Zima tam i tu…

Zapomniałam już, jak wygląda zima w mieście. A właściwie pamiętam ją zupełnie inaczej, z perspektywy oczu dziecięcych i młodej dziewczyny. Każde opady śniegu mnie cieszyły i wtedy czas powrotu ze szkoły naturalnie się wydłużał, bo z okolicznych górek wraz z innymi dzieciakami zjeżdżałam  na teczce lub na własnych nogach. Następnie po dotarciu do domu brało się sanki i psa, i hulaj dusza, aż do wieczora.  Zabawy na śniegu, to spora dawka  radości i przyjemności. W weekend  całą ferajną szło się na wyższe górki, jakie były w pobliskim parku. A tam dopiero mogliśmy poszaleć i pokazać swoje umiejętności. I  tak co roku  jeśli oczywiście dopisała zima. A ta kilka razy, jak dobrze pamiętam, była obfita i długa. Zdarzyło też się ,że  z jej powodu przedłużyli  nam ferie, lub  w ogóle na kilka dni zamknęli szkoły. Nikt nie narzekał na jej uciążliwość. Nikt nie wyglądał z utęsknieniem wiosny. No chyba, że dorośli 😉

Gdy przeprowadziłam się na wieś, gdzie zima jest po prostu piękna w swej urodzie, to z sentymentem jednak powracałam do tej w mieście. Tu nie ma takich górek, by dzieciaki mogły pozjeżdżać i poszaleć , pozostawało ciągnięcie sanek po ulicy i kuligi, które się organizowało w lesie.

Dziś zima  w mieście mnie przeraża. Nie zimno, tylko obfite opady śniegu, które automatycznie zakorkują całe miasto nawet poza godzinami szczytu. To ,że nie ma gdzie zaparkować, bo jego hałdy zalegają każde wolne miejsce, to jedno, drugie to ,że gdy już się zaparkuje, to na drugi dzień potrzeba dużego zaparcia i sporych umiejętności by samochód mógł w ogóle ruszyć. Główne ulice zawalone breją pośniegową, osiedlowe śliskie tak, że niektóre auta pod górkę nie podjechały, stając w poprzek i korkując totalnie wjazd i wyjazd…Zmuszona do przemieszczania się w ciągu dnia w różne miejsca, najpierw odkopywałam  własny samochód i  zmieniałam miejsce parkowania, stale szukając  lepszego tylko po to, by uniknąć całkowitego zasypania i zniwelować możliwość uszkodzenia go przez inne pojazdy, i następnie  …wsiadałam do taksówki… Odchodził stres z szukaniem miejsca do zaparkowania, gdy docierałam do celu. Usłyszałam w radio, że na zimę nie opłaca się kupować drogich butów, bo sól sypana na śnieg je po prostu niszczy. A ja od razu sobie pomyślałam o samochodach. Ile stłuczek pięknych, pachnących nowością  i tych trochę starszych, ale jakże eleganckich i drogich autek w ciągu tych dni  widziałam, to chyba przez całe moje grubo ponad dwudziestoletnie jeżdżenie niedane było mi oglądać.  Siedząc na tylnym siedzeniu odszedł też stres ,że ktoś we mnie wjedzie, a ja przecież wciąż poruszam się bez prawa jazdy ( zgubione) i nie dość ,że auto uszkodzi, to jeszcze dodatkowych problemów sobie narobię. Za to raz trafiłam na taksówkarza , któremu nerwy puszczały komentując  poczynania innych użytkowników drogi.  I tu żałowałam , że sama nie siedzę za kółkiem Fatalnie, większość fatalnie  jeździ, gdy  aura diametralnie się zmienia  i utrudnia tę jazdę.  Jako piesza też nie miałam ułatwionego zadania, chodniki, jeśli już odśnieżone to tylko wąski pasek, więc mijając się z kimś wpadało się w odgarnięty śnieg…po kolana.

Umęczyła mnie ta zima w mieście, więc z radością, tym większą, że już moja Mam wróciła ze szpitala, udałam się do domu…Nawet fatalna droga, a momentami  jej brak, gdy jechałam  polami i lasami nie była w stanie zepsuć mi humoru. Wjeżdżając na pięknie odśnieżone podwórko i patrząc na wysokość  odgarniętego śniegu wiedziałam, że tu tez mocno dosypało. Ale tu na wsi ma to swój urok…Szczególnie kiedy  siedzi się przy kominku 😉

O przyjaźni…

 Czy w ogóle istnieje, to pytanie wciąż jest zadawane, bo wciąż są różne na nie odpowiedzi. Jedni mówią kategoryczne nie, drudzy, że i owszem, ale zawsze to się kończy zaangażowaniem uczuciowym przynajmniej jednej ze stron, inni mówią, że istnieje, choć wcale jej nie doświadczyli…

A ja mówię tak:

 Przyjaźń damsko-męska jest przyjaźnią inną niż pozostałe, w których osoby nie różnią się płcią.

