Krzyk…

Przebijający granice usłyszał cały świat. Krzyk białoruskiej aktywistki. Krzyk pojawia się w momentach bezradności i wkurzenia. Zmęczenia sytuacją. Sam krzyk nie wystarczy, nawet kiedy przyłączą się do niego inni. Tylko działanie, czyny, zmiana. Tak jest w każdej sytuacji… Ale jest impulsem do działania. Nawet jeśli byłby to kolejny zryw w tym ultramaratonie do wolności, do wyzwolenia się z reżimu dyktatury, nieprzynoszący oczekiwanych skutków. W staniku czy bez. Szczerze mówiąc, nie potrafię zrozumieć posłanki lewicy, która się skupiła na prześwitujących cyckach aktywistki-artystki intermedialnej. Nie usłyszała krzyku? Dlaczego tak często odbiorcy skupiają się na wyglądzie jako kluczowym przekazie zamiast wsłuchać się w słowa? Nawet niemy krzyk ma swój przekaz.

Czasem się zastanawiam, czy w Polsce jeszcze jest lewica.

Krzyk… o strój.

Dla większości strój powinien być odpowiedni do okoliczności. Tak często pojawiają się nagłówki, że ten czy ta nieodpowiednio ubrali się na pogrzeb, ślub czy inną uroczystość. Do pracy, na uczelnię. Słusznie? Kto a może co narzuca nam dress code? Stereotypy czy savoir-vivre? Jedno jest pewne na manify czy protesty nie obowiązuje żaden kod kulturowy. A tak swoją drogą, to gdyby kobiety zawsze przestrzegały kodu kulturowego, to wciąż tkwiłyby w kuchni przy garach we własnych domach w spódnicach po kostki 😉

A tak w kontekście biustu, to dziś jest Międzynarodowy Dzień bez stanika 🙂 A sama idea porzucenia biustonoszy powstała w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. Mnie się zdarza nie założyć.

Uciekające majowe dni…

Za szybko. I to jedyny mankament tegorocznego maja. Nie potrafię narzekać na pogodę, która dla większości jest kapryśna, mokra i zimna. Mnie satysfakcjonuje, w końcu nie muszę narzekać na suszę 😉 I wolę temperatury 15-20 stopni, niż 25-30. Deszcz mi nie przeszkadza, bo nie było ani jednego dnia, żeby lało bez przerwy i nie można było wyjść do ogrodu. Mogę to robić o różnych porach dnia, a swoje zajęcia dopasowywać do pogody. Nawet jeśli nie uda się zjeść śniadania na tarasie, bo poranny chłód doskwiera, to po kilku godzinach znajdzie się taki moment, gdy słońce przygrzeje mocniej, wiatr się uspokoi. Jestem czujna i wykorzystuję takie chwile… 😉

w oczekiwaniu na kawę…

Jedyny żal, to że maj już się kończy…mógłby trwać przynajmniej dwa razy dłużej. W tamtym roku zostałam z niego okradziona, spędzając ten czas w mieście zamkniętym obostrzeniami, to w tym cieszę się jak głupia. Czas, kiedy mogę wyjść przez taras do ogrodu, uważam za najpiękniejszy w roku.

od Tuśki…

Tęsknię… jeszcze bez łez nie potrafię myśleć, pisać…

Niedawno koszona trawa już wymaga ponownego strzyżenia. A tu kolejne kwiatki się rozpanoszyły po całej posesji…

zawilce?
nawet pod ogonem Mysi 😉

Mysi po ablucji i strzyżeniu w profesjonalnym salonie w pierwszej chwili nie poznałam i kiedy wysiadłam z auta, pomyślałam, że obcy pies mi wbiegł przez otwartą bramę.

tegoroczna krzewuszka, stare krzewy zostały wycięte kilka lat temu 😦 za nią rośnie czarny bez, a za nim biały i fioletowy…

W tamtym roku o tej porze jadłam czereśnie prosto z drzewa. To nic, poczekam cierpliwie, aż dojrzeją, szczególnie że…

Znów mnie dopadł ból żołądka, identyczny jak poprzedni. Wyciął mi czwartek z życiorysu… Wokół wszyscy zdrowi. Nie mam pojęcia, z jakiej przyczyny się pojawił. Żołądek się uspokoił, ale za to obudziłam się z bólem głowy. Właściwie to obudził mnie telefon Tuśki z nieoczekiwaną, ale miłą wiadomością.

