Wyniki…

Uczestniczyłam ostatnio w zjeździe rodzinnym ze strony męża. Jak to bywa w życiu, takie spędy rodziny i znajomych są z dwóch powodów. Ten był z tych smutnych. Usłyszałam na nim słowo ”lasencja” w stosunku do mnie, a Tuśkę wzięto za moją siostrę. A gdy Miśka piętnastolatka uznano za starszego brata własnej siostry, to się w duchu uśmiałam, że nieźle mnie odmłodzili. Przesadzili…ale gdy odebrałam na gg wiadomości od mojej Przyjaciółki zza oceanu, która była ostatnio tu na krótkiej wizycie, że wszystkim znajomym tym których poznałam będąc u Niej, opowiada, że odmłodniałam o 20 lat i pyta się co za eliksir stosuje, bo serio świetnie wyglądam. Bez zastanowienia odpowiedziałam, że PRACA. Bo jak wszyscy wiedzą innych kosmetyków oprócz toniku nie używam. Tych kolorowych też nie. Jak widać zarobienie się też ma swoje plusy :))) 

A tak serio jest się z czego cieszyć. Matura Tuśki na 5. Pani do Niej zadzwoniła, że z biologii w Jej klasie biologicznej nikt nie miał takiego wyniku…A przecież Tuśka nie miała rozszerzonej. I tym Ją pocieszyła, bo córcia liczyła na więcej ;)… Czyli co? Czyli praca daje wyniki :))

 Wszystkim, którzy mocno, mocno trzymali kciuki jeszcze raz DZIĘKUJEMY i mocno buziakujemy :****

Dni mi się mylą. W tamtym tygodniu w czwartek myślałam, że to wtorek. Dziś ,że piątek. Skołowana jestem natłokiem myśli ,ale i pracą. Oprócz normalnych swoich obowiązków wykonuję pracę innych. Jestem łataczem dziur. Bo to albo urlopy, albo choroby i ten remont…Zmęczona już jestem…Budzę się zmęczona…Najgorsze jest to ,że gdzieś tam głęboko drąży mój umysł to ,że sobie odpuściłam, olałam, to co powinno być w mojej sytuacji najważniejsze. Nie wsłuchuję się w siebie by nie usłyszeć…Po co ? jak i taka nie zareaguje, przynajmniej nie teraz… Za oknem drzewa biją pokłony do samej ziemi. Wczorajszy dzień zimny, ale burzowy, po upalnym poniedziałku , normalnie szok termiczny…Gdzieś z dala dochodzą do mnie wiadomości, że w Kalifornii pożary, na południu Europy wściekłe upały. Pewnie gdzieś tam w świecie są powodzie i inne kataklizmy. A ja narzekam…Tak cichutko w duchu…by nikt nie usłyszał. I wtykam nos tam , gdzie powinnam dawno skontrolować by teraz się nie rozczarować. Jestem po prostu, po ludzku zwyczajnie zmęczona….WSZYSTKIM…

KAP, kap..ka…p!

Przyzwyczajamy się do wygód i wszelkich nowości, które ułatwiają nam życie. Normalka. To, że pstrykniemy i mamy jasność, a gdy odkręcimy kurek mamy życiodajną wodę, to standard. Kiedyś pisałam jak się męczyłam gdy prądu zabrakło, ale uwierzcie mi brak wody to KATASTROFA! Po 30 stopniowym upale, to nic, że w pomieszczeniu klimatyzowanym siedziałam i autkiem takim samym się poruszałam, jednak wieczorem mogłam jedynie wypić herbatkę. Wanna pełna wody, odpłynęła w siną dal…Bo z kranu tylko kap, kap…Ale co tam i tak pranie chciałam nastawić…ta siła przyzwyczajenia. Obudziły mnie strugi deszczu walące o szybę….WODA! taaaa zapomnij, w kranie już nawet kap, kap nie ma. Prysznic odpłynął w siną dal…A w domu posucha wszelka, butelkowana woda zużyta. Lecę więc do sklepu…hmmm…na szczęście woda jest, bo chleba już na przykład brak. W naszej piekarni wody też nie ma…Więc ja tu oświadczam, że wolę jak prądu nie ma , bo bez wody to…nijak funkcjonować nie mogę!!!

