Obowiązkowo Wielka Majówka ;)

  Większość młodego pokolenia pierwsze dni maja kojarzy  z Wielką Majówką i  bynajmniej nie chodzi tu o tytuł kultowego filmu, tylko   z obowiązkowymi wypadami za miasto i ogólnym narodowym grillowaniem. Jednym słowem  długim weekendem i wypoczynkiem. Bardziej zaradni i obrotni już od nowego roku planują gdzie i jak spędzą te dni. A gdy kalendarz sprzyja i pracodawca da kilka dni urlopu, to nawet ponad tydzień leniuchowania można  uzyskać. W swoich wspomnieniach mają poprzednie mniej lub bardziej udane spędzanie majowego czasu. Towarzyskie spotkania, biesiadowanie…lub ten bardziej luksusowy, czyli pobyt w SPA lub za granicą…

 

  Jestem  pokoleniem , które we wspomnieniach ma inny przebieg tych dni.

1 maja zapamiętałam oczami małej dziewczynki w czerwonym płaszczyku  trzymającej w ręce balonik i maszerującej wraz z rodzicami w pochodzie. Bardzo mi  się wtedy  dłużyło, bo w dużym mieście taka defilada trochę trwała, a przecież ja miałam obiecane lody. Zapamiętałam tylko ten jeden raz z dzieciństwa i ten drugi przed samą maturą. Nasza klasa poszła tylko dlatego ,że prosiła nas o to wychowawczyni, bojąc się o konsekwencje, które mogliśmy ponieść podczas egzaminów od dyrekcji i innych nauczycieli.  Bardzo lubiliśmy naszą  polonistkę  i ją szanowaliśmy, więc bunt i dyskusje odłożyliśmy na później. A później to był miły czas wspólnie  spędzony na Wałach…Nie wiem, w ilu pochodach uczestniczyłam. Ale chyba niewielu, bo moi rodzice nie byli zwolennikami tego typu akcji. Ale wtedy to był przymus, przed którym czasem nie udało się uciec. W dorosłym życiu nie zaliczyłam ani jednego.

3 maja tamtych czasów kojarzyć zawsze mi się będzie z zagazowanymi ulicami mojego miasta. Z wiecami i protestami. Z czasem niebezpiecznym , gdzie milicja była wrogiem obywatela. Wtedy to nie był dzień wolny od pracy czy szkoły.  Choć było to święto kościelne, jak i państwowe.  Dopiero od 20 lat możemy się cieszyć dniem wolnym.

Ale odkąd   go mamy, to razem w kupie z 1 majem  kojarzy się na pierwszym miejscu z długim weekendem, którym trzeba jak najlepiej zagospodarować.  Podstawowym tematem w tym czasie jest …POGODA 😉  Niewielu obywateli tak naprawdę świętuje. Charakter obchodów przez lata się zmienił. Nikt nikogo do niczego nie zmusza.

Na pewno?

Bo ja mam wrażenie, że teraz też jest  nacisk, tyle że społeczny jak spędzić te dni.

Obowiązkowo na łonie natury.

Obowiązkowo z grillowanym mięsem i kuflem piwa.

Obowiązkowo w podróży,  najlepiej poza granicami kraju.

Obowiązkowo morze, góry, jeziora…

Obowiązkowo…jakoś trzeba 😉

 Tylko ta pogoda bywa taka nieobowiązkowa 😉

(Nie)określony czas…

Ile trwa żałoba?

W przypadku tej narodowej jest to prosta sprawa. Władza ogłasza, ile ma trwać: dzień, dwa, trzy, tydzień…i po tym czasie kończy się, i jeśli obywatel ma ochotę, to bierze udział w rozrywkach współczesnego świata bądź nie. No,  ale przynajmniej nikt go palcami nie wytyka, bo  oficjalnie żałoby już nie ma.

Ale jak to jest z nią, gdy tracimy kogoś bliskiego? Rodziców, dzieci, męża, rodzeństwo…przyjaciela…

Żałoba ma dwa znaczenia. Pierwszy to stan naszego ducha, czyli ból, rozpacz, odczuwanie wielkiej straty. Ten proces jest bardzo indywidualny i nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak naprawdę długo będzie trwał. Często trwa nawet latami, przechodząc w różne stany, mniej lub bardziej intensywnego  przeżywania.