Pogodnego i uśmiechniętego weekendu 🙂

Niezależność…

Jak dobrze ją mieć… Obecnie dla mnie to przede wszystkim samodzielność w kontekście choroby przewlekłej. Niekoniecznie samowystarczalność w każdym aspekcie życia. Ale na przykład samostanowienie już tak. O sobie. Ważna też jest niezależność finansowa. I nie chodzi o osobne konta.

Bardzo bliska mi osoba wiele razy mówiła, że odeszłaby od męża, gdyby nie zależność finansowa. Tak wiele kobiet tkwi w nieudanych związkach, bo nie mają środków, żeby to zmienić. Niestety, najczęściej to właśnie kobiety są uzależnione od portfela męża, partnera, nawet jeśli same też zarabiają. Niektórzy panowie są przekonani, że bez ich wsparcia finansowego ich partnerki sobie nie poradzą, więc nie chcą tworzyć relacji partnerskiej- współzależności. Dysproporcje finansowe w związku, który nie jest oparty na szacunku bez względu na to, kto i ile zarabia, bywają mocno odczuwalne dla osoby zależnej finansowo. Proszenie się, tłumaczenie się, a z drugiej strony wydzielanie, wypominanie, nawet w sposób subtelny może prowadzić do głębokiej frustracji.

Dobrze być niezależnym nie tylko w kontekście związku, gdzie miłość bez wolności tak naprawdę nie istnieje.

Niezależność kojarzy mi się też z dystansem. I podam tu przykład Czech i pewnej instalacji (rzeźby) fontanny w postaci dwóch sikających facetów do basenu, który ma kształt konturu Republiki Czeskiej. Z tego co wiem, nikt z czeskich władz nie ciągał artysty za obrazę majestatu, jakim powinien być dla obywatela jego kraj. Nie osądzono go w mediach od czci i wiary (co akurat nie dziwi, bo to w większości ateistyczny kraj, może dlatego mają dystans do siebie i poczucie humoru).

ZUS to jednak instytucja przewidywalna. Wprawdzie w pierwszej chwili widząc grubą kopertą A4, pomyślałam, że jednak to nie jest decyzja, a z jakiegoś powodu zwrócono mi dokumenty medyczne, ale po otworzeniu, okazało się, że jest i ona. Przewidywalna. Renta na dwa lata, a ściślej to na rok i 11 miesięcy. Rodzinna obstawiała, że dostanę już bezterminową. Taaa… Do emerytury zostało mi trzy lata z kawałkiem. Nie przewidywałam, że zostanę pozbawiona mej niezależności finansowej ;), ale na wszelki wypadek poczyniłam tej wiosny pewne inwestycje i proszę bardzo… sałata już jest 😀

Pisałam o wyciętym klonie przy ogrodzeniu cmentarza, jedynym drzewie w tej części. Odrodził się przy grobie Mam. Odrodził, bo choć wyrósł już w tamtym roku, jeszcze przed ścięciem drzewa-matki, to jednak zimą został połamany. Trzy tygodnie temu sterczały dwa niepozorne badyle, a wczoraj zobaczyłam cudnego klonika…

