Gdy lato z jesienią toczą boje…

Przez kilka ostatnich dni Lato postanowiło udowodnić, że jeszcze jest, że to, co za oknem to nie Jesień ubrana  w letnią sukienkę…Więc mieliśmy tropikalne upały, ciepłe noce i chmary komarów. Ale odpuściło sobie, i od soboty znowu mamy przebierańca- udawańca, czyli podróbkę lata 😉  Jakie by ono nie było: zimne czy upalne, to teraz jest czas by zbierać jego owoce. Dosłownie. Stragany uginają się od dobrodziejstw tego lata. To najlepszy czas, by  wszystkiego  sobie pojeść. Wprawdzie  nie ma już na nich moich ukochanych czereśni, ale jeszcze truskawki  można dostać. Są za to maliny( te nawet na własnych krzakach), borówka, morele i brzoskwinie oraz wszelkie odmiany śliwek. Winogron słodziutki… soczyste arbuzy. Gruszki i jabłka. Z pomidorów dojrzewających na słońcu robię sosy, sałatki, soki i zupy…wszystko świeżutkie, pachnące… Lubię to! ten czas smaków i zapachów. Żaden egzotyczny owoc  w środku zimy nie zastąpi tych letnich, jesiennych…rodzimych. 

W sobotę jadłam cukinię smażoną jak schaboszczaka…Polecam!
 
Dzisiejszy dzień od poranka skąpany w słońcu, jeszcze wakacyjnym, mimo że powietrze już jesienne- 11 stopni o godzinie ósmej rano to masakra! Raczej już nie wypiję porannej kawy na tarasie, no, chyba że otulona miękką, grubą wełną ulubionego swetra i przykryta jeszcze kocem 😉 A wieczorem nie posiedzę zatopiona  w jakieś książce. Rześkie, chłodne powietrze na wskroś przenika ciało…Za szybko lato odchodzi, szczególnie że w tym roku jakoby go w ogóle nie było…ech!
 

Jak to w rodzinie…

Nie przepadały za sobą. Jak to bywa między synową a teściową. Jednak przez ponad 20 lat mieszkania pod wspólnym dachem, mimo spięć, różnicy poglądów na wiele tematów, ich relacje można zaliczyć do poprawnych. Owszem, były awantury, podniesione  głosy – jak to w rodzinie, gdzie dwa pokolenia ścierają się ze sobą. Synowa chciała po swojemu: czysto, schludnie, nowocześnie. Teściowa starej daty, schorowana niekoniecznie dbała o porządek, więc nieraz młoda gospodyni przepłakała, że jej praca poszła na marne. Ot, zwyczajne niesnaski, może trochę bardziej impulsywne. Synowa, która miała trudne, nieciekawe dzieciństwo starała się, by w jej domu było inaczej. Dbała o dzieci, męża,  inwestowała w dom- remontując i unowocześniając. Teściowej było to obojętne, nie przywiązywała do tego wagi, często jeszcze nie szczędząc złośliwych uwag typu: marnowanie pieniędzy. Synowa jako  prostolinijna osoba często to, co pomyślała, to na głos powiedziała. Bywało, że zbyt nerwowo. 

Nie pałały do siebie miłością, ale też nie nienawiścią.  Synowa miała nawet szacunek do teściowej, jako osoby starszej i przewlekle chorej. Zawsze pomagała i uczyła tego swoje dzieci. Tyle że robiła swoje i podporządkować się nie chciała. Teściowa, nie była łatwym człowiekiem. Nie wiem w jakim stopniu przyczyną była choroba, a w jakim złośliwy charakter, że nie potrafiła uszanować pracę synowej, nie mówiąc już, by ją docenić. Synowa zaś była nerwowa, wybuchowa, ale nigdy złośliwa, zawzięta i pamiętliwa. Owszem, po różnych spięciach skarżyła się, ale po to, by się wygadać i ulżyć sobie.
 
