Kwarantanna… dwa przenikające się światy…

Na drzwiach jednej z sali żółta kartka* z czarnymi literkami brzmiącymi złowieszczo. Taka sama na jednej z toalet, z dwóch na oddziale. A mnie od razu dopadła myśl, że może powinnam być objęta taką kwarantanną, odcięta od rzeczywistości, która tak mocno jest w kontraście do tych minionych szczęśliwych chwil. Wystarczyło przyjść na izbę, gdzie jak nigdy wcześniej pacjentek leżących przywiezionych przez pogotowie w stanie… i takich na wózku inwalidzkim, bez sił. Widok przygnębiający, szczególnie że dłużej niż zwykle- o czym jestem uprzedzona- muszę czekać na przyjęcie. Zagaduje mnie dziewczyna- jak się okazało młoda lekarka- czekająca na przyjęcie na zabieg wycięcia mięśniaka. Podczas rozmowy czas płynie szybciej, ale i tak wezwany jest do mnie drugi lekarz, bo robi się naprawdę późno, a szpitalna apteka wydaje leki tylko do 15. Nie znam wyniku, nawet nie podpisałam odbioru, termin mam sobie obliczyć i w dniu przyjęcia najpierw przyjść po skierowanie. Żeby było szybciej, idę z Oskarową po piguły, nawet się nie pytam co z przepisami obowiązującymi cztery tygodnie temu. Oskarowa martwi się moim kaszlem. Na oddziale jest bakteria- jaka nie wiem- to wiadomość kuchennymi kanałami, dosłownie, bo od kuchennej. Widok wymizerowanej Bożenki i rozmowa z nią, wiadomość o Anetce, zawsze roześmianej, żartującej z ogromnym optymistycznym podejściem do życia i własnej choroby, nagle spotykanej przed gabinetem zapłakanej, że słowa wydusić nie mogła… I dwie śmierci- znałaś? Znałam. Z ogromnym ciężarem opuszczałam szpitalne mury… Na pytanie p. Profesor czy wszystko w porządku. Odpowiedziałam: chyba. I obie się uśmiechnęłyśmy. Nic nie jest w porządku, ale ja jeszcze jakoś daję radę… Dwa lata brania piguł i mój organizm zaczyna się coraz bardziej buntować.

Dzień okrutny, otulony deprechą przeszywającą do szpiku kości. Na ulicach tłumy, korki, czas poświątecznych wyprzedaży… Do mieszkania docieram późno, bo jeszcze idę coś zjeść, choć apetytu nie mam. Zaszywam się w kącie restauracji, tracąc poczucie czasu i miejsca. Dzwonię do Mam, żeby się nie martwiła, że tak długo mnie nie ma. Dzwoni Misiek z pytaniem o wspólny obiad… Widzieliśmy się rano, ale mieliśmy młyn z papierami dotyczącymi przepisu domu wiejskiego na Tuśkę, potem ja od razu do szpitala i nie umówiliśmy się na później. Przez moment rozważam możliwość towarzyszenia im, ale rezygnuję. Chcę zakopać się pod kocem w mieszkaniu, zmyć z siebie tę beznadzieję dnia…

Poprzedniego wieczoru była u mnie PT. Spłakałyśmy się… Na drugi dzień przed wyjazdem przychodzi Aliś. Dobrze, że są… I dobrze, że jest Misiek, który załatwia za Babcię różne sprawy, trochę zdziwiony, że gdzie nie pójdzie (nawet z koszulami Dziadka do prasowania), to wszyscy rozpoznają, że musi być od pani B. i każą pozdrowić. Babciu, ciebie wszyscy znają i lubią:) 

Wracam do domu. Pustego. OM w pracy. Dopadam kanapy, ledwo zdjąwszy płaszcz i buty. Zakopuję się pod kocem, nie mam siły na nic… Zasypiam… Dzwoni Tata, z pytaniem jak zajechałam, jak się czuję i że Misiek pokazał  mu wszystkie skany dokumentów (odszukanych przez Zięcia i OM), więc wszystko jest w najlepszym porządku. Ja to wiedziałam, ale mój Tato, już miał wizję rozbiórki domu… bo gdzieś zapodział się projekt i odbiór budynku. Całą noc nie spał, a potem dręczył Miśka i ludzi w pracy swoimi pesymistycznymi wizjami… Nie wspomnę jaki kipisz zrobił Mam w mieszkaniu. Dobrze, że byłyśmy z PT i ogarnęłyśmy i trochę go spacyfikowałyśmy.

 

* Pytałam się, to żadnej sterylizacji drugiej toalety nie było. Nic, poza wywieszeniem kartki, a pacjentka z bakterią, zanim się personel medyczny o niej dowiedział, była już na oddziale pięć dni. Tak że tak… Z toalety korzystają pacjentki po różnych zabiegach, ciężki operacjach i chemiczki, które odporność mają mocno zaniżoną…

Dobry czas mija szybko…

I stał się cud. Bo co by nie mówić, jak zaklinać rzeczywistość to jest magiczny czas.

Nie było łez. Nawet podczas składania życzeń pobrzmiewały wesołe nutki. I tradycyjnie jedliśmy zimny barszcz, obiecując sobie na przyszły raz, że nalejemy go po dzieleniu się opłatkiem. Ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że barszcz pyszny wyszedł i można go nawet pić na zimno. Och, ach… I wszystko inne również pyszne, choć nie spod maminej ręki wyszło. (Oprócz śledzi w śmietanie, tak zwanymi zupą śledziowej z gorącymi ziemniakami w łupinkach, której nie mogło zabraknąć na stole, więc Mam zrobiła zaraz, jak tylko przyjechała). Pierogi z kapustą i grzybami, choć płaskie jakieś to wszystkim smakowały. I sałatka siekana siekierą- tak twierdzi mój Zięć- którą Tuśka robiła po raz pierwszy w życiu. Mamo, ale ja wszystko gotowałam w mundurkach–  no eureka!:D I choć kręgosłup mnie wcześniej bolał, to w wigilijny wieczór  ból sobie odpuścił, a ja mogłam cieszyć się widokiem i obecnością najbliższych. Ich radością.

W ten wieczór, choć życzyliśmy sobie dużo zdrowia, to nie było rozmów na temat chorób i tego, co nas czeka w najbliższym czasie. O polityce również ani słowa. Nie, żeby to był temat drażliwy, ale całkiem zbędny w taki czas. Było miło, wesoło i przyjaźnie, dopóki Zońcia nie rozdarła się do mleka 😉 a głos nasza Księżniczka ma donośny i nie ma zmiłuj się! Zjadłszy, słodko zasnęła, a rodzice rozdarci, bo przecież drudzy Dziadkowie czekali z wieczerzą na nich o 19. Pojechali we trójkę, a po krótkim czasie Tuśka przyjechała po Zońcię, która akurat i tak się obudziła.