Bywa szorstka jak ta męska, twarda bez zbędnych sentymentów. Bez drążeń w temacie i achów na swój widok…Bez spowiedzi z detalami, co się działo wtedy, kiedy się nawzajem nie widziało jakiś czas. Konkrety! Gdy potrzebna pomoc- udzielana jest  bez zbędnych analiz. Zawsze.  Poklepie po plecach. Bez łez. Bez słów zapewnień. Po prostu jest. W każdej sytuacji, nawet tak intymne,j jak szpitalne łóżko…

Ale taka przyjaźń też ma cechy babskie…Zadzwoni tylko po to, by się wygadać, gdyż ma taką potrzebę. I dobrze wie, że obojętnie ile się nie widzieliśmy, jak długo nie słyszeliśmy, to zawsze jesteśmy w tym momencie, jakbyśmy właśnie godzinę temu przerwali rozmowę i wrócili do niej.

 Kilka dni temu  usłyszałam  takie słowa od Przyjaciela: „Bo jesteś moją Przyjaciółką”…

Po raz pierwszy zostało słowami nazwane to, co zawsze było między nami. Ta przyjaźń nigdy nie potrzebowała zbędnych deklaracji z żadnej ze stron…Nazywaniu pewnych zjawisk po imieniu. W końcu tak zwyczajnie po męsku wszystko jest oczywiste…

Bez jakichkolwiek, kiedykolwiek wobec siebie zauroczeń typowo damsko-męskich, bez podtekstów erotycznych…wciąż trwa mimo upływu lat.

Trwa od lat dziecięcych i nic tego nie zmieni…

I bardzo sobie ją cenię…

Mam też Przyjaciółki… jedną tak długo jak  Przyjaciela…Oboje ich traktuję jak najbliższą rodzinę…Mam porównanie naszych wzajemnych relacji i choć jest wiele różnic między nim,i to jest coś, co  je łączy, co w każdej przyjaźni jest ważne…To niepowtarzalna więź i porozumienie dusz. Ani czas, ani odległość tego wstanie, nie jest zmienić. Tym bardziej inny człowiek…żadne nieporozumienie. Lojalność…rozmowa…i czas, kiedy ta druga osoba go potrzebuje, to fundament każdej przyjaźni.

Obserwuję też inną przyjaźń, taką między dwoma facetami  i stwierdzam, co następuje:

Przyjaźń męska bywa  interesowna 😉 a wtedy cierpi żona 😉

Męża przyjaciel się rozwodzi i powołał go na świadka. Przed rozprawą panowie się często spotykają ,a owocem tych spotkań są gorące ziarniste bułeczki i cieplutki jeszcze chlebek. Wszystko to przynoszone  po 22. do domu…Na dzień dobry, a właściwie na dobranoc wcinam przynajmniej dwie… i piętkę 😉 I doczekać się nie mogę tej rozprawy, bo inaczej rozrosnę się w końcu wszerz i…pomyślę o rozwodzie 😉 własnym…

 

Kobiecy element dobrego samopoczucia…

  Mama co tydzień chodzi do fryzjera. Nie  z próżności tylko z wygody. Natura obdarzyła Ją gęstymi , sztywnymi jak drut włosami , a teraz ma ścięte na krótko i tylko na czubku głowy zrobioną trwałą, by fryzjerka mogła jakoś ułożyć Jej włosy. Jeśli zdradzę ,że mnie ostatnio fryzjerka   do której wcześniej nie chodziłam  powiedziała, że mam włosy jak sierść dzika , to wiecie komu mam dziękować 😉 Żadne tam chemie je nie zmiękczyły i w loki nie zamieniły. Nawet grubości i gęstości nie dodały, bo to zawsze miałam, co za każdym razem słyszę  jak zmieniam fryzjera. A odpowiadam, że gdybym przyprowadziła syna to  dopiero zobaczyliby ile można mieć włosów na głowie. Misiek zawsze jest sensacją w salonie ;)Ale wracając do mamy, której ciężko samej jakąś sensowną fryzurkę utrzymać, to biega raz w tygodniu, by pomoc w tej materii otrzymać. Wymodelowane bez dodatkowego usztywnienia nawet po spaniu wyglądają dobrze. Niestety nie w czasie choroby, wiadomo, kiedy człowiek się rozłoży, gorączką go trawi, to na głowie powstaje koszmar. A gdy ma się sztywne włosy do tego to żaden grzebień ani szczotka ich nie poskromi. Kobieta jednak kobietą jest zawsze, nawet jeśli wszystko inne co wokół się niej dzieje zwisa i powiewa, bo tak się źle czuje to, co ma na głowie stanowi nie lada problem jeśli, wizerunek delikatnie mówiąc  nie odpowiada 😉 Na początku problem został rozwiązany dużą futrzaną czapą, której nie chciała zdjąć nawet na izbie przyjęć, czekając na lekarza, mimo że słabo się Je robiło. Pielęgniarka jednak nie dała za wygraną, mówiąc, że tu nikt fryzurą się nie przejmuje 😉 Nawet starsza pani z irokezem na głowie sensacji nie zrobi, i pocieszała, że tu luster nie ma 😉 Trafiłyśmy na kompetentny i miły personel pod każdym względem i mamie to, co ma na głowie wyleciało z głowy 😉 Na chwilkę…Ja tylko się uśmiechałam, bo problem znam z autopsji. W różnych sytuacjach już byłam, po wielu operacjach czy też dłuższym leżeniu i to, co mam na głowie, a raczej, żeby jak najszybciej z tym zrobić porządek, zaprzątało moje myśli.  I przecież wiadomo, że nie  chodzi tu o fryzurę prosto od fryzjera, tylko  zwyczajnie o czyste, pachnące szamponem włosy. Śmieję się teraz  i zastanawiam czy jest jakaś sytuacja, kiedy  kobiecie będzie zupełnie obojętnie, jak wygląda? Wątpię…w końcu wygląd to jeden z elementów naszego samopoczucia…