Mieszkalnie…

Tata zawsze chciał się budować, odkąd tylko przeprowadziliśmy się z domu z wielkim ogrodem do osiedlowego bloku położonego w Śródmieściu Dużego Miasta. Jednak mama opór stawiała, mówiąc, że nikt Jej nie ruszy z tak dogodnego dla Niej miejsca na ziemi. Wszędzie blisko, a sąsiedztwo dwóch dużych parków przesądzało sprawę. Tata i tak co weekend, który wtedy jeszcze weekendem się nie nazywał, bo soboty pracujące były, uciekał na wieś do swoich pszczółek. I tak jest do dziś. Z tą różnicą, że dom pobudował, ale u mnie na wsi. A mama jeszcze bardziej oporna się zrobiła, gdy tata mówi o przeprowadzce na emeryturze. W międzyczasie były plany budowy mojego domu w Dużym Mieście. Ale zanim dogodną działkę się kupiło, pojawił się książę na białym koniu (żółty duży fiat) i porwał mnie na wieś 😉 I tu dom powstał a jakże i jak na tamte czasy w dość ekspresowym tempie. Tak naprawdę to krótko mieszkaliśmy po ślubie razem z rodzicami. Najpierw u moich, ale mąż był już na ostatnim roku i zaraz Go wzięli do wojska na 10 miesięcy, a później jeszcze u Jego rodziców niecały rok. Śpieszno nam było na swoje, więc nie wszystko w domu wykończone było na tip-top. Raczej mniej niż więcej. Oboje, tak jak zresztą nasi rodzice chcieliśmy mieszkać osobno. Zresztą które młode małżeństwo nie chce? A jednak są i tacy…Za miesiąc biorą ślub. W pobliskim miasteczku mają nowiutkie mieszkanko, w którym pomieszkują już od listopada. Pomieszkują, bo Ona wciąż z racji tego, że pracę ma u rodziców spędza w rodzinnym domu większość czasu. Tam pracuje, gotuje, pierze (pralki u siebie nie chce) i odpoczywa, a do swojego mieszkanka wraca przeważnie na noc. Rozumiem, nawet jeśli ktoś całe życie spędził w domu na wsi i wsadzono go do bloku….No, ale sama chciała, chciała też samodzielności i pewnie intymności, bo w domu rodzinnym jeszcze mieszka brat. Jednak więzi, czy też przysłowiowa pępowina nadal Ją trzyma przy mamusi. Wpadła na pomysł, że razem z matką wybudują nowy dom. Wspólny. Działka już jest. Przyszły mąż do gadania nic nie ma. Chyba nikt nie wie, czy chce tego, czy nie. Znam jedno małżeństwo gdzie kurczowe trzymanie się mamusi i jej domu spowodowało jego rozpad. Facet nie wytrzymał…uciekł do kobiety z dwojgiem dzieci, ale samodzielnej. Kiedyś wielopokoleniowe rodziny pod jednym dachem to norma. I teraz się zdarza, bardziej z musu niż chęci. Jednak zdrowsze i higieniczne jest, jeśli ma się taką możliwość, mieszkać osobno. Kiedyś i tak trzeba będzie zaopiekować się swoimi rodzicami, często sytuacja wymusi wzięcie ich pod wspólny dach. I dla mnie nie będzie to żadną karą, wręcz odwrotnie. Bo to, że mieszkam już tyle lat z dala od Nich, wymusza we mnie tęsknotę. Teściów mam blisko, za płotem…więc jakby razem, ale osobno jesteśmy. Ze swoją mamą byłam mocno związana, w końcu jedyną córką jestem…Z Tuśką też jestem, chyba nawet silniej, więcej nas łączy… I gdy usłyszałam, że Ona nie chciałaby mieszkać po ślubie razem z nami, tylko się uśmiechnęłam…Bo to zdrowy odruch.. A życie pokaże…jak będzie;)

BATA…

Taaa, mam klapki na oczach…a raczej w szafie 😉 W tym sezonie kupiłam już trzecia parę. Gdy przywiozłam je do domu, Tuśka spojrzała z politowaniem…na mnie, bo klapki Jej się podobały. No i okazało się, że takich co w nich chodzę mam… 9 par! A powiem Wam w sekrecie, że o mały włos nie kupiłabym za jednym razem dwie pary. Tak mi się podobały, cenowo też. Do pewnego sklepu to ja wchodzić już nie powinnam, bo wszystkie w tym sezonie w nim kupiłam. Nic tyko bata na mnie wziąć i wiśta wio…;) Klapkomania mnie ogarnęła jak nic 😉

Z frontu…

Donoszę z frontu robót, że nie wiem: czy płakać, czy śmiać się. Hydraulikę robi mi już trzecia ekipa, jeśli licząc, że ta pierwsza w ogóle się nie pojawiła. I dobrze… na złodziei to ja już limit chyba wyczerpałam? Ale problem jest palący, czy też pijący, a raczej niepijący…Trzeci dzień dziewczyny nie mają dojścia do…toalety…Owszem stara została, ale za ścianą świeżo postawioną ;)) No mogą latać naokoło, a to koło nawet spore jest, ale jak tu się skupić, jak obok  fachowcy się kręcą 😉 Dziś mam obiecane, że wszystko już będzie funkcjonować…tyle że bez drzwi, bo nie zdążą obsadzić…Taaa… No i żebym w jakaś euforię nie wpadła, to następna ekipa od cyklinowania (a to już w domu) wystawiła mnie do wiatru. Ja tu czegoś nie rozumiem. Po co sami proponują termin, by później całkowicie odmówić? Ja potulna jak owieczka czekam na dogodny dla ekipy, bo mnie nie zależy kiedy, tylko czy w ogóle!!! Ech…Mąż się wypiął i wyjechał, a tatko dzwoni codziennie i pyta się, jak roboty postępują. Jak mu powiedziałam, że dziurę na drzwi w ścianie zewnętrznej wykuwa jeden osobnik bez pomocy sprzętu zmechanizowanego, to jeden dzień sobie odpuścił z dzwonieniem ;))

Więc postanowiłam i ja się wypiąć i jutro jadę do Dużego Miasta na podwójne imieniny. Na działce, a co!