Rodzice pojechali nocować do Dziecków Starszych, bo u nas schody, a Mam ma od lat kłopoty z kolanem. Świąteczny poranek leniwy w łóżku, Tuśka wpadła za chlebem i jabłkami do indyka, którego szykowała do nas na obiad. a raczej Zięć, bo pieczyste to jego domena. Spokój, cisza…  Książka i Kota… Potem wspólny obiad, ale jeszcze zanim usiedliśmy wszyscy do stołu, podzieliłam się z potrzebującym jedzeniem- na wsi łatwiej o wiedzę, kto naprawdę jest w potrzebie… Przecież co roku tego świątecznego jedzenia jest zawsze za dużo. (Tradycyjnie w pierwszy dzień świąt nie zabrakło uszek z barszczem – raz w roku trzeba się ich objeść do wypęku).

Niestety Mam się trochę gorzej czuła, źle spała, nie mogła oddychać i doszedł ból kręgosłupa. Dlatego, po krótkim odpoczynku po obiedzie wraz z Tatą wyjechali wcześniej niż Misiek, który w pierwszej wersji miał wracać z babcią pod wieczór, a wracał tylko ze swoją Kotą. Tuśka z Miśkiem i Pańciem zagrali w Milionerów, który to właśnie zażyczył sobie tę grę od Mikołaja, a ten był łaskawy spełnić życzenie. Reszta  była publicznością, ewentualnie telefonem do przyjaciela 😉 Zońcia leżała na swojej kolorowej macie i chichrała się do nowych zabawek, a ja patrzyłam na swoją  roześmianą rodzinę w blasku świec i poczułam wewnętrzny spokój…

Cokolwiek nam się wydarzy, poradzimy sobie!

I znów pakuję walizeczkę i ruszam do DM po piguły.

P.S.

Prezentów było dużo, ale najmilszy to Zońcia turlająca się pod choinką, a raczej namiastką drzewka 😀 I foto-książka, którą dostali dziadkowie i my- pełna wspomnień.

48425341_2191838477697017_9010021885773086720_n

Na której właśnie leży Kota (Michy) (pomiędzy mną a Miśkiem), zazdrosna, że to nie ona tylko Alonso jest na kartach tej księgi 😉

I ten wspólny czas też już jest wspomnieniem… Cudnie ciepłym…

Miłego dalszego świętowania!

Był gdzieś śnieg? Bo u nas w pewnym momencie w kuchni na podłodze: z szafki wypadła zbrylona sól kamienna, pięknie udająca śnieg ;p A za oknem kałuże wielkości oceanów 😦

 

 

Czas łagodności…

Nastroju świątecznego brak, mimo ozdób świątecznych w wypucowanym domu, z rozłożonym już stołem i wyprasowanym obrusem, który czeka na wieczór wigilijny. Ale jest spokój i atmosfera łagodności i przychylności wobec siebie. Bez nerwów z OM przyjmujemy to, co przynosi kolejny dzień. Nie denerwuję się, że z czymś nie zdążę, czegoś nie zrobię. (Przypomniało mi się, że nie dokończyłam pakowania prezentów z braku taśmy ozdobnej, i muszę jeszcze dokończyć robienie stroika na stół).

W czwartek byłam na Jasełkach w przedszkolu. Spóźniłam się minutkę lub dwie, więc jak weszłam, to już grała muzyka i trwało przedstawienie; dzieci coś tam śpiewały, coś recytowały i nagle słyszę: Babcia!!! To Pańcio na mój widok wzniósł okrzyk radości. Za chwilę skończy siedem lat, ale wciąż entuzjastycznie reaguje na widok babci czy dziadka, potrafi przybiec, przytulić się, nie wstydzi się tego robić przy innych. Jeszcze 😉 Dzieci tak szybko rosną, co widać po Zońci, która w pierwszy dzień Świąt skończy pięć miesięcy i z rozdziawioną buzią, chcąc się koniecznie wyrwać raz z ramion mamy, raz z taty do dzieci, oglądała występy, w których uczestniczył jej starszy brat.

Cały piątek gotowałam świąteczny bigos. W dużym garze w pocie czoła mieszałam kapustę kiszoną (tylko, bo taki jest najlepszy) dodając przyprawy (koniecznie jałowiec!), grzyby, śliwki suszone, mięsko z żeberek i kiełbasę… Przydałoby się wytrawne czerwone wino, ale w barku brak- wszystkie porozdawałam w prezencie… Zresztą, gdybym otworzyła, to pewnie nalałabym sobie lampkę (przecież trzeba najpierw wypróbować, prawda?) i wtedy zamiast miłości i uśmiechu, wpakowałabym w ten bigos łzy rozpaczy i smutku… Wystarczy, że za oknem rozpłakało się niebo, codziennie tiwi bombarduje nas czyjąś śmiercią, krzykiem o pomoc- tak wiele osób potrzebuje naszego wsparcia, odruchu solidarności, uważności, życzliwości… Ten świat jest przepełniony smutkiem i rozpaczą, chorobami, tragediami, ale również nadzieją, której nie wolno stracić. Radością i miłością, którą każdy ma w sobie, czasem tylko spycha ją na dno swojej duszy, pozwalając smutkowi, żalowi wypełzać na powierzchnię i zawładnąć nami…

Czytam, słyszę, że tak wiele osób nie cieszą święta, bo nie są już takie wyczekiwane jak w dzieciństwie, kiedy o prezentach i smaku czekolady, zapachu pomarańczy mówiło się długo, a wspomina się do dziś. O tej atmosferze wyczekiwania, odświętnej w każdym domu, nawet tym najbiedniejszym. Ale myślę, że to dlatego, iż patrzymy na tamte święta oczami dziecka. Przez pryzmat tęsknoty za tymi, których już nie ma… Dziś dzieci też czekają na święta, to od nas dorosłych zależy, jak będą ten czas przedświąteczny i świąteczny wspominać, kiedy sami już dorosną i założą swoje rodziny albo nie. Atmosferę rodzinnych świąt nie tworzą puste czy pełne półki w sklepach. Dostępność towaru bądź wręcz zdobywanie go, stos prezentów pod choinką czy symboliczne upominki, uginający się stół pod dwunastoma potrawami czy tylko kilka mis jadła.. To nasza obecność przy stole, miłość, wyrozumiałość, życzliwość, radość, uśmiech, którą ofiarujemy swoim bliskim, jest najważniejsza. Wspólny czas.

Nie dziwi mnie więc stwierdzenie, że kogoś te święta nie cieszą, bo rodzice nie przyjdą, bo im się nie chce ruszać z domu, teście jeszcze nie wiedzą gdzie i czy w ogóle gdzieś, brat alkoholik, a z siostrą męża już się nie odzywają od pięciu lat… Smutne… Przecież to są rodzinne święta, i choć często fizycznie jest niemożliwe spotkać się w tym czasie z najbliższymi, to łatwiej to przeboleć, gdy w rodzinie panuje miłość i zgoda… Szacunek. Czasem przecznica, kilka ulic jest większą odległością do pokonania niż ocean…

W niedzielę gotuję barszcz. Po raz pierwszy na własnym zakwasie więc jak ktoś będzie miał wolne ręce od roboty, to niech zaciśnie kciukasy, coby wyszedł. Ale! Mam plan awaryjny, no bo jak uszka bez barszczu, jakby co ;p

Kochani!