Ech życie…i tak cię lubię …

Tatuśko jeśli już miał kontakt ze służbą zdrowia, to był on specyficzny. Mając kilku przyjaciół w tym fachu,  cokolwiek mu czy jego bliskim dolegało, najpierw udawał się w domowe pielesze któregoś z nich. Nigdy  (odpukać) nie leżał w szpitalu, i tak naprawdę do dziś nie wie, jak służba zdrowia funkcjonuje. Jakie procedury obowiązują, gdy człowiek nagle potrzebuje pomocy. Gdy w niedzielę zastał mamę w nie najlepszej kondycji, z gorączką i wysypką na całym ciele, osłabioną totalnie, bo od piątku nic nie jadła, natychmiast wezwał taksówkę i kazał wieźć się  na pogotowie. Na nic komentarz taksówkarza, że pogotowia od 10 lat już nie ma. Jak to nie ma? Nie uwierzył. Na miejscu okazało się ,że trzeba było słuchać się taksówkarza, bo dyżurna pani oznajmiła,- co pewnie 99% ludzi wie- że pogotowie jest tylko na wezwania i przewóz chorych, i nie ma na miejscu lekarza, który udzieliłby pomocy. Tak jak dawniej to bywało. Więc tata obrał kierunek najbliższego szpitala. I tu się zaczęły schody, bo nie bardzo chciano ich przyjąć. Tato uparty jest i wierzy w siłę pieniądza, mimo że wciąż mu mówiono, że potrzebne jest skierowanie od rodzinnego lekarza. Nie kasa, tylko glejt. Uparł się, i w końcu  lekarz zbadał mamę. Dał zastrzyki i powiedział…że jutro będzie lepiej. Oczywiście za kasę, ale o przyjęciu do szpitala nie było mowy. Jutro, czyli w poniedziałkowy ranek telefon od taty, że nie jest lepiej, więc wsiadłam w auto i pognałam do Dużego Miasta. Najpierw do domu, by zobaczyć mamę…Szkoda słów, w jakim stanie była…ale oczywiście na słowo szpital od razu energicznie się zapierała, że nigdzie nie ma siły iść. Udałam się do Jej lekarki rodzinnej i zażądałam natychmiastowej wizyty domowej lub skierowania do szpitala na dermatologię. Pani doktor wymigawszy się wieloma pacjentami, wolała dać mi skierowanie.  I słusznie. W międzyczasie, i córcia dotarła do miasta, i obie  postawiłyśmy mamę/babcię do pionu bym mogła  zawieźć Ją do kliniki. Tam ogólne zdziwienie trzech lekarek – tyle się mamą zajęło- że nie została przyjęta  poprzedniego dnia   do szpitala. Wczoraj, jak Ją zostawiałam  miała jeszcze gorączkę, zmiany skórne na całym ciele, które mogą  potrwać kilka dni. Zrobiono różne badania- szukają bakterii, raczej wykluczając wirusa. Za to  znaleźli coś w płucach – to informacja na dziś. Dzisiaj musiałam być w domu, jutro znowu jadę do miasta przynajmniej na dwa dni.

Oprócz tego, tak na dokładkę, bo przecież  kłopoty za człowiekiem to nie parami ,ale całym sznurem lubią się ciągnąć, więc by ten sznurek nie był za krótki, to Maksa pogryzł pies. Na tyle mocno, że musiano dać mu narkozę i go pozszywać.

 W domu remont, beze mnie zaczęty-  jak wczoraj późnym wieczorem wróciłam, to na widok tego, co się dzieje, aż łzy poleciały.

Dlaczego faceci nie myślą, że kiedy coś naprawiają, upiększają, to inne powinni zabezpieczyć tak, aby nie zniszczyć?

W niedzielę Misiek zdążył powynosić wszystkie rzeczy z półek, zostały tylko ubrania w szafach, którymi miałam zająć się w poniedziałek rano. Wiadomo, czym się zajmowałam, więc ubrania zostały…Szafy wprawdzie zostały wyniesione z pokoju  na korytarz, ale niczym niezabezpieczone. Zresztą we wszystkich pokojach łącznie z łazienką nawet drzwi nie były zamknięte, a folia zabezpieczająca -sztuk kilka -leży sobie nietknięta. Szlag.