Drugie znaczenie to  kulturowe i religijne. I w tym przypadku już się mówi o limicie czasu. Rok dla najbliższej rodziny, czyli rodziców, dzieci, męża, rodzeństwa,  krótszy dla pozostałych bliskich. Tak nakazuje tradycja. Przez określony czas  obowiązuje w ubiorze czarny kolor, a przynajmniej jakiś  element stroju, i powstrzymanie się od wszelki rozrywek. Oczywiście najbardziej napiętnowany jest tu alkohol i taniec. Jest to  jakiś sposób  uszanowania zmarłej osoby, zresztą bardzo widoczny. 

Jednak wiele się słyszy głosów, że żałobę  ma się w sercu, nie na pokaz. I jej określony czas odbiera się jako przymus. Lub ograniczenie, bo nie wypada. Bo ludzkie języki. Jedni będą mówić, że zbyt szybko się skończyła,  widząc sąsiadkę  uśmiechniętą w kolorowej sukience po stracie męża przed upływem roku, drudzy, widząc kobietą w czerni, której mąż codziennie pił i bił  z  powątpiewaniem będą kręcić głową, czy ta żałoba jest prawdziwa.

Trudno to oceniać, bo nie znamy  prawdziwych  emocji, które targają te osoby, kiedy śmierć pojawia się w ich otoczeniu.

Mają prawo zachowywać się tak, jak im serce dyktuje.

Chcę wierzyć, że każda forma żałoby właśnie z niego płynie. Że nie ma w tym obłudy i strachu przed ludzkimi językami.

Kilka dni temu zmarł brat teściowej. Ona, jak i jej siostra zostały powiadomione dopiero po pogrzebie. Nigdy go nie poznałam, ba, nawet o jego istnieniu zapomniałam, gdyż  od wielu  lat  nie chciał utrzymywać żadnych kontaktów ze swoją rodziną. Powodów nie znam, ale widocznie tkwiły  w nim tak mocno, że nie życzył sobie pojednania przed śmiercią  ani po niej…zakazując swoim bliskim (żonie, dzieciom)  informowania własne rodzeństwo o dacie pochówku.

Siostry, czyli męża mama i ciocia  zamówiły mszę żałobną…

Mąż w niej nie zgodził się uczestniczyć, twierdząc, że nie znał wujka i nie ma takiej potrzeby. Nie czuje żadnej żałoby, a że dzień był powszechny, a On w pracy, tym bardziej nie poczuwał się nawet do obowiązku.

Po kilku dniach dostał od cioci  SMS o treści: Nie będę mogła być na weselu Tuśki,  bo mam żałobę.

Chciałabym zostawić to bez komentarza.

Bo wierzę, że Ona naprawdę ją w sobie ma.

Tylko biorąc pod uwagę, że ciocia nie ma swoich dzieci, a mąż i jego siostra  czyli dzieci jej siostry) to dla niej zawsze były najbliższe osoby, przez to też i ich własne dzieci…to jej nieobecności ma inny wymiar. Nikt przecież nie każe tańczyć starszej pani czy pić alkohol.

Ale żałoba to żałoba…

Nie podlega dyskusji…

 

100 procent mężczyzny ;)

   Prawdziwy mężczyzna powinien posadzić drzewo, wybudować dom i spłodzić syna.  Nie wiem, czy w tej kolejności jaką przytoczyłam, ale mniej więcej tak to brzmi.  Mówi się też coś o córce – że tak naprawdę ojcem się jest wtedy, gdy  się ją posiada.

Z tego wynika, że mój mąż  jest prawdziwym mężczyzną i 100% ojcem.  Drzewo jest, dom jest i córcia i syn też są.

Za niecałe  4 miesiące Tuśka będzie już miała swoją rodzinę. Na razie tylko dwuosobową.

Ale, żeby przyszły zięć nie był tylko w Jej oczach 100% facetem,  po wspólnych uzgodnieniach postanowiliśmy Jego wizerunek u innych wzmocnić 😉

Podarowaliśmy dzieciom ( przyszłym małżonkom)  działkę. Narzeczony Tuśki   szybko zabrał się do roboty i  posadził na niej 40 lip. Teraz czeka na sadzonki sosny. Projekt domu  już  wybrany i zakupiony. Dzieciaki  biegają po urzędach, aby pozwolenie na budowę zdobyć. A nam pozostało tylko jeszcze weselisko wyprawić i spokojnie czekać.