Życzę Świąt przepełnionych spokojem, miłością i radością. Dobrocią dla siebie i dla innych. Spędźcie ten czas tak, jak lubicie, z kim lubicie. Bez spinki i nadęcia, że musi być tak, a nie inaczej. Nic nie musi. To od nas samych zależy najwięcej, więc i ten świąteczny czas. Nie zapominajcie o tym. I dbajcie o siebie, bo zdrowie najważniejsze. 

Niech się każdemu cud zdarzy w ten czas… 

Pechowy szczęściarz…

Mój Tata jest specyficznym człowiekiem. Nie wiem, czy jest coś, co mu się w życiu jeszcze nie przydarzyło. Z samym faktem posiadania auta i byciem kierowcą jest pierdylion historii, jak taka, że nie raz nie dwa nie zastał go na miejscu zaparkowania, gdyż auto odjechało. Samo. Zatrzymując się na przykład na pobliskiej latarni. I całe szczęście, bo zdarzyło się to na ruchliwej ulicy w DM. Zatrzymanie na słupku od bramy wjazdu na posesje wiejskiego domu już takie spektakularne nie było, choć mało brakowało, żeby samochód samowolnie nie wyjechał na jezdnię przez otwartą na oścież bramę, bądź znalazł się w kwiatowym ogródku sąsiadów z naprzeciwka. Ale na pewno zgubienie własnej żony podczas jazdy, musiało wyglądać dramatycznie i komicznie zarazem. Historia się wydarzyła w niedalekim od DM powiatowym mieście- akurat w centrum trwał remont i Tata skupił się na drogowskazach odnośnie objazdu. Zareagował ostrym skrętem i nie zauważył, że drzwi od pasażera się otwarły i pasażerka zniknęła. Dopiero krzyki ludzi i dziwne ich wygibasy spowodowały, że się zatrzymał. Mamie oprócz zdarcia kolan i rąk nic się nie stało, bo i prędkość nie była zabójcza. Wcale jej się nie dziwię, że od czasu do czasu ma ochotę zabić mi ojca. Raz zatrzymał się na pasie ruchu, wzdłuż którego była budowa ciepłownicza. Wysiadł, żeby sprawdzić postępy robót. Jak wrócił, zastał auto bez drzwi. Nie zamknął ich i urwał je przejeżdżający tramwaj. Ile razy przyszedł do domu upaćkany, ubłocony, mokry, usmolony, bo gdzieś wpadł (nawet w wiadro ze smołą), to nie zliczę. Raz jak wpadł do kilkumetrowej studzienki (na budowie) to niestety, ale znalazł się w szpitalu… Ale nie wychodząc z domu, też potrafił coś zmalować, robiąc przy tym wiele szkód. Nigdy mu nie daruję nie zapomnę, jak brał z pawlacza farbę olejną i otwierając, wylał ją na moje nowe zamszowe kozaki w pięknym rudym kolorze prosto z eNeRDówka. Miałam mord w oczach! Ile razy miał swoją łysą łepetynę rozbitą, to trudno powiedzieć, ale notorycznie jak ją gdzieś wsadza, to zapomina, żeby uważać, nawet jak jest to tylko lodówka. Tych historii wystarczyłoby na opasłe tomy… Były też historie mrożące krew w żyłach. Został napadnięty pod bankiem, we własnym aucie, mając przystawiony pistolet do głowy. Raz też na ulicy, kiedy wracał z garażu, będąc już blisko bloku, oskubali go z kasy, waląc ciężką torbą prosto w twarz. Również został wkręcony w telefoniczny przekręt na CBŚ i hakerów bankowych. Na szczęście Mam miała więcej przytomności umysłu, a Tata pomylił banki, o czym się przekonał jak chciał wypłacić pieniądze 😀

Była też taka sytuacja, kiedy przyjechał odebrać Mam ze szpitala (wycięcie woreczka), zajrzał do sali i powiedział, że idzie na chwilę do Profesora. Mama się spakowała, ubrała i czeka. W końcu idzie do profesorskiego gabinetu, a tam drzwi zamknięte. Na korytarzu spotyka syna (lekarz) Profesora i się go pyta, czy nie widział gdzieś jej męża. No co ten odpowiada, że owszem, jakieś 15 minut temu wraz z jego ojcem pojechali do domu- zaprzyjaźniony Profesor mieszkał na naszym osiedlu w bloku naprzeciwko. No to Mam zamówiła taksówkę:D

Dlatego jak słyszę tekst, wiesz co ojciec/dziadek zrobił, to mogę się spodziewać WSZYSTKIEGO!

Dostaje SMS-a od Miśka i czytam zajawkę, że zamiast być na uczelni, to od rana lata i szuka laptopa i teczki z dokumentami. Już się zdążyłam zdenerwować, bo w laptopie ma projekty i wszystko, co i do pracy i na uczelnie potrzebne, ale w dalszej treści czytam, że już miał zgłosić kradzież, że jak był na węźle cieplnym, to ktoś mu z torby z auta zwinął, jak go coś tknęło i zaszedł do biura. Dziadek ciepnął mu to wszystko w kąt za ksero, uprzątając tym jego stanowisko pracy 😀 Jak widać, syn też zakręcony, bo nie pamiętał czy wychodząc z biura, wrzucił wszystko do torby, czy nie… Ech…

Tata przez całe życie miał na głowie tylko pracę i swoją pasję- pszczoły. O resztę musiała zadbać Mama. Przyziemne, domowe sprawy nigdy go nie obchodziły. Nie, żeby nie potrafił, bo przyjeżdżając co weekend do wiejskiego domu, potrafił i wyprać- wykańczając każdą pralkę w tempie ekspresowym, piorąc rzeczy z gwoździami, śrubami- i coś sobie upichcić- robiąc przy tym taki bajzel, że od kilku lat przychodziła raz w tygodniu pani do sprzątania po jego wyjeździe.

Tak naprawdę to wszyscy się dziwią, że Mam z nim wytrzymuje już ponad 50 lat… Bo łatwego charakteru nie ma. W pracy jest wymagający do bólu. I często musi być po jego myśli, przy tym jest niecierpliwy i wszystko musi być już na teraz. I wszystkim się przejmuje, uprawiając czarnowidztwo. Rzadko chwali, ale potrafi sowicie wynagrodzić, nie tylko bliskich, ale i pracowników. W domu zaś nic nie zrobi, bo nawet jak się za coś weźmie, to drugie zepsuje. Na dodatek trzeba pilnować noży, nożyczek, sekatorów itp. bo jak tylko weźmie do ręki, to już na miejsce nie wrócą. Zaginą bez wieści. Siekiery też kradnie ;p

Bałaganiarz, który nie widzi brudu- fakt, ma słaby wzrok. Jego każdy samochód (osobowy) to przenośne biuro i budowa w jednym. Jest w nim WSZYSTKO i nie mówimy tu o bagażniku. Nie ma tylko miejsca dla pasażera, a jak się znajdzie, to na pewno czysty z niego nie wysiądzie.

