W przyspieszonym trybie tracę oddech…

Wczoraj musiałam wypełzać z pieleszy wcześnie, bo laboratorium, do którego musiałam się udać, pobiera krew tylko do godziny 10. Jest to filia Alabu, więc właściwie punkt pobrań przy niewielkiej przychodni POZ. Byłam tam po raz pierwszy, a mieści się w jednym z czterech budynków, do którego kompleksu należy nasz blok, w którym posiadamy mieszkanie, a zaraz obok Tuśkowy budynek. Zresztą ja do tego budynku przyjeżdżam do kosmetyczki. Piszę o tym, bo gdy OM pojechał do mieszkania, to poprosiłam go by się upewnił, czy ze skierowaniem lekarza spoza przychodni, będę mogła zrobić badania bezpłatnie. Tak, ale na skierowaniu ma być napisane, że do laboratorium Alab. I takie mi przywiózł OM od Rodzinnej: na karteluszku, bez peselu, wypisane gdzie i na co pobrać, ze wszystkimi pieczątkami. Spojrzałam na nie sceptyczne, ale ufałam, że Rodzinna wie co robi ;D

Myślałam, że jak zjawię się o 9. to może będą ze dwie, trzy osoby w kolejce. Nic mylnego. Byłam 12. Jedyna w maseczce. Potem za mną jeszcze przyszły 4 osoby w tym starsza pani mocno kaszląca, bez maseczki, i druga w maseczce. No to byłyśmy we dwie, bo kilku pacjentów oczekujących pod gabinetami do lekarza, również nie miało masek na twarzy. Niekomfortowa sytuacja, bo poczekalnia mała ciasna. Weszłam po 45 minutach stania i dreptania w kółko… Podaję skierowanie, a pani do mnie to prywatnie. Pytam się dlaczego, przecież mam skierowanie, więc słyszę: no nie wiem, czy pani doktor ma podpisaną umowę z naszym laboratorium, wydaje mi się , że nie ma. (Pewnie to, że pieczątka z innego miasta, z innego województwa ją zaniepokoiło). Odpowiadam, że jeśli wystawiła mi skierowanie, to raczej ma, ale już się dopytuję o cenę tych badań, bo tak czy siak, muszę je zrobić, o czym informuję obie panie w gabinecie. Pielęgniarka, więc pyta się mnie czy kłuć, na co odpowiadam, że tak. Druga siedząca przy komputerze postanawia zadzwonić do koordynatora i zapytać się o tę umowę. Słyszę: pacjentka się upiera, że doktor ma z nami umowę. No nie potrafię trzymać języka za zębami w takich sytuacjach: nie upiera się tylko wnioskuje logicznie, że Rodzinna wie, gdzie daje skierowanie na NFZ. Zanim skończyła się rozmowa słowem do wyjaśnienia, ja już miałam pobraną krew. Pani poprosiła o dowód, który leżał przed jej nosem na biurku. Wypisała kwit z kodem i tyle. Słowem się nie zająknęła, że Rodzinna ma podpisaną umowę, za to na końcu powiedziała, że zna panią doktor, bo chodziła do niej z dziećmi. Trudno, żeby Rodzinnej nie znali w Miasteczku (przynajmniej z nazwiska), gdyż przez wiele lat miała tam gabinet prywatny jako pediatra i alergolog. I nie tylko my, ale więcej osób z tego terenu przynależy do niej bądź teraz do jej córci jako pacjenci POZ. Poinformowałam panią, że będę tu robić badania co 3 tygodnie, więc dobrze wiedzieć, że jednak bezpłatnie.

Z ulgą wyszłam na zewnątrz do auta. Słońce pięknie świeciło, choć nie było ciepło, bo termometr wskazywał tylko 4 stopnie. Pomyślałam, że pojadę do kwiaciarni nad jeziorem, w której dawno nie byłam, a właścicielka robi bardzo ładne naturalne stroiki…Nic nie kupiłam, ale postanowiłam udać się na spacer…

Krótki, bo jednak było trochę wietrznie i smagało dość ostrym zimnym powietrzem, a ja nie miałam na sobie zimowej kurtki, tylko trochę cieńszą. Ale jak tu nie wykorzystać obecności w takich okolicznościach przyrody… Staram się być uważna, łapać chwile… Zajechałam jeszcze do Pepco za ramkami do zdjęć…i kupiłam…

No nie ukrywam, że zainspirowałam się rozmową z Teresą o pięknych puszkach, które kryją słodycze. Ta może nie jest najpiękniejsza, ale brzydka również nie, a że w środku są orzechy w czekoladzie, to się skusiłam 😉

A potem gotowanie zupy, wyjazd po Najmłodszych i czas z nimi. Pomiędzy padałam na łóżko łapiąc oddech, a wieczorem czułam cała sobą ogromne zmęczenie. Tylko co się dziwić, jak zaliczyłam 17 pięter we własnym domu, a przecież nie zawsze miałam przy sobie telefon. Przysnęło mi się oglądając mecz… Niestety obudziłam się i zdążyłam obejrzeć końcówkę, potem następny, a na koniec dokończyć książkę i światło zgasiłam przed drugą. Z bolesną świadomością, że zaczął się kolejny etap przygody z panem CH. I że nie daję rady funkcjonować w szybszym trybie, nawet przez pół dnia. Że muszę wyłączyć, co instynktownie mi się włączyło, a mianowicie robienie kilku rzeczy na raz albo zaraz po sobie. Zawsze tak miałam, że wolałam zrobić wszystko, co miałam do zrobienia, nawet padając na twarz, by potem móc oddać się tylko przyjemnościom. Anemia nauczyła mnie robić przerwy, rozkładać pracę, jakąś fizyczną aktywność na cały dzień, a jak poszła precz, to odezwała się moja natura zakodowana w dna 😉

Dziś nicnierobię!

*

Pupilek dziadersa z Żoliborza, wójt Pcima, Daniel wszystko może, którego prezes namaścił na prezesa Orlenu, mimo podsłuchów i dowodów na sprzeniewierzanie państwowej kasy, miał nad sobą swoisty parasol ochronny, który teraz porwał wiatr historii. No totalna zgnilizna i bagno, odkrywane każdego dnia.

Nie da się zauważyć, kto jest dla prezesa staczającej się partii guru propagandy, bo łatwo o analogie ścieżki absurdu jaką kroczą oboje. Czyli w Ukrainie walczą naziści, którzy wywołali tę wojnę i straszenie bombą atomową… a na rodzimym podwórku, to Niemcy nami rządzą.

I wcale mnie nie zdziwiły słowa posłanki z komisji śledczej, że pisdzielcy na utajonych obradach bez kamer zachowują się zupełnie inaczej, niż przed kamerami. Przecież oni „szczekają” by się przypodobać dziadersowi z Żolborza i swoim wyborcom, bo wiedzą, że „ciemny lud to kupi”… No nie mam, nie mam i nie mogę mieć szacunku, zrozumienia dla wyborców pisdzielców, tej akceptacji tego szamba, dewastacji, pogardy dla rozumu…

Dobrego, słonecznego weekendu! 🙂