 Ostatnie miesiące, kiedy już teściowa nie mogła chodzić, to synowa wspólnie z teściem wszystko przy niej robiła. Być może teściowa, czując, że już odchodzi złagodniała i nawet czule do niej mówiła. A dla niej( synowej) to było normalne, że trzeba pomóc, być w tych ostatnich miesiącach, tygodniach, dniach…godzinach…Bo kto miał być, jak nie rodzina?
 
Kilka dni po pogrzebie, podczas przypadkowego spotkania  słyszę u niej  gorycz w głosie…
Osoba, z którą była dość blisko-  myślałam, że traktuje ją jak własną córkę –  obgadała ją, że całe życie robiła awantury teściowej, a  na sam koniec nagle się jej odmieniło i skakała przy umierającej.
Dla mnie to normalne, że trzeba pomóc, ulżyć, być. A awantury- no jak to w rodzinie, przeszły jak burza, po której wychodzi słońce. Paradoksalnie oczyszczały  atmosferę…Ale przecież przeżyłyśmy pod jednym dachem tyle lat,  nie potrafiłabym inaczej– usłyszałam.
 
Ja jestem pełna podziwu i szacunku dla  Niej- synowej. 
A tamta osoba, która powinna dobrze ją znać…osądziła i potraktowała jak osobę wielce obłudną i fałszywą.
Owszem, pomoc nie była z miłości…ale z szacunku, obowiązku, odpowiedzialności za RODZINĘ! NATURALNA RZECZ. Dla wielu niepojęta.
Dla wielu niemożliwa. Z różnych względów. Pomijam psychikę i odporność na czyjeś cierpienie, odchodzenie…Na uciążliwe codzienne czynności przy schorowanej osobie. Nawet z miłości nie każdy by potrafił.
Ale jak można czynić zarzut z tego, że ktoś stanął na wysokości zadania?
 
Te ostatnie miesiące musiały być bardzo trudne, a ani razu  się nie skarżyła. Praca zawodowa, dom, ogród, rodzina i  sparaliżowana teściowa, której  życie powoli się kończyło. 
I nie robiła tego dla poklasku. Zwyczajnie z ludzkiej przyzwoitości…
 
Jednak ludzkim językom tej przyzwoitości zabrakło!
 

 

 

Zarobiona ;)

Co jest najlepsze na nudę i głupie myśli?
Wprawdzie się nie nudziłam, ale głupie myśli krążyły nade mną, jak sęp nad potencjalną zdobyczą.
No wiec jakby ktoś nie widział, to już mówię: PRACA!!!
Więc teraz jestem zarobiona…
I wcale sama na to nie wpadłam 😉  Jeno personel postanowił się połamać…
Dosłownie.
Jedna z nogą złamaną, druga ze zwichniętą, trzecia z trawiącą ją gorączką, a czwarta z przyczyn rodzinnych- wszystkie  nieobecne w pracy.
Więc ja jako pogotowie ratunkowe- na stanowisku!

Zaplątana…

Zaplątałam się w sieć ludzkich cierpień, tak dobrze mi samej znanych. Dotykających i wyciągających na wierzch to, co na co dzień wrzucam w otchłań niepamiętania. Bo całkiem zapomnieć się nie da, ale nie pamiętać można. 

Potrzebuję złapać oddech, ale tak jak z łapaniem motyla nie jest to wcale łatwe.
Myśli się myślą same.
O nich…
O sobie…
O życiu, z którym w każdej chwili  nasz  kontrakt  może być unieważniony.
Ostatnio za dużo ludzi poszło boso zostawiając swoje rzeczy, sprawy niezałatwione… Nie zdążyło się  pożegnać albo  pożegnanie nastąpiło za szybko.
 
Muszę się wyplątać z sieci…Pewnie nie raz jeszcze dam się złapać, ale teraz mój płytki oddech potrzebuje spokoju.
 
Na duszący kaszel przechodzący w rwący aż do wytrzeszczu oczu może poradzi sympatyczny pulmonolog. Rozszyfruje  jego dotąd nieznaną  przyczynę.
Z resztą muszę poradzić sobie sama.
Bycie silną zobowiązuje!
 