Morderczo, wzruszająco, śmiesznie…

Każdy morderca powinien stanąć przed sądem i zostać odpowiednio ukarany. A ten, który z premedytacją pozbawił życia 7 milionów skrzydlatych istnień, najsurowiej jak tylko prawo pozwala. Dla przykładu. Rolnicy przez lata trują pszczoły, całe pasieki. Bezkarnie. Z lenistwa, niedouczenia, ignorancji, głupoty, niefrasobliwości. Za każdym razem, kiedy słyszę o czymś takim, to serce mi pęka i nóż w kieszeni otwiera i uruchamia instynkt morderczy.
I wzrusza historia, która przydarzyła się Tacie, a mianowicie konsultant przy dużej inwestycji nie chciał wziąć pieniędzy za poradę, tylko poprosił jeden ul z pszczołami. Tata obiecał mu go dostarczyć, więc z czwartku na piątek z Miśkiem jako kierowcą udali się w podróż do miasta oddalonego o ponad 400 km.

Mord w oczach miałam, kiedy to wracając umordowana na grządkach (siałam fasolkę i buraczki) zastałam Panią pielącą pod tarasem (jeżyny i ozdobne krzaczki). Bynajmniej nie chciałam mordować kobiety pracującej, tylko własnego OM, że mnie nie uprzedził- odpuściłabym sobie robótki ziemne. Nie, że nie lubię. Lubię nawet bardzo, ale niekoniecznie ponad moje siły (pielenie grządek). W tej chwili. Bo ja wierzę w swoją moc, że w końcu nadejdzie. Czasem ta psychiczna nie wystarcza, bo chciałoby się podziałać coś więcej.

Ale kiedy wstaje słoneczny dzień, a drugie Słoneczko w ogrodzie pod czereśnią zbiera kwiatki dla babci, to wszelkie mordy odpuszczasz sobie i łagodność cię przenika każdą cząstką ciała i duszy- śmiejesz się całą sobą 🙂


Zaś potem ogarnął mnie pusty śmiech, zobaczywszy naszą reprezentantkę Miss Uniwersum na wybiegu w USA, której z ramion wyrosły skrzydła husarii, a z tyłu powiewała flaga narodowa. Polka musi być Polską 😉

I może Was uśmiechnę… Przygrzałam sobie kaszankę po meksykańsku i na gazie postawiłam niewielki garnczek z zupą pomidorową o objętości kubka, bo tyle zostało po nakarmieniu Zońci, więc stwierdziłam, że skonsumuję bez makaronu (u Was pomidorowa z ryżem czy makaronem?) w formie pitnej. Do tej kaszanki. Usiadłam przy stole, gapiąc się na bez, bokiem do kuchenki…

widok z małego okna w kuchni, z dużego widzę biały…

Zaczęłam konsumować, po jakieś chwili przyszła myśl, że coś się gotuje…niemożliwe, przecież nic nie gotuję… Zjadłam. Odstawiam talerz do maryśki i spoglądam na kuchenkę. Obyłam się zapachem. Pomidorowego bzu…;p

Uśmiechu i słońca dla Was 🙂


Rozlana żółć…

Przeczołgał mnie własny żołądek tak, że jak spojrzałam w lustro w salonie fryzjerskim, to zaniemówiłam. Nie z wrażenia nad fryzurą, ale jak wyglądała moja twarz- wykrzywiona cierpieniem i blada jak u kościotrupa. Zresztą niewiele się zmieniło na drugi dzień, bo mimo maseczki za sam wygląd dostałam łóżko na korytarzu szpitalnym. Przeżyłam badania, wyszłam z pigułami, kolejny dzień w mieszkaniu, bo nie miałam siły na powrót, choć w końcu mogłam zamówić coś do zjedzenia. Padło na sushi. Z perspektywy czasu to dobrze zrobiłam, że nie odwołałam żadnej z wizyt, bo jakoś tam dałam radę, ale łatwo nie było i mogło się skończyć niefajnie. Musiałam się mocno skupić na drodze, bo były momenty, że odjeżdżałam, udało mi się nawet zbłądzić, ale za to poczyniłam fascynujące odkrycie, że na starej drodze pomiędzy punktem A i B ruch jak na trasie szybkiego ruchu, mimo iż ta biegła równolegle. W pierwszej chwili pomyślałam sobie jaki grzyb… no, a po chwili, właśnie jak te grzyby po deszczu ukazały mi się panie w ilości hurtowej. Tak co 100-500 metrów. Stały, niektóre siedziały na turystycznych krzesełkach, były też same krzesełka, ale wtedy w głębi stało jakieś auto. Ale ogólnie to ja podziwiałam kwitnące bzy 😉