Szlag…bo się tez okazało, że zgubiłam w mieście dokumenty, czyli dowód, prawko itp…na jaw wyszło dziś, gdy chciałam je przełożyć do innej torebki. Gdybym nie zmieniała torebki, pewnie w ogóle bym nie wiedziała, że ich nie mam.

 

Nie wiem co mnie/nas się w tym roku czepiło. Może to odwet za to, że tak kurczowo się życia czepiłam? I teraz mi pokazuję, że wcale nie jest ono takie różowe i może nie warto się go tak mocno trzymać? Na nosie mi  gra i testuje, ile mogę jeszcze wytrzymać?

Wszystko to pikuś, póki ze zdrowiem nie igra.

Przy okazji, że mama leży w tej samej klinice, gdzie ja chodzę na kontrolę, to udałam się do swojej pani Doktor po obiecane skierowanie na PET. Odstałam swoje w kilkugodzinnej kolejce, kolejny raz dochodząc  do wniosku, że kliniczna przychodnia kompletnie nie zna słowa logistyka. Pod drzwiami,  pod którymi ja czekałam,  nikt zdrowy tak naprawdę nie  czeka. Bałagan, jaki tam panuje w przyjmowaniu pacjentów, powoduje, że z niektórych osób wychodzi zwierzę pochodzenia niewiadomego. Smutne to i widok przykry, gdy osoby po chemioterapii ( w tym dniu brana) mające pierwszeństwo muszą sobie je wywalczyć. Ale z drugiej strony, widok osoby, która mówi, że ma złe samopoczucie i nagle przeobraża się w lwicę, która  zagryzie każdego, kto stanie na jej drodze…przerażający. Ja wiem, trzeba walczyć o swoje, ale w sumie to podziwiam za siłę, mnie chemia kładła na łopatki  i na nic w tym czasie sił nie miałam. Zresztą zawsze  mam kłopot, nawet wtedy, kiedy lekarz prosi, by wejść bez kolejki. No cóż, taki mój urok 😉

Ale żeby smętnie nie kończyć to:

 DZIŚ NA SEKUND 5 POJAWIŁO SIĘ SŁONECZKO….

 

 

Tuśka jest już po pierwszej rozmowie z Profesorem. Tak jak przewidziała, zmienił  Jej temat, mówiąc, że wybrała sobie za trudny na pracę inżynierską, że na magisterkę niech sobie go zostawi. Wspomniał już nawet o doktoracie, twierdząc, że Ona już należy do rodziny, a  rodzina trzyma się razem. Cokolwiek to znaczy…

 

 

I na koniec…Ja dziś zamykam kranik z kłopotami, więc jeśli ktoś chce jeszcze coś mi dorzucić, to tylko do północy. Od jutra żadnych nie przyjmuje. KONIEC. KROPKA. BASTA!

 

Komunikat!

 Już ponad dwa tygodnie je  nie wdziałam. Wcześniej przez moment, za krótko, aby się nim nacieszyć, ale wystarczająco długo, by poczuć jak to fajnie jest, gdy mi towarzyszy. I znikło … Podobno gdzieś  jest, tak mówią i cieszą się jego widokiem. Nie wiem, może je nielegalnie  przetrzymują? Więc apeluję ktokolwiek wie, ktokolwiek widział niech powie, gdzie jest i przestanie tak zachłannie tylko dla siebie je mieć. Oddać natychmiast SŁOŃCE!  Podobno Księżyc chciał je mieć tylko dla siebie i zasłonił swym ciałem, ale mu się nie udało i Słońce się wyrwało…Tylko gdzie jest? Jeszcze  z kilka dni bez niego, pochmurnych i takich nudnych, a zwariuję lub w  zimowy sen zapadnę. Nic mnie się nie chcę, energię wyssała walka z mrozem i przydałoby się jakieś doładowanie.

Więc jeśli koś wie…   

   jest tak…..                                                     


   a przecież mogłoby być tak :)))))

 

                                                                                       (sara 66)

 Nie wiem, czy przyczyna to (nie)pogoda, ale ostatnio znalazłam dwa kubki po kawie w lodówce…hmm…

……………………………………………………………………..

 W międzyczasie jak pisałam sobie na blogu, zadzwonił telefon… Tata z informacją, że  jest z mamą w szpitalu. W tej chwili są już w domu, ale najadłam się strachu. Tata zastał mamę półprzytomną. Przyczyną było uczulenie na leki…W tej chwili po zastrzykach śpi.

Ja się tylko zastanawiam, co  mnie jeszcze przyniesie ten początek roku…Jak na niecały miesiąc mam już dość „wrażeń”…

 

Profesorowi się nie odmawia…

  Tuśka jako jedyna na roku  u  Profesora miała ocenę celującą z egzaminu z Ekologii.