Tata zawsze uciekał w pracę, opatentował kilka wynalazków, jest znanym i cenionym fachowcem.

Zawsze lubił małe dzieci. Potrafi je zabawić, choć czasami pomysły ma szalone 😉 W końcu jest najstarszy z rodzeństwa. Jest zachwycony Księżniczką.

Teraz chodzi i raz na jakiś czas ciężko wzdycha, że bez Mam sobie nie poradzi, że bez swojej Żabci zginie…  Nic tylko cyjanek... Taki klimat…

 

A w domu pachnie grzybami leśnymi. Na przekór bólowi, który towarzyszy Mam (Dziecka Starsze były u Babci z Zońcią w niedzielę, sprawiając jej tym niespodziankę), i mojemu, którego próbuję ignorować, tłumacząc sobie, że ranne wymioty i ból żołądka, to nic innego jak stres, który przecież w obecnej sytuacji miał prawo i mnie dopaść.

Lubię Święta, jak już są. Za wspólny leniwy czas. Za bliskość. Ale, jak dla mnie, to gdyby zniknęły z kalendarza, to specjalnie bym nie rozpaczała. (Nie jestem religijna). Choć kto wie? Może bym właśnie za nimi zatęskniła? Bo przecież to bardzo radosny czas, nawet jeśli w rodzinie sporo zmartwień i trosk, to miło popatrzeć na radość wokół. Na te migające kolorowe światełka ze świątecznymi piosenkami w tle. To na chwilę pozwala oderwać się od własnego smutku i uczestniczyć w ogólnej radości. Ale i tak każdy dzień robi mi Zońcia- to takie pogodne, roześmiane i już gadające do zdarcia gardła dziecko. I zawsze na mój widok śmieje się w głos. To moja terapia… codzienny kontakt. Dziś we trójkę lepimy pierogi z kapusty i grzybów 😉 Farsz już zrobiłam wczoraj. Ciekawa jestem, jak oceni go Tuśka (na oko, ze zdjęcia na WA stwierdziła, że wygląda na wystarczająco grzybowo), która od lat powtarza, że babcine uszka i pierogi z kapustą i grzybami są najlepsze na świecie. (Po raz pierwszy uszka nie wyszły z rąk Mam, a pierogi po raz drugi, bo w tamtym roku zamówiłyśmy u mojej koleżanki, która zawodowo lepi domowe pierogi, ale nie były takie pyszne, niestety…).

Jako dziecko, Święta Bożego Narodzenia spędzałam w różnych domach: u babci na wsi, u wujostwa, w naszym mieszkaniu w DM. Dobrze je wspominam, oczami radosnego, szczęśliwego i kochanego dziecka. I jakby to nie zabrzmiało, ale odkąd pamiętam, to nie czekałam na prezenty, ale kiedy usiądziemy do stołu i zacznę pałaszować barszcz z uszkami 😀  Od zanurzenia łyżki w talerzu zaczynało się tak naprawdę dla mnie świętowanie…

Jak sama założyłam rodzinę, to świętowaliśmy w naszym domu, a potem przez kilkanaście kolejnych lat w wiejskim domu rodziców. Zawsze razem…

I tym razem też tak będzie…

 

 

 

 

Nerw zerwany z postronka…

Nie pamiętam, kiedy ostatnio wdałam się w pyskówkę. Werbalną. Unikam jak ognia, bo już dawno doszłam do wniosku, że pyszczą tylko te osoby, które tak naprawdę nie mają nic sensownego do powiedzenia, o argumentach nie mówiąc.

Tym razem mnie poniosło…  Akurat zeszłam na dół, szykując się do wyjścia do Tuśki i Zońci. Nie mam firan, okna czyste ;p, więc widzę, jak sąsiedzi pieczołowicie rzucają gałęzie pod naszą siatkę. Centralnie naprzeciwko tarasu. Przetrzebili swoje drzewa, więc już nie muszą się przedzierać i mam ich jak na patelni. OM akurat jest w łazience, staję więc w drzwiach tarasowych, nie otwierając ich i mówię do niego, co widzę. Sąsiedzi mnie zauważają, ale nie przestają swej dobrosąsiedzkiej działalności. OM wychodzi na taras i zaczyna filmować. Słyszę głos sąsiadki: Ładnie to tak kogoś nagrywać? Stoję w progu i odpowiadam: Ładnie to tak sąsiadom pod oknami składać śmieci? Wstyd! OM się cofa i zamykamy drzwi. Niestety, zastawił mi Julka dostawczym autem i żeby się dostać pod wiatę, to znów spotykam się twarzą w twarz z sąsiadką, która akurat wrzucała na stos o wysokości około 1,5 m kolejne gałęzie, które są tak blisko siatki, że się o nią opierają. Nie wytrzymuję i mówię: Ciężko się pani napracuje, żeby dokuczyć sąsiadom. Pani coś wykrzykuje aroganckiego. Co ja wam zrobiłam, że od paru lat tak umilacie mi życie?– pytam z ciekawości, na co słyszę: Zróbcie sobie porządny płot, a ja na swojej ziemi to nawet kupę mogę zrobić. Niech pani uważa tylko, żeby sobie tyłka nie odmroziła, a  najlepiej niech zrobi pani sobie ją na własnej głowie- odpowiadam, zanim pomyślę (wiem idiotycznie, ale pomyślałam sobie, że ta kobieta ma nieźle nasrane, a że nie chciałam użyć tego słowa werbalnie, zachowując choć odrobinę kultury, to wyszło ze mnie to, co wyszło ;)), na co słyszę- Pani z tej złości to już spuchła*…Na chwilę mnie zamurowało i już żałowałam, że nie ma przy sobie jednej z siekier Mam, lekkiej i poręcznej, na końcu języka mam coś o kulturze i bezczelności, ale pojawił się OM, który mnie odciągnął, a sam powiedział do sąsiadki, że uważał ją za mądrzejszą (w domyśle od jej zomowca męża, który o dziwo słowem się tym razem nie odezwał). Też powinnam milczeć. Bo to żaden poziom dyskusji. Ale jak ktoś 2 metry ode mnie bezczelnie robi to, co robi, to trudno się powstrzymać. Szczególnie kiedy codziennie muszę na to patrzeć, a przez ścięte niedawno drzewa jeszcze oglądać sąsiadów, kiedy zapuszczają się w głąb swojego ogrodu, po to tylko, żeby to co zetną, wykarczują, zagrabią rzucić nam pod okna…

Łzy poleciały już w Julku wcześniej wpadł mi w oczy topór i tylko to, że nie dałabym rady zamachnąć się nim nawet obu ręcznie, powstrzymało mnie od użycia; jak widzicie lepiej nie mieszkać ze mną po sąsiedzku, ale za chwilę już witałam się z Zońcią, która na maminych rękach uśmiechała się do mnie szeroko. A kiedy powiedziałam, że jak to dobrze, że jej rodzice nigdy nie będą mieli wspólnego płotu z żadnym sąsiadem, to roześmiała się w głos z pełnym zrozumieniem.