Środa urody doda i tak się stało, choć jeszcze osłabiona, to już bez skręcającego kiszki bólu. Zanim wyjechałam do domu, to wykorzystałam syna, żeby podrzucił dwie duże torby z książkami do PT, które zostaną wywiezione w góry, aby obdarować nimi chętnych. Cieszę się, że dostaną drugie życie, bo nie potrafiłabym wyrzucić, a do domu wzięłam tylko kilka w tym piękny album o Lwowie w języku ukraińskim.

W powrotnej drodze zaś, bardziej niż bzy przykuła mą uwagę rozlana żółć po polach.

jak obraz malowany na szybie…
nie wychodząc z auta…

Lubię żółty. Miałam kiedyś cudną w tym kolorze kurtkę wiosenno-letnią, mam skórzaną dużą torbę, miałam Julka Żółtka- moją miłość; niekoniecznie lubię żółty kolor na ścianie, a żółci u ludzi nie trawię. A wystarczyłoby życzliwie spojrzeć na drugą osobę. Na to co powie, napisze. Nie doszukiwać się czegoś, czego nie ma. Odbiór drugiej osoby, szczególnie kiedy nie ma się bezpośredniego kontaktu, często zależy od naszego nastawienia.

I uśmiałam się w środowe późne popołudnie do łez. Otóż zadzwoniła moja przyjaciółka, która barwnie opisała, jak wywinęła orła z przytupem, wchodząc do punktu szczepień po drugą dawkę. Jak żołnierze rzucili się do ratowania jej życia, a inni pacjenci zbierali rozrzucone rzeczy w promieniu kilku metrów, które wcześniej trzymała w ręce. Ja wiem, że się nie śmieje z czyjegoś bolesnego upadku, ale obie rżałyśmy jak głupie. Jak mi ten śmiech był potrzebny.

Słońca i uśmiechu dla Was 🙂

ps. Nikt mi nawet nie zmierzył temperatury, wpuszczając mnie na teren szpitala, na izbie też zapomnieli, za to w covidowym wywiadzie jest tabelka na temat szczepienia i trzeba wpisać czy i jaką szczepionką jest się zaszczepionym oraz datę ostatniej dawki. Miałam dużą satysfakcję, że mogłam to zrobić 🙂

W chaosie jest metoda…

Nie wgłębiałam się za bardzo, bo kiedy wyszedł stetryczały przywódca narodu, który nieudolnie próbował wykrzesać z siebie jakiś entuzjazm, który byłby tłem dla tej komunistycznej mowy pełnej obietnic bez żadnego pokrycia, to wyszłam do ogrodu. Ale! Chaos Nowego Ładu i tak do mnie dotarł, tyle że z opóźnieniem. Nooo proszę państwa, to jest kolejna zapowiedź rozkładu państwa. Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Ale gawiedź się już cieszy. Tak jak się raduje z tych wybudowanych obiecanych 5 lat temu mieszkań i widokiem elektrycznych pojazdów na drogach. Rządzący pewnie już zabrali się do roboty, żeby te obietnice spełnić i w drukarniach wrze praca, żeby od września każdy uczeń dostał swoją nową historię o kraju zwanym Polską. Pieniądze też dodrukują. Podatki podniosą, bo żeby dać jednym, trzeba zabrać drugim. I tylko martwię się tym, że społeczeństwo na to pozwoli… na ten niby (k)raj, co to ma nam zapanować wraz z nowym (nie)ładem.