 I nie byłby to  aż tak szczególny fakt , gdyby nie to ,że Profesor znany był od lat, jako  pogromcą studentów. I nawet piątki  jako oceny przez lata jego pracy były  rarytasem.  A Jej pracą wymachiwał przed nosami tym, co nie udało się zaliczyć i próbowali kolejny raz…Na dowód ,że można i to jak można 😉 W dziekanacie  odczuła na własnej skórze , co to jest celujący u tego człowieka, bo najpierw wielkie zdziwienie, niedowierzanie i późniejsze komentowanie tego faktu. A studenci zgrzytali zębami i wytykali Ją palcami 😉

A Ona zadowolona, że skończyła zajęcia z Profesorem, bo to człowiek starej daty i dość trudny we współżyciu uczelnianym. No i przecież nad wyraz wymagający, jak się przekonała większość żaków.  Choć Jej akurat kłód pod nogi nie rzucał, a właściwe pył sprzed nóg usuwał na drodze do swej katedry. Między innymi dlatego tez miała dylemat jaką wybrać przy pisaniu pracy inżynierskiej. Czy Ekologię, czy Gleboznawstwo,  gdzie czyhał na nią młody, przystojny i rzucający życzliwym okiem Promotor;) Wybrała jednak Ekologię , upewniwszy się ,że może pisać u bardzo miłej pani Doktor. Miała wybór ze względu na wysoką średnią i perspektywę miłej współpracy z osobą i z tematem z tej dziedziny , którą wchłaniała łatwo i przyjemnie.

I wszystko szło tak, jak chciała, wybrała już sobie temat, ale wczoraj pani doktor Ją wezwała do siebie i powiedziała:

  Profesor, gdy zobaczył pani nazwisko, to powiedział, że to on będzie pani Promotorem…

  Ale ja chciałam, żeby to pani Doktor nim była…

Też bym bardzo chciała, ale no cóż, Profesorowi się nie odmawia…Szczególnie że on już i o pracy magisterskiej w pani przypadku wspomniał…

I Tuśka wpadła z deszczu pod rynnę…

Oczywiście już panikuje:

  że temat jej zmieni…

  że myśli, że nie wiadomo co sobą reprezentuje, a ona zwykłą studentką jest..

  że będzie ustalał niedogodne terminy…

że czepi się, że w  trakcie zmienia nazwisko…

Przerwałam Jej ten wywód telefoniczny i zaczęłam się śmiać..

Dasz radę! I nie martw się na zapas.

Musi się oswoić, ale nie dziwię  się- latami budowana legenda o Profesorze nie nastraja optymistycznie. Więc, kiedy  tak pięknie zaliczyła u Niego i odetchnęła z ulgą, że ma go z głowy, okazało się, że niekoniecznie 🙂 Bycie dobrym studentem ma swoje konsekwencje.

W końcu Profesorowi się nie odmawia 😉

 

 

 

 

 

Bieli mam już po dziurki ;)

   Ufff… tu  przynajmniej odczuwam ulgę,  czyli w moim miejscu, które stworzyłam sobie w sieci. Tu nieustannie może być mi  zielono 😉 Nie lubię bieli jako koloru…owszem zimowa sceneria, szczególnie na wsi jest piękna, ale szybko powszednieje. Nuda. Więc biel mnie nie zachwyca…prawie w ogóle nie mam jej w swojej szafie. W niej królują różne barwy  i dopiero od  kilku lat przemycany od czasu do czasu kolor czarny…

A za oknem jest to, co jest…

Wszędobylska biel…

Na dodatek  sypiąca prosto w oczy…Ale jak wiadomo kiedyś i to się skończy…Aby do  wiosny, chciałoby się rzec…

Podobno nieważny jest początek, ale koniec…Nie wiem ile w tym prawdy , ale się tego będę trzymać…Tylko moje dziś podstawowe pytania to:  Jak długo trwa początek i jak szybko zaczyna się koniec?

 

          Mamuś ukradli mi buty….

Gdy usłyszałam  w słuchawce telefonu głos Miśka z absurdalna informacją , to przez moment różne myśli przeleciały mi przez głowę. Włącznie z taką, że ktoś mu kazał z tych butów wyskakiwać …czyli  klasyczny napad.. O matko i córko, jakże może być wybujała matczyna wyobraźnia 😉

          Zostawiłeś za drzwiami ?- zapytałam, gdy myśli z powrotem weszły na logiczny tor myślenia 😉

          Ale tylko na chwilkę…

Zaczęłam się śmiać…Misiek ma sąsiada ( ten co nie lubi głośnej muzyki), przed którego drzwiami zawsze stoją jakieś buty ,a czasem aż 3 pary dorosłych i 2 dziecięce. Bywa nawet więcej , pewnie wtedy kiedy kogoś gości. Komentowaliśmy to różnie , gdyż większa ich ilość utrudnia przejście na schody. Mając okienko między zajęciami  Misiek udał się do mieszkania. W mieście błoto pośniegowe , więc nie chciał zabrudzić swojego  korytarza i skorzystał z patentu sąsiada 😉 Jak to się skończyło, już wiemy;) Tylko był mocno zdziwiony, że sąsiada butów nikt nie ruszył…