Czas…

 W zależności  w jakim jesteśmy momencie,  o czasie zawsze można powiedzieć: pędzi jak na złamanie karku lub dłuży się jak flaki z olejem. Narzekanie na jego brak mamy jako bonus życiowy, choć życie to nic innego, jak strata czasu. 

Trzy lata…
Długi to czy krótki czas?
Gdy na coś czekamy, wydaje się baaaardzo długi…
Gdy mija i oglądamy się w tył, to jak jedna chwila…Mijają godziny, dni, tygodnie…i już kolejna rocznicowa data.
Raz upływ czasu jest sprzymierzeńcem, bo pozwala dobić do wyznaczonego celu, ale przeważnie jest naszym wrogiem, jedynym, jaki  naprawdę  mamy. Bo czasu nie da się cofnąć ani kupić…on zawsze mija. I nigdy nie można mieć pewności, że ma się czas, bo pewność niepewna.
Szczególnie w chorobie.
Nie świętuję…poczekam do lutowej rocznicy, wtedy te trzy lata nabiorą innego znaczenia.
Pamiętam jednak ten dzień sprzed trzech lat.
I pytanie w głowie: ile czasu pozostało…?
W końcu czas jest ludożercą…
Więc powtórzę za Philem Bosmansem: 
 
Wykorzystaj ten dzień dzisiejszy. Obiema rękoma obejmij go. Przyjmij ochoczo, co niesie za sobą: światło, powietrze i życie, jego uśmiech, płacz, i cały cud tego dnia. Wyjdź mu naprzeciw.
 
Wykorzystuję i wychodzę!
                              
                                                
 
 

Pocztówka z…

Za oknem leje…

A ja wciąż pod powiekami mam taki obraz…
   
Na zawsze zapamiętam smak ryby w sosie kurkowym- rewelacja :)))
I lodów…zajefajny mówię Wam. Własnej roboty, przypominał te jedzone we Włoszech…sprzed lat… szkoda, że dopiero odkryte dzień przed wyjazdem…
Pogoda dopisała, ba nawet przez 3 dni było…za gorąco…a potem tak jak lubię, niebo z chmurami, które dają odetchnąć. Na kolażu to widać…
Deszcze też popadał, intensywnie, ale krótko…
Powoli, acz z niechęcią wdrażam się w wir codzienności…

Jadę ulżyć swej tęsknocie ;)

Stęskniłam się…właściwie to tęsknić zaczynam w momencie, gdy wsiadam do samochodu, by wyruszyć do domu. 

Mogłabym właściwie tam mieszkać…
W jakieś małej wiosce rybackiej  w domu przy plaży…
Codziennie czuć piasek pod stopami, słyszeć szum fal i trzepot mew…
Wpatrywać się w horyzont, gdzie niebo łączy się z morzem…
 
Góry uwielbiam za widoki…takie zapychające dech w piersiach. Czasem dosłownie, bo trzeba gdzieś się wysoko wdrapać, by je podziwiać. Wszak z góry zawsze lepiej widać 😉
 
Ale to nad morzem najlepiej odpoczywam. Naszym, zimnym z chimeryczną pogodą. Zza granicy,  gdzie wody mórz lub oceanów cieplutkie, gdzie może raz kiedyś  słoneczko schowa się na 5 minut za niewielką chmurką,  ja już po kilku dniach chcę wracać do domu…Mam dość…Znad Bałtyku zawsze jest  mi żal…
 
Jadę więc by ulżyć mej tęsknocie 😉
Za wodą w morzu nieokreślonego koloru, która nie może przekroczyć zaporowych 20 stopni…
Za piaskiem gorącym, białym, częściej jednak  mokrym…
Za sosnami na wydmach…zupełnie inaczej szumią i pachną niż te w pobliskim lesie…
Za wiatrem, który tam dużo łatwiej znieść nawet wtedy, gdy chce głowę urwać…
Za świeżą rybką…smażoną i wędzoną…
Za nieprzewidywalną pogodą każdego dnia 😉
 
Tylko kilka dni, ale się cieszę. Ostatni raz byłam w maju – jeden dzień to się nie liczy 😉