By ostatni element składający się na 100% mężczyznę w rodzinie się pojawił.

Nacisków nie będzie. Ani na termin, ani na płeć.

Mam tylko nadzieję ,że wnuki  się pojawią zanim  bujny las z tych drzew wyrośnie 😉

 

 

W  czasach, gdy intercyza przedmałżeńska nie jest  podszeptem diabła, ale czymś prawie naturalnym, gdy zanim młodzi powiedzą sobie sakramentalne tak, to wcześniej przez ich głowę przebiegnie myśl, co będzie w razie rozwodu…Stwierdzam co następuje: ufamy córci na 100% ,że dokonała świetnego  wyboru 😉

Nic dziwnego, że gdy z ust pani Notariusz usłyszeliśmy wyraz  „obcy” w stosunku do Narzeczonego, to zabrzmiał w naszych uszach jak fałszywy ton…

Mąż nawet zwrócił na to  głośno uwagę…No, ale cóż, prawo jest prawem 😉

Chcieć dostrzec…

      Czy ten kwiat..

…to jest..

…tak to…

bukiet gożdzików 🙂

 

  Nigdy bym nie pomyślała, że kupię bukiet goździków do wazonu.

To nie są moje ulubione kwiaty, ale wyglądają  uroczo 🙂

 

Nie będę oryginalna jeśli powiem, że najbardziej podobają mnie się róże, ale lubię tulipany, konwalie i niezapominajki. Lubię bukiety z drobnych kwiatów….mogą być polne z trawą ozdobną…Lubię też frezje i lilie…A w maju bez 🙂

 

Jestem zaskoczona – pozytywnie. Bo tak często zależy coś od drugiego człowieka. Jeden zrobi wszystko by pomóc, inny rozłoży ręce w geście niemocy. Bo kolejki, bo limity. Pilne to pilne. Jedno słowo napisane jedną ręką, dwie pary oczu odczytało. Jeden telefon i już wiem, że nie lipiec, nie maj tylko przedostatni dzień kwietnia i badanie będzie zrobione. Normalnie, zwyczajnie, refundowane. Później tylko kilka dni czekania na wyniki.