niedzielne niebo po deszczu… na posesji mamy dwa krzewy białe i dwa fioletowe…

A w ogrodzie opętańczo pachną bzy. I ziemia po świeżo skoszonej trawie i tak bardzo oczekiwanym deszczu. Lubię majowe przelotne deszcze, które podleją za mnie grządki, rabatki i inne rośliny i dadzą im i mnie odpocząć od słońca. Lubię taką umiarkowaną w temperatury wiosnę, gdy człowiek przy ogródkowej robocie się nie spoci, a odpocząć można na ławeczce pod drzewem lub na leżaku na tarasie… niekoniecznie rozebranym jak do rosołu 😉 Rosół tym razem ugotowała Tuśka i powiozła wraz z Najmłodszymi do DM dla Taty. Żyję od lat w pewnym grafiku, który ustaliły piguły i wizyty w szpitalu. Dość sztywnym, ale to nie oznacza, że nie ma ustępstw, choć najczęściej jak już, to wymuszonymi okolicznościami, a nie widzimisię. Często muszę spoglądać w kalendarz, umawiając się na coś z wyprzedzeniem. I od kilku miesięcy patrząc na kalendarz w telefonie, moje myśli dryfują ku Najmłodszym. A dziś w końcu umówiony fryzjer po ponad 4 miesiącach- to jak święto 🙂 Potem prosto śmigam do DM.

zachody już nie w pełnej krasie, bo się rozszalała zieleń (brzoza i lipa), ale nie żałuję…

Zmowa i umowa…

Szczęścia to my nie mamy, o czym wielokrotnie pisałam, wylewając swoją frustrację w tej kwestii. Do fachowców wszelkiej maści. W grudniu podpisaliśmy umowę na fotowoltaikę, chcąc być bardziej eko i zaoszczędzić, a nawet zarobić 😉 Taaa… Pieniądze (zaliczka) poszły z banku (leasing uruchomiony) od razu, a my spokojnie czekaliśmy na montaż. Wszak zima była, i nikt o zdrowych zmysłach nie będzie ganiał po dachu. W międzyczasie odbierałam (i wciąż odbieram) pierdylion telefonów z propozycją założenia paneli, na co przeważnie grzecznie, innym razem znudzona, a i bywało, że wkurzona, kiedy z drugiej strony ktoś do mnie wręcz krzyczał i nie dopuszczał do głosu, informowałam, że właśnie jesteśmy w trakcie realizacji. Taaa… Eufemizm. Mijały miesiące, zrobiło się wiosennie i ciepło, a fachowców ani widu, ani słychu. Dosłownie, bo osoba, która była przedstawicielem firmy przestała odbierać telefon, kiedy OM zagroził, że zgłosi sprawę do dyrektora firmy. Problemem okazał się montaż- dwa razy ekipa przyjeżdżała oglądać dach, twierdząc, że na naszym specyficznym pokryciu dachowym da się zamontować, zgodnie z wszystkimi normami i zabezpieczeniami. Po czym podobno jakiś rzeczoznawca orzekł, że nie mogą gwarantować jakości montażu, więc jako odpowiedzialna firma, raczej nie podejmą się realizacji. OM wkurzony do potęgi entej, oczywiście skontaktował się z dyrektorem, który wręcz powiedział, że dziwi się, że jego wkurw nastąpił dopiero po 5 miesiącach ;p Obiecał zbadać sprawę…ale OM podziękował za współpracę i zażądał zwrotu zaliczki. Firm dobijających się i oferujących montaż paneli na rynku jest od groma, więc bez łaski ;p Tata zaoferował, że jak poczekamy do jesieni, to zrobi nam konstrukcję do montażu taką, jaką mamy do paneli słonecznych, które już na owym dachu funkcjonują ponad 20 lat, a wtedy danej firmie zostanie tylko montaż paneli do konstrukcji. Odrzuciłam tę propozycję, bo już oczami wyobraźni widziałam Tatę spadającego z dachu lato wraz ze słońcem by nam uciekło, czyli czas, kiedy fotowoltalika jest najbardziej efektywna. W ciągu tygodnia- również z polecenia- najpierw przyjechał na rekonesans przedstawiciel kolejnej firmy, a na drugi dzień zadzwonił, że jego dyrektor zgodził się na montaż i za dwa dni podpisaliśmy umowę. Szast prast. Montaż do półtora miesiąca. Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę…