*Od czterech lat jestem na  sterydach biorąc praktycznie nieustannie chemię, więc moja twarz się zmieniła i jest okrągła jak księżyc. I tak wyglądam lepiej, niż kiedy pompowano we mnie chemię dożylną. W czapce, w której akurat byłam, moje poliki wydają się jeszcze pełniejsze. Przecież nie będę chodzić w kominiarce ;)… Jedna już taka była, co mi w twarz powiedziała, że przecież już nie powinnam żyć…Oj takie to ci wiejskie klimaty.

*

Jak widzę dzielenie się opłatkiem w Sejmie, to sobie myślę, że nie ma bardziej przesiąkniętych hipokryzją, obłudą i arogancją murów, jak ten budynek.

A za oknem widzę wirujące płatki śniegu i się uśmiecham. Chyba jednak wszystko ze mną w porządku. A może wręcz przeciwnie? Ale jest coś magicznego w padającym pierwszym śniegu, kiedy leżąc jeszcze pod kołderką, trzymając bielusieńki kubek z motywem płatka śniegu i złotymi gwiazdami w dłoni, zerkając raz na okno, raz na ekran laptopa, wystukując swoje literki i zapominając… o brzydocie tego świata… Ooo dzwoni budzik, czas na piguły i powrót do rzeczywistości, więc klikam opublikuj.

 

 

 

Bez smaku, ale z zapachem…

Życie straciło (na chwilę) smak, ale wciąż czuję jego zapach…

Siedzę w restauracji nad talerzem farfalle zapiekanym z kurczakiem i warzywami- bezmyślnie wkładam porcję do ust i powoli przeżuwam. Po dwóch, trzech kęsach opieram głowę na ręce i robię przerwę. W pewnej chwili zauważam wpatrzony we mnie wzrok kobiety siedzącej naprzeciwko, choć bokiem, więc odwróconej w moją stronę. Nagle słyszę: nie smakuje pani? Nie, smaczne, tylko nie mam dziś apetytu. I przepraszam, że swoim zachowaniem zniechęcam do złożenia zamówienia…

Od rana mam żołądek w gardle, a serce ściśnięte szponami strachu.  Nigdy w życiu tak się nie stresowałam przed jazdą do szpitala, jak dziś. Miałam trzy komisje onkologiczne, ale to wynik dzisiejszej dotyczącej Mam, tak naprawdę mnie paraliżował. Zanim dotarłam, było już po wszystkim. Czekaliśmy na wypis, ale to kartka z terminem przyjęcie na chemioterapię, doszczętnie rozwaliła mój system odpornościowy. Poleciały łzy. Na sali z Mam leżała lekarka- z dużym poczuciem humoru i ogromnym pokładem życzliwości. Sama chora (na szczęście raka wykluczyli, ale szukają, co tym płucom dolega), więc wie i rozumie, że przez leki mam oczy wiecznie w mokrym miejscu i czy chcę, czy nie, to płynie z nich fontanna, nawet jak już zaczynam się śmiać. Też tak ma. Ale i tak wszystkie trzy- wraz z Mam- więcej się śmiałyśmy w głos bez łez, kiedy przychodziłam w odwiedziny i rozprawiałyśmy o wszystkim byle nie o świętach i raku. Bo Mam wciąż żartuje, nawet podczas badania z rurą w płucach gadała sobie z lekarzem, oglądając obraz na monitorze (normalnie bohaterka, bo ja w czasie tego badania, nie widziałam nic, wierzgając i co chwilę umierając z powodu uduszenia),  twierdząc, że ten jej rak, to całkiem ładny, taki okrąglutki. Pan doktor stwierdził, że jeszcze takiej pacjentki to nie miał… i się roześmiał 😉

Wyników wciąż nie ma, więc choć opieka profesjonalna, to termin leczenia wyznaczony za miesiąc (oddział piętro wyżej), bo muszą wiedzieć czym i jak leczyć. Z biopsji wyszło, że komórek nie ma, a to niemożliwe…  Mama zakomunikowała, że postara się dożyć. Najważniejsze, że termin ustalony, a jak będzie wynik, to lekarka z oddziału zadzwoni. Ta lekarka była z Mam na komisji, co mnie pozytywnie zaskoczyło.

Mam jest coraz słabsza, ale gdy tylko przekroczyła próg mieszkania, to odżyła. Nie jakoś spektakularnie, ale jednak. Wracam do siebie, zostawiam ją  pod opieką Taty i Miśka. Zabroniłam samej wychodzić, bo czas przedświąteczny to wszędzie tłumy, kolejki… a ona silniejsza nie będzie. W końcu mogliśmy ustalić logistykę Świąt. W mieszkaniu już czuć zapach świerku, bo zakupiłam pięknie wystrojoną niedużą choinkę  i postawiłam na ławie, na której widok Mam się uśmiechnęła cała sobą. Do naszego domu kupiłam podobną, ale na wysokim pieńku i gołą, ale dziś jednak zdecydowałam, żeby mi ją wystroili w kwiaciarni (tam czeka na odbiór od poniedziałku). No to drzewko i uszka już są. I opłatek. I sianko. Prezenty też. Dziś zamówiłam ostatni. Zakładam, że z mojej wsi już nie będę musiała jechać po żadne zakupy. Chyba że ktoś mnie końmi wyciągnie… 😉

Stęskniłam się już za moimi szkrabami. Pańcio nagrywa filmiki z Zońcią w roli głównej, więc w chwilach, kiedy smutek mnie dopada, to sobie włączam. Jeden z nich (z kąpieli) rozbawia mnie do łez. I nie tylko mnie 😀

 

 

Geriatryczne i inne treści…

Podobno starość zaczyna się po 75. roku życia, przynajmniej tak twierdzi moja Mam. (Nasi rządzący również, stąd te (nie)liczne ulgi dla seniorów). I chyba coś w tym jest, choć inni twierdzą, że starość to przede wszystkim stan umysłu, więc może dopaść dużo wcześniej, zanim się kark ugnie pod siódmym krzyżykiem. O ile ktoś dożyje, bo choć średnia życia nam się wydłuża, to wciąż wiele osób odchodzi za wcześnie… Mam jest pierwszą w rodzinie (rodzice i dwóch braci nie dożyli siedemdziesiątki; jeden brat nawet nie przekroczył sześćdziesiątki, a drugi ledwie co), której udało się dożyć starości. Mimo przebytej w latach swej młodości choroby nowotworowej. I to jest powód do radości.