Nieustannie mam nadzieję, że w maju poczuję intensywny zapach bzu…

Osobno czy w towarzystwie…

  No i mam mętlik w głowie i nie jestem przekonana do własnego zdania. A w czym rzecz? A no w osobach towarzyszących. A właściwie: czy zapraszać gości z nimi, czy też bez? Chodzi tu przede wszystkim o ludzi młodych i bez pary. Jak rok temu koleżanka wydawała za mąż córkę i zapraszała jej liczne kuzynostwo, to od 16. lat wzwyż czy miała dana osoba chłopaka/ dziewczynę, to na zaproszeniu  widniał napis z osobą towarzyszącą. Szczerze? Osobiście uważam, że to przesada. Co innego, jeśli taki młody człowiek, ale nie 16-latek, tworzy już  z kimś długo parę, i wszem i  wobec wiadomo, że są razem. Koleżance w ten sposób liczba gości weselnych drastycznie wzrosła i jednego kuzyna córki, 18-latka zaprosiła samego, wiedząc, że żadnej dziewczyny nie ma. No i była obraza majestatu. A koleżanka głupio się poczuła. Nie rozumiałam wtedy tego. Bo ja ogólnie uważam, że na wesele, jeśli kogoś zapraszamy, to go na tyle znamy, że wiemy, czy jest z kimś, czy nie.  I w głowie mnie się nie mieści, by taki młody człowiek dla towarzystwa wziął ze sobą jakąś koleżankę czy kolegę ze szkoły, czy podwórka. Czy ma 16 lat, czy 20. To w kwestii rodziny. Inaczej myślę, już jest z koleżankami i kolegami pary młodej. Raz, że jest to już starsza młodzież, dwa, z różnych środowisk, często nieznająca bliskich młodych. I tu  myślę, że jest to kwestia do uzgodnienia, jakie zaproszenie chcą dostać. Kiedy ja wychodziłam za mąż, moje trzy koleżanki ze studiów nie miały chłopaków. Więc dobrały się w pary z trzema kolegami z grupy, których i tak bym zaprosiła. Problem został rozwiązany 😉 Dla mnie wesele, to jest zupełnie inna impreza niż np. sylwestrowy bal, gdzie trudno pójść bez osobistego partnera czy partnerki.  To uroczystość rodzinna i dla przyjaciół…Powinna też mieć charakter integracyjny, czyli  wszyscy bawią się ze wszystkimi. Więc brak partnera nie powinien być aż tak odczuwalny, szczególnie dla ludzi młodych. A samo wesele może być okazją, by kogoś interesującego poznać. Takie jest moje zdanie. Ale coraz częściej wokół mnie słyszę zupełnie inne. I że to nie wypada np. chłopakowi który ma 19 lat  wręczyć zaproszenie bez osoby towarzyszącej niezależnie czy ją ma, czy też nie. Ja osobiście bardziej głupio bym się poczuła, gdybym miała wręczyć  zaproszenie z takim wpisem  komuś o kim wiem, że jest z kimś już dość długo. Bo wtedy taka osoba powinna być wymieniona z imienia i nazwiska. No normalnie jakoś nie mam  w ogóle przekonania do tego sformułowania – osoba towarzysząca.  Ech…ale może moje poglądy powinny trafić do lamusa?? A z drugiej strony patrząc, to problem dotyczy tylko ludzi młodych. Bo przecież ciotka rozwódka, czy wujek wdowiec,  którzy nie ułożyli sobie ponownie życia we dwoje, nie idą na wesele z sąsiadem czy koleżanką. No i jeszcze jedno, sprawa zagorzałych singli, którzy coraz częściej w rodzinie się trafiają. Owa rodzina pewnie z utęsknieniem czeka, aż znajdą dla siebie drugą połówkę. I każda spódniczka czy też spodnie u boku takiego delikwenta wywołują spekulacje.  A oni może nie mają na to ochoty lub też możliwości i dając im takie zaproszenie, stawiamy ich w niezręcznej sytuacji. Raz, że wysyłamy sygnał, iż nie powinni być sami i  dwa, niejako zmuszamy, by na gwałt kogoś sobie poszukali. Wiem, mają wybór, ale mnie się wydaje, że takie zaproszenie niezręczne jest…

 

 

 Czas się nie zatrzymał tylko  zwolnił trochę…by znowu zacząć biec swoim rytmem….Nadgoni…a niektórych nawet zostawi w tyle…

 

Wspomnienie – historia rodzinna…historia dzisiejsza…

  Mój dziadek ze strony mamy był rymarzem. Zmarł, gdy miałam 5 lat,  i tylko z opowieści rodzinnych wiem, że byłam jego najukochańszą wnuczką, Wielką miłością i dumą. Wiele  anegdot rodzinnych z tego powodu krąży, ale ja tym razem nie o tym chciałam opowiedzieć.  Dziadek wraz z rodziną mieszkał w małym miasteczku w centrum Polski.  Jednak był taki czas, kiedy za chlebem wyprowadził się na Śląsk. Działo się to zaraz po wojnie, w czasie gdy  psychoza, że Niemcy upomną się o tamte  ziemie była  na tyle silna, że  po niedługim czasie dziadek spakował dobytek i wrócił z rodziną  w stare strony. Jedną z pamiątek po pobycie na Śląsku był zakupiony tam obraz Matki Boskiej. W mieszkaniu, do którego się  sprowadził  była kuchnia, której lwią cześć zagospodarował na swój warsztat rymarski. To było jedyne  odpowiednie lokum, gdyż wejście było  bezpośrednio z ulicy ,a także okno na nią wychodziło.  Nad warsztatem powiesił przywieziony  obraz, aby Matka Boska miała go w swojej opiece. Było to dość ryzykowne posunięcie , bo obraz był widoczny nawet dla ulicznych przechodniów. I niektórych bardzo mocno kuł w oczy. Bo  czasy były komunistyczne, wtedy  każdy prywaciarz był kułakiem tępionym przez władzę. A i wielu obywateli gorliwie tej władzy chciało się przypodobać.