 

Mniej więcej w tym samym czasie ,na parkingu dla złotych klientów mężowi ukradli lusterko boczne z samochodu…

 

Biorąc pod uwagę  co pisałam we wcześniejszym poście, i  zapowiedź REMONTU w domu, to kiepsko zaczął mnie się ten rok. Samo słowo na R powoduje na mojej skórze ciarki. Bo to już udokumentowane jest ,że ja do wszelkich fachowców mam pecha…więc gdy tylko sobie pomyślę o tym zamyśle, to moja wyobraźnia co może się przy tej okazji wydarzyć, nie ma już żadnych granic 😉

 

Więc dla poprawy humoru  mimo śnieżycy  wybraliśmy się z dzieciakami do kina. Na bardzo smakowicie brzmiącą komedię pt: „CIACHO”… No cóż, film lepiej brzmi niż smakuje, ale dla genialnego grania Małaszyńskiego  i dlatego ,że jakaś cząstka kwoty za bilet jest ofiarowana „Orkiestrze ŚP” – to warto iść 🙂

 

Za chwilę będę się przedzierać przez zaspy do koleżanki, ale najpierw przywołam wspomnienie lata delektując się smakiem świeżej moreli 😉

Mąż zdobył dla ocieplenia temperatury 😉

Ta… byle do lata…;)

 

 

Miejscowy Ośrodek Stwarzania Problemów…czyli MOPS

  Wypatrzył Ją z okna, jak stała na przystanku autobusowym. Obca…inaczej znałby ją choćby z widzenia. Kolejne autobusy podjeżdżały, a ona nie wsiadała. Wyszedł więc i zagadnął…Dobrze im się razem gadało, więc została…Nie drążył w jej przeszłości, zadowolił się tym, co mu czasem o niej wspomniała…Mijały tygodnie, a nawet miesiące i zaczęło być widać ,że są blisko ze sobą. Pod sercem nosiła owoc wspólnej miłości… I nagle bajka brutalnie się skończyła, choć nic nie zapowiadało jej końca…Był ciepły, piękny dzień , razem z innymi na boisku kibicowali miejscowej drużynie. Podeszli do nich mundurowi i zakuli ją w kajdanki…Niedowierzanie, szok , złość…rozpacz. Ale wystarczyło kilka następnych dni, by się dowiedział ,że ona aniołem nie była…Należała do gangu, brała czynny udział w napadach. Nie zrezygnował z niej…syna mu urodziła w więzieniu. Po kilkunastu  miesiącach odsiadki wyszła na wolność, a on ich zabrał do siebie, do domu…Ale sielanki już nie było… Tylko kilka tygodni  minęło jak znikła ponownie,  z tą różnicą ,że razem z nią  dziecko. Czekał, aż w końcu zaczął szukać , znalazł, ale ona wrócić już nie chciała, a dziecko było pod opieką państwa. A on w tej rozpaczy sięgnął do kieliszka , już nie raz tak robił, kiedy mu życie dokopało. Jednak zanim sięgnął dna , zjawił się jego Anioł  Stróż, matka, która prośbami, groźbami, perswazją  zmusiła go do działania w walce o syna.  Sama za stara według sądu szanownego, by zostać rodziną zastępczą dla własnego  wnuka, który właśnie do takiej rodziny trafił. Ojciec musiał się wykazać pracą i trzeźwością…Walka  o dziecko była długa, zbyt długa. Bo jak się okazało , rodzina zastępcza to intratny interes , a jeśli sędzina jest spokrewniona z matka zastępczą , to ta nawet pozwalała sobie na krzyki typu: „nigdy go nie dostaniecie”…A mały pokochał swojego prawdziwego ojca i babcię, bo na szczęście sąd wyznaczył widzenia i mogli też zabierać go do siebie. I w końcu nastał ten dzień, kiedy sąd musiał przyznać syna ojcu. Dobro dziecka wygrało… I żeby dla małego lepiej było , zamieszkał on z babcią, która miała większe mieszkanie- ojciec tylko jednopokojowe- a przede wszystkim, mogła go otoczyć opieką całodniową, gdy ojciec był  w pracy. I mogłabym już skończyć tę historię, bo żyją sobie w trójkę spokojnie, a mały otoczony jest dużą miłością…Ale! Gdyby nie to, że coś się stało, co mnie zbulwersowało osobiście. Historia ta toczy się w małym miasteczku w centrum Polski, gdzie z pracą jest byle jak. Ojciec małego stara się jak może i nawet mu to wychodzi, jednak  zobowiązania płatnicze z przeszłości powodują ,że  nie zawsze pieniędzy na wszystko starcza. Babci emerytura też niewielka jest, więc udali się do MOPS , aby złożyć wniosek o zapomogę. Paniusia w okienku dobrze rozeznana w sytuacji- w końcu tu każdy wie wszystko i o wszystkich lepiej niż oni sami- wniosek odrzuciła,  gdyż wyliczyła ,że kilka złotych przekroczyli próg dochodowy. Do wyliczeń wzięła pod uwagę też babci emeryturę ,ze względu ,że wnuczek u niej mieszka. I na nic się  zdały tłumaczenia, że i owszem mieszka, ale prawnym opiekunem jest ojciec,  nie babcia, i tylko jego zarobki powinny być brane pod uwagę. Nic z tego, paniusia wie lepiej! Gdy to usłyszałam, aż we mnie się zatrzęsło…Często w TV słyszę a w prasie czytam, że nie można łamać przepisów, często bzdurnych, przez które nie można pomóc tym, którym ta pomoc jest potrzebna. Ale łamać  przepisy , po to by nie pomóc, to już przechodzi wszystko. Kto w takich ośrodkach jest zatrudniany? Ja się pytam…Dlaczego parę groszy , zła wola urzędnika, jego niewiedza  ma decydować o przyznaniu czy też nie środków do życia…Nie wspomnę o tym, że gdyby mały został u rodziny zastępczej , to państwo o kilka jak nie kilkanaście  razy wyższą kwotę musiałoby wyłożyć co miesiąc…

