*****
Będę już po wszystkim…u Was też, bo wiecie jak to jest.
Nie wiecie? To się dowiecie, jak będziecie własną córkę wydawać za mąż, lub syna żenić 😉
Buźka dla wszystkich 🙂

Awantura w imię…czego?

Liczę jajka, kolejny raz, bo to nie taka prosta sprawa, gdy w tym samym momencie muszę odpowiadać na 55 pytań ;). I gdy kolejny raz się pomyliłam, słyszę rejwach dobiegający z telewizora. Odeszłam  na chwilę od tego  zajmującego zajęcia ;), by zobaczyć, co się dzieje. Nic nowego – awantura na całego o krzyż, który jedni chcą, a drudzy niekoniecznie. I to wszystko w imię miłości Bożej i poszanowania bliźniego. Przynajmniej tak twierdzą ci, co pokotem przed krzyżem, a nawet na krzyżu z krzykiem na ustach bronią jedynej słusznej racji. Tu ma stać i koniec! A jak nie, to postawimy następny, następny, następny…Za nic mają  wspólne ustalenia, kompromis wypracowany, i  gdzieś głęboko tych, co przeciwni w ogóle są. Mam wrażenie, że również nie obchodzi ich  dzisiejsza uroczystość i godne  jej  upamiętnienie. To oni są dziś ważni i ich krzyk. Wyłączam telewizor…wracam do jajek…

Tylko sobie tak myślę, zresztą nie pierwszy raz, że ci najwięksi gorliwcy, obrońcy swojej wiary i swoich racji, ci, co to  Bóg na ustach  im nie schodzi- w sercu go chyba nie mają. A przynajmniej Jego nauk i przykazań…

Gdy słów brakuje…można o pogodzie…

 Gorączka jednej, za to konkretnej  nocy, powoduje, że dni poprzedzające ją, również są gorące, choć pogodowo to się nawet ochłodziło. I nie wiem, czy wcześniejsze zaklinanie słońca, by w ten dzień żarem nie buchało, bo zanim człowiek wyjdzie z domu to cały makijaż z  niego spłynie – nie przemieni się w zaklinanie deszczu- coby go nie było, bo  w takim przypadku makijaż również może spłynąć 😉 A prognozy są  takie, że deszcz w nasze rejony ma przyjść i popadać sobie przez kilka dni. Pocieszające jest to, że prognozowana jest przerwa w opadach- akurat w sobotę. Ale sami wiecie, jak z tą pogodą bywa. A tu całą gębą malowanie w toku. Ja nie wiem czy ten mój mąż tak z zazdrości, że my -czyli matka z córką – postanowiłyśmy na tę okazję  profesjonalnie sobie lica pomalować, a On  swoje nie może (choć na upartego, nikt mu tego nie zabrania) i zaczął malować wszystko, co w ręce, a właściwie w oko  mu wpadnie. Chyba po to, by mnie denerwować. Więc dom cały w rusztowaniach stoi. Ja wiem, że będzie ładniej, ale czemu to się dzieje za pięć dwunasta?!  No i przy okazji, ochlapane zostaje, co popadnie? Najbardziej mnie wkurzyło i do łez doprowadziło, jak  po powrocie  do domu (wystarczył jeden dzień nieobecności), zastałam  bluszcz i jeżynę, które oplatają taras – pochlapane cementem!!! Nie wspomnę o drewnianych, dopiero co odświeżonych schodach  na taras. Myślałam, że sprawcę zabiję i  zamiast świętować zaślubiny, będę w areszcie siedzieć 😉
A ogólnie to luzik. Tylko nie wiem, po co te telefony, SMS-y z pytaniami, jak tam stresik przed weselny? Nawet ksiądz nie omieszkał dziś się spytać.
Jaki stresik???
A pod zdjęciem z nad jeziora wstawionym na n-k, czytam: co ja tam robię, przecież mam teraz tyle zajęć na głowie?
No żeż, czy muszą mnie wpędzać w poczucie winy????
Luzik.
Ja się nie stresuję. Gubię tylko klucze namiętniej i na dłużej niż zwykle.
Ale znajduję!!!
Jutro mierzymy sukienki. Tuśka swoją i ja swoją.  Jutro się okaże, czy to nie był głupi pomysł, by  na kulminacyjny moment czekały w szafie  3 miesiące.  Pomijam, że moja przeceny się doczekała i kosztuje teraz o 300zł mniej …wrr …
I jeszcze miałabym ją nie dopiąć? No nie!!!
To jest dopiero prawdziwy stres 😉
Jak  również posadzenie gości przy stołach.
Ale luzik, mój mąż na moje utyskiwanie, jak tu wszystkich pousadzać, odpowiedział: Normalnie, na krzesłach. 
   Ale tak naprawdę, to tymi drobiazgami chcę zagłuszyć mój wewnętrzny niepokój. Niepokój, który nie dotyczy wesela…Martwię się tatą, który od tygodnia  dużo gorzej  się czuje, nawet przestał prowadzić samochód, ale nie przestał pracować… To konsekwencje  wypadku…
Tymi duperelami, jakby ktoś  słusznie nazwał, chcę zabić myśli niewesołe…
One są,  bo trudno ich nie mieć, kiedy przychodzą  wieści niedobre.  Słusznie mówią, że brak wiadomości, to dobra wiadomość…Komuś wali się świat, a ty nic nie możesz zrobić. Twój świat się nie zatrzymał, wciąż cię pogania, choć straciłaś na chwilę oddech…Choć każda próba wyobrażenia sobie, co można czuć w takiej chwili, kończy się bólem, więc jaki ból musi czuć ktoś, kto  tej chwili doświadcza?
Nie myśleć…
Zająć ręce robotą, myśli drobiazgami…
Choćby pogodą…
Oooo  jeszcze muszę uzgodnić menu obiadowe…
Luzik. Do pomocy wezmę Tuśkową przyszłą  teściową….
Bo życie dalej się toczy, dopóki znowu w człowieka piorun nie walnie….i nie zatrzyma mu oddech….