Na sali z Mam leży Pani, która ma 79 lat i zwapnienie płuc. Choruje od dwóch lat. Mama jej bardzo współczuje, bo odczuwa ogromny ból przy oddychaniu. Pani się „skarży”, że zawsze była zdrowa, nigdy na nic nie chorowała, a tu proszę… Współczuję, ale w sumie to tylko pozazdrościć. Nie każdy w pełnym zdrowiu dożywa 77 lat…

Wujek, młodszy brat Mam, który postanowił kontynuować- zapoczątkowaną przez swoją siostrę- przerwanie złej passy rodzinnej i jak siostra również dożyć starości, bardzo dba o swoje zdrowie: uważa na to co je, chodzi na siłownię i co roku jeździ do sanatorium, z różnych puli. Tym razem pojechał na koszt ZUS-u. Trafił do pokoju bez telewizora, bez łazienki za to z lokatorem w postaci zagorzałego pisowca. Żona i siostra zaczęły poważnie obawiać się o zdrowie Wujka 😉

 

WordPress przypomniał mi, że już rok jestem na tej platformie. Zapomniałam już o emocjach towarzyszących przenosinom, ale wciąż się cieszę, że mam blog w jednym kawałku. Tak jak dziś, był to czas przedświąteczny- lepiliśmy w wiejskim domu rodziców uszka z Mam i z Pańciem. W tym roku wszystko się zmieniło. Dom zajęty przez lokatorów, a uszka lepiłam w DM u mojej PT. Gadając, (i posiłkując się- Dziecka Młodsze zaopatrzyły nas w pysznego orzechowca) ulepiłyśmy 134, z tego 131 przywiozłam do domu i wrzuciłam do zamrażarki. Przy okazji poszukiwania maszynki do zmielenia farszu (PT chciała kroić, ale ja jeszcze nie zdurniałam, żeby dodawać sobie roboty-  ciasto wyrobił nam jej thermomix) tudzież płaskich pojemników, odkryłam, że Mam jest posiadaczką trzech… siekier! Po co Mam, aż trzy, o to jest pytanie! ;p Wprawdzie już zapowiedziała, że ukatrupi ojca jeszcze przed własną śmiercią, no ale do tego, chyba, byłaby lepsza piła mechaniczna 😉

Za oknem aura kompletnie niegrudniowa. Deszcz, deszcz, deszcz… Więc co się dziwić Kotu, że zaanektował choinkę, twierdząc, że na ozdoby jeszcze za wcześnie, bo ani nie czuć, ani nie widać klimatu świąt…

47450875_1916443798473166_1613027512642699264_n - Kopia

Kota i choinka Miśkowa 🙂

A u Was, jak tam z przygotowywaniami?

Całą niedzielę przegaciowałam, co zresztą miałam w planach. (Może nie w stu procentach, bo Pańcio się stęsknił, więc wskrzesiłam w sobie resztki energii). Musiałam się zresetować, odpocząć fizycznie, bo nie wyrabiam już na zakrętach, nawet w swoim żółwim tempie. Ciągle się przemieszczam. Znów, tym razem bladym świtem, gonię najpierw do ŚM, potem prosto do DM do szpitala- i tyle, co do planów, które podporządkowane wiadomo komu i czemu…

Osiem godzin…

Można się wściekać na system, ale to czynnik ludzki najczęściej zawodzi. I kiedy trafisz na takie jedno słabe ogniwo, to wszystko ci opada i chce się wyć… albo komuś przyłożyć. Choćby słownie.

Pan Doktor troskliwym głosem stwierdził: I co ja mam pani powiedzieć? Tak, wiem, nie kala się własnego gniazda, ale jak to Misiek stwierdził, gdyby zdarzyło się to w Stanach, to już siedzielibyśmy u dyrektora szpitala. O co chodzi?? O to, że naprawdę przesympatyczny Doktor, ale przede wszystkim kompetentny, spokojnym głosem, obejrzawszy i przeczytawszy wszystkie wyniki i wysłuchawszy ścieżki diagnostycznej, stwierdził,  że to nie na jego oddział (chirurgia) Mam powinna być przyjęta, już nie mówiąc o skierowaniu do poradni, tylko na SOR-ze od razu powinno być przyjęcie na oddział leczenia chorób płuc lub ustalenie terminu tegoż. Na SOR- ze byłyśmy tydzień temu i tam bździągwa a nie lekarka pokierowała nas jak pokierowała, twierdząc, że nie da się „przeskoczyć” poradni. Co właśnie ciut zbulwersowało Doktora, ale powiedział to, co powiedział, czyli nic. (Za to wyraz twarzy miał zatroskany).

Pan Doktor (jesteśmy obie oczarowane- ten głos, ogrom empatii i, co tu dużo mówić- niezły przystojniak 😜), wytłumaczył, że jakby mógł, to od razu pokierowałby tak, że Mam zostałaby przyjęta, ale może dać tylko skierowanie opisane w ten sposób, że nie powinno już być żadnych problemów. No to ponownie udaliśmy się na SOR. Tam kilkugodzinne oczekiwanie na przyjęcie przez lekarza. Misiek zaopatrzył nas w kanapki i kawę, bo tylko wodę wzięłyśmy ze sobą- inaczej padłybyśmy tam trupem z wygłodzenia😉 Mam oprócz nazwania lekarki idiotką i chęcią wysadzenia całego SOR-u w powietrze i powtarzaniu co chwilę,   że chce do domu, dzielnie znosiła czekanie😉

O dziwo, przyjmujący młody lekarz pulmonolog od razu poważnie podszedł do tematu  (również zaskoczony, że tydzień temu Mam należycie nie została potraktowana, i tak jak poprzedni lekarz, miał dylemat czy te wyniki wystarczą na komisję onkologiczną. Zapytał się Mam, czy jest przygotowana, żeby dziś zostać, bo następny termin to  dopiero 19 grudnia. Zanim pytanie dotarło do adresatki, ja już odpowiedziałam, że tak. Pan Doktor udał, że nie słyszał, kto odpowiedział i zaczął mi tłumaczyć, że jutro rano odbędą się konsultacje czy potrzebna jest dalsza diagnostyka, czy od razu komisja. Ufff… Po ośmiu godzinach Mam w końcu znalazła się na szpitalnym łóżku… sama w czteroosobowej sali z łazienką. Sama najchętniej  położyłaby się obok na jednym z wolnych łóżek i już nigdzie się nie ruszała, bo te wszystkie nowoczesne kanapy i szczebelkowate ławki w poczekalniach dały mi i nie tylko mi (Misiek stwierdził, że siedzenie na czymś takim grozi wizytą u specjalisty; projektantowi zasądziłabym kilkugodzinną posiadówkę) nieźle w kość. Również ogonową. Dlatego za propozycję pójścia na kolację z Dzieckami Młodszymi, podziękowałam i grzecznie odmówiłam, bo przed oczami miałam już tylko wygodną kanapę w mieszkaniu.