Dziadek miał silną osobowość i stałe poglądy, wiec ani UB, ani inne władze komunistycznej Polski nie zmusiły go choćby do przynależności do ówczesnej Izby Rzemieślniczej…ani innych zrzeszeń. Był indywidualistą ze sztywnym kręgosłupem moralnym. Gnębiony częstymi kontrolami, zapewne  też spowodowanymi  donosami od życzliwych, nie raz poniósł dotkliwe straty. Zarekwirowany w takich przypadkach towar ( skóry)  nigdy już do niego nie wracał. Mimo tego, przez lata utrzymywał rodzinę ze swojej pracy. Może dlatego ,że był jedynym rymarzem w okolicy, i nawet władza miasteczka i okolic, korzystała z jego usług?  Być może…Nawet ze  świętym obrazem dawali sobie spokój po częstych sugestiach ,że za mocno rzuca się w oczy.

Pewnego pochmurnego dnia, gdy dziadek jak co dzień pracował przy swoim warsztacie, nagle  zrobiło się jaśniej.  Widoczna łuna bijąca od obrazu rozjaśniła całe pomieszczenie. Ktoś szedł ulicą i przyklęknął. Wieść szybko się rozniosła; najpierw zbiegli się sąsiedzi, którzy głośno się modląc, zaczęli masowo klękać.

Niewiele czasu minęło, a cała  ulica została wypełniona tłumem modlących się ludzi, uznających  to zjawisko jako objawienie się Matki Boskiej. Każdy chciał obraz zobaczyć z bliska. Tego władza już nie zdzierżyła. Dziadek został aresztowany i trafił do więzienia.

A  ludzie w miasteczku długo jeszcze  przychodzili pod dom, by się pomodlić.

Nie mam pojęcia co stało się  z tym obrazem.  Mama ani wujek, jedyni żyjący z czwórki rodzeństwa  nie pamiętają tego. Po latach jednak tajemnica owego objawienia  została chyba wyjaśniona. Podobno w tym samym czasie w kilku domach w całej Polsce miało miejsce takie samo zdarzenie.

Tajemnica tkwiła w farbie …Po 15 latach od jej użycia zaszła jakaś reakcja chemiczna i nagle zaczęła  świecić..

Jednak głęboko wierzący widzieli  co innego …A dziadek odsiedział kilka dni za zakłócanie komunistycznego porządku…

 

Dziadek nie doczekał się Polski demokratycznej. Nawet nie dożył czasów, które zapoczątkowały o nią walkę.

Przeżył wydarzenia marcowe 68 roku, po których wielu zrozumiało, czym jest władza totalitarna. Czym jest tak naprawdę komunizm w Polsce. On to wiedział…

Nie doczekał się lepszych  czasów dla Polski. Serce nie wytrzymało…

Każda rodzina ma swoją historię. Nie wszyscy mogli być tymi zasłużonymi dla ojczyzny w glorii i chwale. Z pierwszych stron gazet , o których  powszechna historia nie zapomni.

Ale oni też byli patriotami  i naszymi rodzinnymi bohaterami.

Warto o tym pamiętać.

A we mnie jest potrzeba wspomnień.

************************************ 

   Teraz też dzieje się historia i jestem jej uczestnikiem.  Nie opłakuje, a tym bardziej nie oceniam polityków i innych przez pryzmat ich zawodów. To nie ten czas.  Zwyczajnie, po ludzku smutno mi i żal ludzi oraz  ich bliskich, dlatego często i łza się w oku pokaże.  Uważam, że naszą powinnością jest oddanie im hołdu  i uszanowanie żałoby.

Mogłabym się  podpisać pod słowami Andrzeja Wajdy, ale już nie pod samym apelem… Zgadzam się, że nasz Prezydent był dobrym i skromnym człowiekiem, choć to też mogę tylko wywnioskować  na podstawie relacji innych, i tak jak reżyser nie znam przyczyn, dla których miałby być pochowany na Wawelu. Jednak decyzję szanuję , choć się z nią nie zgadzam, tak jak szanuję żałobę i nie popieram żadnych demonstracji, ani tych ulicznych, ani tych piśmiennych… A w kontekście utworzenia kaplicy katyńskiej na Wawelu cała rzecz ma zupełnie już inny wymiar…

 

 

 

Charakter łagodny lub złośliwy…

Od ponad roku o nich wiem.