 

Mam przykre wrażenie, że w miejscach, gdzie wrażliwość na drugiego człowieka, chęć  niesienia mu  pomocy, powinno być standardem- w końcu ci ludzie biorą za to pensje- zamiast tego jest znieczulica i często brak kompetencji…

Łatwiej pijakowi i lumpowi  uzyskać jakąś kwotę z opieki  społecznej, bo jemu się należy, bo nic nie zarabia…I mało kto z urzędników się przejmuję ,że w większości i tak przepije te pieniądze.. Dobry uczynek i odfajkowana praca. Uśpione sumienie…jeśli w ogóle jakiekolwiek mają.

Tak wiem, są tacy co je mają…na szczęście…Ale jak widać nie każdy  ma to szczęście  by na nich trafić.

By nie zgasło…

    Samo chcenie czasem nie wystarcza. Wydawałoby się, że to nic trudnego tak spojrzeć na wszystko bardziej optymistycznym okiem. Więc próbuję, w końcu sama sobie tego  optymizmu życzyłam…

Przyprószyło, przymroziło, ale co tu narzekać w końcu styczeń mamy i lepszy śnieg  niż chlapa o tej porze. No można by było ponarzekać ,że za mało tego śniegu, że ledwo  Pani Zima musnęła białą farbą krajobraz, ale za to bezpieczniej się jeździ , a  świat wokół piękniejszy jest niż w tej jesiennej szarudze, którą nam serwowano do tej pory. Co innego, gdyby tak w marcu sypnęło i zmroziło…Wprawdzie prognozy nie są optymistyczne , bo zapowiadają długą zimę i zimną wiosnę, ale po co  zamartwiać się na zapas? Szczególnie teraz, kiedy  siedzę sobie wygodnie przed kominkiem, a ogień wesoło sobie tańczy i grzeje moje nogi. Dłonie grzeje kubek z herbatą…I czego więcej w takiej chwili potrzeba?

Więc odganiam pesymistyczne myśli jak natrętną muchę…

Staram się w ogóle nie myśleć,  pogrążona w bezruchu ze wzrokiem wpatrzonym w wesołe iskierki…

Pozbyłam się już bólu…dosłownie, tego fizycznego, choć może jeszcze nie tak do końca , ale w porównaniu co było, to odczuwam ulgę…Niestety, z tej okazji czeka mnie spory wydatek. Nieprzewidziany… Więc trzeba się z nim oswoić…Mówi się trudno…I szukam optymizmu w tym wszystkim , tak jak dziury w zębie szukała  dentystka…Nie znalazła, a ząb  usunąć musiała …Więc ja teraz usuwam pesymistyczne myśli…Próbuję…w końcu mam w tym wprawę…

No, ale co tu ukrywać dziwnie zaczął się  ten Nowy Rok… problemowo…Podrzucił kilka supełków do rozwiązania…Więc już dawno uleciały ze mnie szampańskie bąbelki…

A ja najbezpieczniej się czuję  otulona ciepłem domowego ogniska…i staram się, by nie wygasło.

Choć czasem mam wrażenie, jakby ktoś na nie od czasu do czasu wylewał kubeł zimnej wody…

A może ja sama ?

 

 W kominku  łatwiej przypilnować by ogień nie zgasł…

 Przy nim nie trudno  się ogrzać…

 Iskra nie powoduje niekontrolowanych wybuchów…

                                                                             

                                                                      

 

Jeśli ktoś ma ochotę się ogrzać – zapraszam – gorąca herbatka, kawka, a nawet wino też się znajdzie…:)

 I cała szuflada czekoladek…;)

 

Fart, szampan czyli ostatnie i pierwsze dni roku;)