Były też momenty wzruszające w tym dniu. Zdjęcie Zońci gryzącej (ha, wyszedł jej ząbek) jeden z prezentów od Mikołaja. Radość Pańcia, że Mikołaj nie zawiódł i dostarczył jedną rzecz z listu do niego, tak pieczołowicie tworzonego (kolejne będą już pod choinką), ale najbardziej wzruszyła mnie emilka, która zaczynała się słowami: Kochana moja Mikołajowa Pomocnico, dziękuję Ci…  Ech… co tu ukrywać, cieszę się, że choć nie miałam siły i głowy do tego, żeby zrobić paczkę i wysłać, to w poniedziałkowy wieczór poklikałam trochę, a kurier nie nawalił i dostarczył na czas. Pięknie jest sprawiać radość dzieciom, które nawet od święta nie bardzo mogą liczyć na prezenty, bo w domu budżet się nie domyka. I dzięki tym chwilom ten dzień nie był dniem upiornym, i mogę powiedzieć, że Mikołaj nie zapomniał i o mnie, choć żadnego „namacalnego” prezentu nie dostałam. Ale słowo DZIĘKUJĘ wypowiedziane od serca, ma ogromną wartość, bo potwierdza, że pomaganie, obdarowywanie ma sens i sprawia ogromną radość. Czasem większą niż otrzymywanie. Już w mieszkaniu przyszedł SMS od Eli (p. sprzątającej), która meldowała, że plan wykonany (czysty dom łącznie z powierzchniami szklanymi) i słowami podziękowania- Mikołaj o dobrym serduszku o mnie pamiętał- znów mnie uśmiechnął.

Wieczorem do mieszkania dotarła PT, i tak wespół w zespół ustaliłyśmy, że zrobimy razem uszka do barszczu. Bo uszka muszą być i muszą być z leśnych grzybów. To jedyny stały kulinarny element, którego nie może zabraknąć, nawet jeśli tradycyjnych świąt w tym roku nie będzie…

Ale najpierw od rana szpital, Misiek mnie zawiezie. Jak dobrze, że mam go tu na miejscu… Źle spałam ostatniej nocy i wątpię, żeby ta była spokojniejsza.

 

 

 

Ubić kaczkę…

Wcale nie jest łatwo. Zabić.

Mord zaplanowałam w szczegółach, prawie z zegarkiem w ręku. Wyznaczyłam kto, co i ile. Tyle że płatny morderca okazał się zbyt gamoniowaty i zapomniał, że to miał być poniedziałkowy poranek. W kotle już wrzała woda, a truchła ani widu, ani słychu… bo miał je dostarczyć pod wskazany adres, gdzie czekała osoba, żeby towarzystwo oskubać. I wypatroszyć. Misterny plan ległby w gruzach, gdyby nie ambicja wynajętego mordercy. Uparł się, że złapie ofiary na wybiegu. Dziwił się tylko, że zlecenie było na płeć piękną. A mnie chyba jakaś pomroczność jasna naszła, że darowałam życie kaczorowi.

Nic nie wiedziałam o tych płciowych dylematach, tym bardziej o łapance- byle się sztuki zgadzały- bo do akcji dołączyłam zgodnie z wcześniejszym planem, przyjeżdżając o umówionej godzinie na miejsce rozbierania ciał. Nieżywych. Młodych. No i westchnęłam sobie, że przecież mogłyby sobie jeszcze pożyć. Szczególnie że jedna za czorta nie chciała się dać oskubać i już traciłyśmy do niej cierpliwość, grożąc, że rzucimy ją na pożarcie psom 😉

Nie wiem, co bym zrobiła bez LP. Kochana Dziewczyna wszystko zorganizowała u siebie, do domu przywiozłam już gotowe, aby wrzucić do zamrażarki. Jej pozostało pozacierać ślady., naszej zbrodniczej działalności.

Po tym krwawym przedpołudniu pojechałam do Zońci trochę się po-chichrać. W głos. Księżniczka jest radosna i na każdego widok głośno się śmieje. I opowiada. I tak się śmiałyśmy i gadałyśmy ponad dwie godziny. Poprzedniego dnia nawet dłużej. Codzienny kontakt pozwala zerwać się z łańcucha problemów. Pobyć w kolorowej bańce, do której ponure barwy nie mają dostępu. Nawet jak za oknem deszcz, szaro, brzydko…

Tuśka podarowała mi lampę w kształcie gwiazdy- typowo świąteczna- przedwczoraj zakupioną dla mnie w Ikei. Na kominku już leżą złote, świecące kulki, które Misiek przywiózł w zeszłym roku. Schowałam zająca (już ;p)- pojemnik na słodycze- i wystawiłam ten bożonarodzeniowy. Kupiłam też kwitnący grudnik- Renia tak lubiła ten kwiat, co roku wystawiała zdjęcia na fejsie… No to teraz sobie patrzę i wspominam… I na razie tyle w temacie. Wciąż się gryzę z myślą o choinkę i powoli dojrzewam, że nie kupię żywego drzewka… Sztucznego tym bardziej. Ale jakiegoś „gotowca” imitującego drzewko, być może, jeśli uda mi się w międzyczasie udać się na jakieś poszukiwania.

Dla Zońci już wszystkie prezenty wybrane i zakupione. I pewnie to był błąd, że zbyt szybko, bo już zaczęłam dokupywać. Ale! No jak się oprzeć misiowi o znamiennym imieniu z fundacji TVN 😉 No nie mogłam, więc szybko kliknęłam- Zońcia będzie miała misia, a pieniądze pójdą dla potrzebujących dzieci. Pańcio zaś, choć napisał list do św. Mikołaja, to w niektórych punktach zmienia szczegóły, więc wciąż trwają konsultacje. Na razie dostał nowe łóżko, bo stwierdził, że na pojedynczym to on się nie wysypia 😀

*

Matko Bosko,

ja wiem, że Ty nie jesteś wybiórcza i nie tylko tych od jedynego słusznego radia masz w swej opiece, bo przecież nie jesteś Matką jednego wybranego narodu (choć niektórzy tak właśnie uważają), na dodatek tylko jego lepszego sortu, ale ja Cię proszę, miej ich w swojej szczególnej uwadze i ześlij na nich łaskę, żeby chociaż Ciebie nie ośmieszali i nie wplątywali w swoje machlojki, zrzucając na twoje barki odpowiedzialność za wszystko, co wydumają ich umysły.