Są dwie.

Zmiany.

Tylko charakter ich nieznany.

Pół roku temu ponownie zostały potwierdzone.

Nic się w zmianach nie zmieniło.

Nie są ani mniejsze, ani większe.

Dlatego zasugerowano, że charakter mają łagodny.

Dziś jednak zabrał głos specjalista:

 Nie chcę pani straszyć…

Może i nie chciał, ale wystraszył.

Mówiąc: Nie ma pojęcia zmian łagodnych, nie w tym przypadku, a w pani szczególnie.

Nie zawsze to miłe uczucie poczuć się wyjątkowo.

I wyjść z dwiema karteczkami, na których z daleka widoczny jest napis:PILNE!

I ze świadomością, że nawet on pewnych procedur nie przyspieszy.

Bo czy zmiany się zmieniły dowiem się najwcześniej za 3 miesiące.

 

 

Bez odpowiedzi…

  Często chodził nad pobliski staw, by łowić w nim ryby. W tamten  niedzielny poranek też tak uczynił, ale zanim doszedł, już zauważył, że tak dobrze znany mu krajobraz nie jest taki sam jak zawsze. Niepokój  w serce się  wdarł, w oczach ukazał się strach, przyspieszył kroku, by za moment już biec, gdyż  własne myśli mu  tak nakazywały. Nie zdążył przed śmiercią. Później się okazało ,że nie miał szans. Nie miał szans go uratować. Młody, bo około trzydziestoletni mężczyzna postanowił odebrać  sobie życie. Będąc w sklepie usłyszałam, jak ktoś powiedział coś o odwadze. Czy samobójstwo to czyn odważny? Czy raczej jest ucieczką od rzeczywistości, strachem przed odpowiedzialnością, zagubieniem i beznadziejnością, która się wkradła i rozpanoszyła…? Ta śmierć, jak wiele innych pozostawi po sobie pytanie: czy musiało tak się stać i dlaczego?

To nie jest pierwsza taka śmierć w moim otoczeniu. Parę lat temu, inny  mężczyzna w podobnym wieku i z podobną sytuacją rodzinną odebrał sobie życie. A jeszcze dawniej, bliższa mi osoba, która byłą czyjąś  córką, żoną i matką  z własnej woli odeszła bez pożegnania…

Pozostawiając bez odpowiedzi na pytania, które nurtują otoczenie, ale przede wszystkim dręczą  najbliższych. A samo zdarzenie budzi w nich ból i poczucie winy.

Nie miałam zamiaru o tym pisać.

Choć często  powtarzam, że śmierć można oswoić, jest w końcu częścią naszego życia, to jednak nie najlepiej sobie z tym radzę.

Jednak sobotnia tragedia kolejny raz zmusza mnie, bym pochyliła nad nią głowę…

Łzy ,ściśnięte gardło i ta zwykła ludzka bezradność…

Bunt.

Solidarność.

Poszłam  na spacer…nie, nie poszłam ani do lasu, ani żadną inną drogą. Nogi, całe ciało odmówiło mi posłuszeństwa i zapadłam się w fotel. Spacer odbył się po zakamarkach duszy.

Jak to jest, że jedni sami odbierają sobie życie, innym los tragicznie przerywa  życiodajną nić, a jeszcze inni w cierpieniu czekają na ten moment, ale gdy on następuje,nie jest ważne jak, tylko dlaczego to się stało.

 Nikt nie jest na to przygotowany ani pogodzony…Zawsze po niej zostaje cierpienie i żal.

Rozpacz.

Gdy jest nagła i tragiczna jeszcze trudniej  doszukać się sensu…

Najtragiczniejszy jej wymiar to ten indywidualny…

Osobisty.

Czasem wołam w niebo…

Wciąż nie słyszę odpowiedzi…

              Mimo dzielących różnic –  pokoleniowych, światopoglądowych, politycznych

    wobec ŚMIERCI jesteśmy sobie wszyscy równi.

    I równie bezradni…

    W poszukiwaniu sensu…zostajemy z tajemnicą.