Wczoraj i przedwczoraj moje starsze dziecię wbijało do głowy młodszej o dwa lata koleżance czasy z j. angielskiego. Dziś się okaże czy skutecznie. Rokowania są marne, bo dziecię po 7 latach nauki podobno nic nie umie…I takie oporne jest…Ja wiem, że nie każdy ma zdolności językowe…choćby ja ;DD ale po pannie to ja nawet zaangażowania nie widzę. Gdyby mamusia Jej nie kazała…to dziecię by sobie odpuściło, bo przecież już matce własnej powiedziało, że Oni, czyli rodzice po zawodówkach są..to i Ona też może. A pewnie, że może…Tylko Tuśka się zaangażowała, bo kiedyś nawet miała w planach na filologię iść…

To się narobiło ;)

Przyznaję bez bicia, że jestem z tych, co robota ich lubi…pieniądze trochę mniej 😉 Chyba wszyscy mniej więcej orientują się, jak to jest z naszym rynkiem pracy. Bezrobocie ma się całkiem dobrze, choć niby spada. Znaleźć jednak pracownika, a już w liczbie mnogiej to nie lada wyczyn. A i odwrotnie, znaleźć pracę, która choć trochę będzie spełnieniem marzeń to już w ogóle o czarną magię trąca ;). Dotrzymując wszelkich terminów, ostatkiem własnych sił i pracowników przenieśliśmy biuro i halę sprzedaży oraz magazyn do nowych pomieszczeń. Stare zwalniając, aby ekipa budowlana mogła spokojnie wejść. No i tu zaczęły się schody. Bo okazało się, że ta z Dużego Miasta obłożona robotą po uszy w terminie nie przyjedzie. Choć szefem bezpośrednim i pośrednim był sam zleceniodawca. Tym bardziej moje zdziwienie było, gdy oznajmiono mi, że roboty ruszą w terminie. Ze zdziwieniem w oczach spytałam się, skąd się wzięli tak szybko fachowcy, jak ogólnie wiadomo, że jeśli się już takich znajdzie to się na nich czeka tygodniami. Ano z ogłoszenia, które wisiało na….drzewie. Taaaa….No i zaczęła się polka i to z przytupem. Owszem…”właściciel” firmy wygląd ma, że tak powiem budowlany, ale jego podwładni to jacyś z łapanki. I to dosłownie. A gdy się dowiedziałam, że hydraulikę mają robić największe pijusy i złodzieje w okolicy to nogi mi się ugięły…Moim dziewczynom też…Także moi drodzy awansowałam na etatowego pilnowacza ;)) Robota niestety jest na czarno ;)..a dziś, że niedziela to mam wolne.

Spotkanie z KLASĄ..:)

Odkąd prowadzę bloga, czyli około 2,5 roku, spotkań klasowych razem z tym ostatnim było już trzy. Nieźle prawda? W międzyczasie jakieś trzy lub cztery spotkania samych dziewczyn. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby wszyscy byli, dlatego, choć tak często się spotykamy, to zawsze jest jakaś niespodzianka. Na przedostatnim spotkaniu był kolega, którego widziałam rok po maturze a później już nie. Teraz był kolega, którego widziałam 8 lat temu. Ale najważniejsze jest to, że w lipcu przyjeżdża koleżanka, którą nikt nie widział od skończenia szkoły. Siedzi sobie w gorącej Australii i liczy kangury ;). Więc już kombinujemy jak tu się spotkać w szerszym klasowym gronie. Padła też propozycja, żeby na 25-lecie matury zorganizować wypad do pewnego uroczego miasteczka nad jeziorem. Tam spędzaliśmy czas między pisemną maturą a ustną. Oj posypały się wspomnienia. To, że nikt się nie zmienił, niezmiennie piszę po każdym spotkaniu. Bo oprócz jednego kolegi, który sporo przybrał na wadze, ale z racji tego, że jest szwagrem mojej Przyjaciółki i widzę Go notorycznie więc przyzwyczajona już jestem ;), pozostali chłopcy nadal są przystojnymi facetami z poczuciem humoru i tym błyskiem w oku, z chęcią i radością podchodzących do intensywnego, ciekawego życia. Żadnych nudnych ramoli. O dziewczynach nie wspomnę, bo jeśli z taką częstotliwością umawiamy się we własnym gronie na balety, to coś o nas świadczy. Prawda? Ale najważniejsze jest w tych spotkaniach to, że wciąż mamy o czym ze sobą rozmawiać, i do tylu wspomnień dorzucamy kolejne….W perspektywie mamy jesienią 65-lecie szkoły:) Nie da się po prostu o Nich zapomnieć ;))