I tak przy okazji,

każdy ma własne autorytety i również poglądy, choć z tymi drugimi bywa różnie. Doceniam, jeśli ktoś w dyskusji słownej czy pisemnej powołuje się na źródła, które ceni, uznaje za wiarygodne. Szczególnie kiedy sam nie ma na tyle wiedzy w danym temacie. (Swoje poglądy opiera na wierze). Naukowej. Takie źródło, jeśli nie spowoduje zmiany zdania adwersarza, to może choć pobudzi do refleksji. Da argumenty do dyskusji. Przynajmniej taki jest zamiar tego, co broni swoich racji. Z tym że każde źródło można sprawdzić. I „czar” pryska. Pozostaje zdziwienie (delikatnie ujmując), że można uważać za autorytet osobę, wprawdzie z odpowiednim wykształceniem, ale na swoim profilu cytującą i popierającą przynajmniej niektóre metody doktora (nie lekarza) Zięby i która ewidentnie umniejsza (delikatnie ujmując) naukowe i społeczne osiągnięcia medycyny konwencjonalnej. Z drugiej strony, co się dziwić takim osobom, jeśli ich celem jest tylko jedno, udowodnienie tego w co wierzą, więc w sieci zawsze znajdą kogoś, kto mniej lub bardziej potwierdzi, że za wszystkim stoi spisek koncernów farmaceutycznych. (Przecież to chęć pozbycia się przeterminowanych szczepionek, nakręciła spiralę większej zachorowalności na odrę- znowu spisek, jak nic!) A ty, nic nie kumasz, broniąc zbrodniczego układu.

 

Bez hamulców…

Puściły w drodze do domu… Nie zdawałam sobie sprawy, a może zdawałam, jak bardzo trzymałam emocje na uwięzi, pod kontrolą. Nie mogłam sobie na nie pozwolić, kiedy za ścianą miałam Mam, Tatę, którzy w każdej chwili mogli wejść do mieszkania i zobaczyć mnie z czerwonymi od płaczu oczami. Dla nich, dla Miśka, musiałam trzymać fason, żeby nie dokładać kolejnej cegiełki do ciężaru, jaki przyszło nam wszystkim dźwigać. Tuśka nawet nie dzwoniła do babci, bo zaraz płacze, więc wsiadła w auto i wczoraj przyjechała do DM- oczywiście na moment przywitania uderzyła w bek… Ech… Na dodatek nic mi nie powiedziała, więc jak dziś rano zadzwoniłam do Mam, to usłyszałam, że właśnie razem robią śniadanie 🙂

Hamulce puściły już na rogatkach DM. Dobrze, że się ściemniało, bo jeszcze ktoś zadzwoniłby na policję, że jakaś niezrównoważona baba, zalana łzami prowadzi auto. I miałam dość szczęścia, że nie przejechałam skrzyżowania na czerwonym świetle, po tym, jak stwierdziłam, że jakiś samobójca przechodzi na pasach na czerwonym, więc widząc człowieka, zaczęłam hamować i w tym momencie dotarło do mnie, że to czerwone światło co widzę, to jest dla aut, czyli dla mnie… Taaa… Na moment mnie to otrzeźwiło, ale wystarczyła piosenka w radiu i znów hamulce puściły… Na całej trasie miałam jeszcze jeden atak niepohamowanego płaczu, dopiero jak całkowicie zapadł zmrok i przed maską przebiegła sarenka (młoda), a ja nawet nie zdążyłam zdjąć nogi z gazu (w lesie na zakrętach, więc jechałam nie więcej niż 70km), to skupiłam już się tylko na tym, by cało dojechać do domu. Emocje ze mnie zeszły, ale i tak musiałam się czymś zająć, mimo zmęczenia, żeby znów nie powróciły. Z tego wszystkiego nawet od razu rozpakowałam walizkę- szok- a przecież  w środę znów jadę do DM.

To wszystko za długo trwa. Choć Mam się wydaje, że wszystkie terminy są krótkie- bo są- ale biorąc pod uwagę, że diagnostyka trwa od września, to stanowczo za długo. A czas w tych sprawach jest kluczowy przecież. Wciąż nie wiemy, kiedy i jaka zapadnie decyzja. Lekarz, którego nam polecono, nie przyjmuje prywatnie, na dodatek akurat był do końca tygodnia nieobecny w szpitalu, a pacjent musi przejść przez poradnie- wizyta w czwartek. Próbowałam od ręki, ale trafiłam na asertywną młodą lekarkę- i życzliwych oczekujących, którzy pozwolili mi wejść bez kolejki do gabinetu- która nas nie przyjęła bez planowego terminu. Rozumiem ją, bo była po dyżurze, pacjentów jak mrówków, serwer się zawiesił, więc tak po ludzku rozumiem, choć żal mi, że się nie udało. Wcześniej na SORze trafiłyśmy na lekarkę (młodą) z wybrakowanym genem empatii, bo już po obcesowym pytaniu to ma pani tego raka czy nie ?, chciałam jak najszybciej opuścić gabinet. Nie rozumiem tylko dlaczego rozpoczęto całą akcję przyjmowania na SORze, jeśli pani z rejestracji dzwoniła i konsultowała się odnośnie maminego skierowania, po czym mało empatyczna lekarka stwierdziła, że co dalej, to i tak musi zadecydować  lekarz z poradni. Stracony czas! A wcześniej pani z rejestracji do poradni,  skierowała nas właśnie na izbę na SOR. Dobrze, że był z nami Misiek, bo mogłam zostawić Mam pod jego opieką, a sama polecieć na oddział, żeby zaczerpnąć jakichś informacji.

I tak sobie myślę, jak samotny, chory, starszy człowiek, poradziłby sobie w takiej sytuacji? Bez wsparcia i pomocy kogoś bliskiego. A przecież niejedna starsza osoba zmaga się z chorobą samotnie, bo nie ma rodziny albo ta nie chce być… Mam już się buntuje, że tak codziennie po lekarzach, to ona siły ani ochoty nie ma… Dla niej każdy odwleczony termin jest wytchnieniem, a dla mnie kolejną dawką zmartwienia. Kiedy ja wkurzona, że nie przyjęto jej od razu do szpitala, a przynajmniej nie wyznaczono terminu, to ona odetchnęła z ulgą, że wraca do domu, choć przygotowałyśmy się na opcje zostania.

Mam cholernie bolesną świadomość rokowań, również wieku Mam i towarzyszących jej chorób. Jest mi potwornie źle, bo wiem, że leczenie, jakiekolwiek by nie było, będzie uciążliwe i już nic nie będzie takie samo… Jakoś życia się diametralnie zmieni. Że przed nami będą wyzwania i trudne decyzje. Wiele razy przez to przechodziłam i jestem już tym zmęczona. Tak po ludzku. Z drugiej strony potrafię sobie z tym wszystkim radzić, czasem tylko puszczają hamulce…jak nikt nie widzi.

Dom daje mi wytchnienie, fizyczna odległość od murów szpitalnych jest w miarę kojąca. Tu wszelkie troski są otulone- a przez to złagodzone- obecnością Najmłodszych. Wczorajszy wypad do restauracji z Przyjaciółmi to trzy godziny uśmiechnięte, spędzone na rozmowach podsycanymi smacznymi potrawami. Chwila wyrwana codzienności, gdzie OM ogarnia sam tu, kiedy ja tam.

47115100_287045258603266_726283526713901056_n

Miłego dla Was! 🙂

Idę się wyżyć (na los) na schabowych z kością 😉