W poświąteczny poniedziałek wybrałam się na zakupy, jak większość rodaków, co okazało się na miejscu. Naiwnie sądziłam, że największe tłumy zwabione przecenami przewaliły się przez sklepy już w niedzielę. Ludzie, mając dość siedzenia za stołem i podjadania, korzystając z dodatkowego dnia wolnego ruszą uprawiać najmodniejszy jogging między sklepowymi półkami. Poniedziałek zaś  teoretycznie jest dniem pracującym, więc oczekiwałam więcej luzu. Teoretycznie, jak się okazało. Mnie samą  nawet końmi do miasta by w te dni nikt nie wyciągnął, gdyby nie potrzeba. Także z własnej nie przymuszonej woli, ale też z woli córci, której zostały tylko cztery dni na podjęcie decyzji, gdzie spędzi podróż poślubną, tak by luksus pobytu był troszkę tańszy niż gdyby decydować miała  w nowym roku, oraz z potrzeby wykupienia recepty i zakupu KALOSZY bo we własnej zagrodzie miałam potop, wyruszyłyśmy obie z Tuśką w paszczę lwa:D Wszędobylskie tłumy mnie doszczętnie ogłupiły, ale się zawzięłam i twardo oznajmiłam córci, że bez KALOSZY do domu nie wracam. Najpierw udałyśmy się do Biura Podróży, gdzie miło spędziłyśmy co najmniej godzinę na wybieraniu ofert. Dobrze, że miejsce już wcześniej zostało wybrane i tylko pozostał wybór noclegu, czyli hotelu i tego, co przy nim. Prosto nie było, ale sympatycznie nam się zrobiło, kiedy tak te wszystkie foldery sobie pooglądałyśmy. W końcu klamka zapadła… Czas podnieś cztery litery i stawić czoła zakupowym szaleństwom…Cel: KALOSZE!  No, ale te procenty na wystawach mają w sobie moc przyciągania czy się chce, czy nie, więc nasze kroki mimo woli podążały w ich kierunku…Z pierwszego sklepu ja wyszłam z kolczykami, Tuśka  z bluzką…Z drugiego ja z tuszem do rzęs, Tuśka z pudro-różem czy jak to się tam zwie. Z trzeciego  ja z bluzko-sukienką i bluzką, Tuśka z niczym, bo bluzkę to Ona wypatrzyła i ze słowami „najwyżej mi pożyczysz” mi odstąpiła…Z czwartego ja znowu z kolczykami…po drodze były jeszcze inne sklepy, gdzie Tuśka coś tam mierzyła, ale na nic się nie zdecydowała. Padałyśmy już z pragnienia, więc zrobiłyśmy sobie przerwę, by się posilić sałatką i nawilżyć organizm wodą mineralną, a KALOSZY wciąż nie miałam. Uparta jestem, więc zmieniłyśmy obiekt na inny, cel pozostał ten sam. Decyzja była trafna, bo  w końcu zostałam szczęśliwą posiadaczką  KALOSZY w kratkę 🙂 a Tuśka jeszcze jakiegoś korektora urody, więc ja sobie dorzuciłam tonik ;)… Spędziłyśmy  prawie 6 godzin między półkami i muszę przyznać, że na pewno pobiłam swój rekord życiowy. W różnorodności zakupów też…Szaleństwo również  popełniłam, zważywszy, że (słowo!) po raz drugi w życiu kupiłam sobie tusz do rzęs i po raz pierwszy dwie pary kolczyków na raz; śmiem przypuszczać, że dałam się ponieść fali zakupów…No i nawet mnie udało się upolować coś z przeceny, co  tak do końca moją zasługą nie jest, bo choć oferta sięgała aż 70% mniej, to ja znalazłam tylko 20% i gdyby nie Tuśki 50% to mogłabym się tylko uśmiechać a nie cieszyć pełną gębą, że na 7 sztuk w mojej torbie, aż dwie po przecenie  się znalazły 😉 Bo ja ogólnie nie mam farta do wyprzedaży, więc raczej ich unikam. Gdy wokoło pełno ludzi z satysfakcją w oczach i błąkającym się uśmiechem na twarzy  trzymających w ręku wypchane torby, a w portfelu zaoszczędzone pieniądze, to ja ze sfrustrowana  z ciuchem, który nie został przeceniony, ale za to kupiony w karkołomnych  warunkach. Taki jest na ogół mój bilans zakupowy 😉 Tym razem mogę powiedzieć, że miałam FARTA! No i z KALOSZAMI wróciłam ..;)

 

I stoją te kalosze jak na razie bez użytku, bo Nowy Rok nas przywitał lekkim mrozem i śniegiem :))

Sylwester w gronie rodzinno -przyjacielskim minął bardzo sympatycznie, w czym na pewno pomogły szampańskie bąbelki. Dziś już  swoich gości pożegnałam, ale na tym nie koniec imprezy, bo wychodzimy z domu, by gościć się dalej 😉 I wszystko byłoby piękne i cudne, gdyby nie fakt ,że w Nowy rok weszłam z bólem i bez prochów nie funkcjonuję. Byle do poniedziałku…mam nadzieje, że  wtedy mój bolący problem się rozwiąże.

Mam nadzieję, że Wy wciąż tak jak ja,  jesteście w szampańskich nastrojach 🙂