 

 

  

Ludzkie oblicze, czyli człowiek w mundurze…;)

   Samochód jest dobrym miejscem do rozmyślań. Dopóki nie zgaszę silnika i nie wysiądę, mogę poddać się swobodnie myślom, które kłębią się  w mojej głowie. A i czas jest ich sprzymierzeńcem, bo trasy, jakie pokonuję, nie są ani za krótkie, ani za długie…Tym razem też mocno główkowałam  nie patrząc  na boki, w końcu trasę znam na pamięć. I nagle z lewej strony, ktoś z poświęceniem własnego życia wybiega na szosę i macha lizakiem. W pierwszej chwili myśl. czy to do mnie, ale już noga wdepnęła hamulec. Człowiek intensywniej zamachał i pokazał miejsce, w które mam zjechać. Następnie podszedł i grzecznie się przedstawił, prosząc bym wysiadła, po to, aby naocznie zobaczyć, na co nie patrzyłam, jadąc. Nawet nie zaczęłam się domyślać jakie cyferki zobaczę, bo myśli moje pobiegły już w innym kierunku.  A mianowicie czy jak mnie już poproszą, bym się okazała, to czy będę miała czym. Bo tradycja w zatrzymywaniu mnie przez Policję  nakazywała, bym jakichś dokumentów przy sobie nie miała. Obym miała dokumenty samochodu- w duchu zaklinałam. Człowiek poinformował mnie, o ile przekroczyłam prędkość oraz w jakim czasie. Wyliczył szybciutko koszt mej nieuwagi – czyli trzech domów na krzyż, co tworzą teren zabudowany i…Nastąpił moment , w którym musiałam sięgnąć do torebki…Ulga – dokumenty samochodu są, teraz tylko wyłuskać z tego gąszczu prawo jazdy. Przez chwilę człowiek przyglądał się moim poczynaniom. W końcu widząc, że wyciągam tonę luźnych karteczek mniejszych lub większych, płyty CD, zdjęcia, leki i różne prostokąciki, które swym wyglądem dawały nadzieję, że jest to to, czego szukam, ale tym nie były, i wszystko z jednej tylko kieszonki w torebce, zaproponował, bym wróciła do własnego auta i tam spokojnie poddała analizie zawartość torebki. Ale ja już wiedziałam – prawka w niej NIE MA. Tradycja została zachowana. Poprosił o dowód…hmm ten zgubiony i jest w trakcie wyrabiania. Na szczęście opatrzność nade mną czuwała i miałam ze sobą relikt z przeszłości, czyli stary dowód w formie książeczki. Człowiek z uśmiechem ( widocznie wciąż podobna jestem do  dziewczyny sprzed lat) poinformował mnie, że sprawdzi w bazie danych czy posiadam odpowiedni dokument do prowadzenia pojazdu, i jeśli właśnie tak będzie, to obecny  brak jego  nie wpłynie na kwotę mandatu. Mnie jednak nie kwota zaprzątała myśli, tylko wizja, że mogłam znowu je zgubić. Telefonicznie zmusiłam męża do poszukiwań w domu. Znalazł , oczywiście były w innej torebce i zadeklarował, że jakby co, to mi je dowiezie. W końcu jest do tego przyzwyczajony, gdy mnie zatrzymują panowie mundurowi 😉 Nawet te kilkadziesiąt kilometrów do pokonania go nie odstraszyło 😉 Jednak ja tym razem trafiłam na człowieka, który najpierw mnie przeprosił ,że to sprawdzanie tak długo trwało, później zganił system ,że nie mają rejestru ubezpieczeń aut, następnie poinformował mnie ,że mam już nowy dowód do odebrania w swoim urzędzie oraz poprosił, bym częściej podczas jazdy patrzyła na wskazówki szybkościomierza. Normalnie przyjmując z jego rąk mandat  poczułam się jakbym nagrodę otrzymywała 😉  Bo to był CZŁOWIEK  w uniformie policjanta.  Jak widać, nie trzeba być młodą, długonogą blondynką, by zostać życzliwie potraktowaną, nawet jeśli się wykroczenie zrobi 😉 No i nie każdemu władza uderza do głowy 😉

I nie wiem, czy mam żałować ,że nawet u niego nie zapunktowałam 😉