I nie mogłam uwierzyć, że z kupy kamieni wyłoniło się życie…

co to, ktoś wie?

Najpierw myślałam, że to sadzonka truskawek (teraz już nie jestem pewna), bo w tym miejscu dawno temu w epoce dinozaurów Mama OM miała poletko truskawek- pysznych, pachnących, słodziutkich…ech… Gdzieniegdzie jeszcze jakiś krzaczek wyrastał spod trawy, ale od kilku sezonów już nie, gdyż gnębione kosiarką przez nieuważnych pracowników, w końcu dały za wygraną. Stos kamieni przywiezionych z pobliskiej żwirowni był sukcesywnie przeobrażany w stosik, gdyż kamyczki były używane jako podsypka w różnym celu, nie tylko budowlanym. Sama teraz podbieram, tworząc obwódkę dla roślinek, żeby mi trawa, a raczej perz nie atakował. Tymczasową, dopóki roślinki się nie rozrosną i same nie wywalczą sobie miejsca. Wolałabym obsypać wszystko korą, ale się dokształciłam, że żurawki i lawenda lubią zasadową ściółkę, a w sklepie był tylko marmur biały (ciężki jak cholera, ale miły pan z łapanki na parkingu wrzucił mi dwa worki po 20kg do bagażnika i niech mi ktoś powie, że łysy, napakowany z tatuażami i zamaskowany to jakiś nieuczynny bandzior ) więc ten tego 😉

na bogato pstrokato to wygląda… i wciąż wymaga ukończenia
zdjęcie dzień później z drugiej strony: na pierwszym planie hortensja mocno opitolona, ale nieprzerzedzona, więc ciekawa jestem, czy zakwitnie… i niewidoczne z boku budleje… za to widać truskawki, bo one są wszędzie! 😀

Ach i zapomniałabym o stokrotkach, które pojawiły się na moim trawniku, jako ta w mniejszości opozycja do mleczu…

Zepsuł mi się Maluch, to znaczy odmówił włączenia się- pojechał do zaprzyjaźnionych informatyków, w celu określenia czy to już kaput sprzętu, czy jednak jeszcze mi posłuży. Zważywszy na to, że na dużym wciąż niektóre literki mają mnie w głębokim poważaniu, a więc pisanie jest utrudnione, a iPhone dziś mi się zwiesił, nie odpowiadając na mój czuły dotyk, to jestem w czarnej… Taaa i jak tu nie mówić o zmowie.

Pięknego weekendu dla Was! 🙂 W poniedziałek znów jadę do DM prześwietlić się na wskroś. Oby tym razem czujne oko TK było dla mnie łaskawsze 😉

Przesadzone…

Nie jestem i nigdy nie byłam wesołkiem ani nie tryskam optymizmem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Myślę nawet, że od jakiegoś czasu staję się coraz bardziej smutną osobą, a przynajmniej smutek coraz częściej mnie nawiedza. Acz staram się widzieć plusy w każdej sytuacji. Dostrzegać dobro i piękno wokół. Tak już mam. I może mniej we mnie tej zewnętrznej radości, to ta wewnętrzna wciąż jest, bo ją w sobie pielęgnuję. Nie snuję czarnych wizji, potrafię zweryfikować pragnienia, oczekiwania i cieszyć się drobnymi ulotnymi rzeczami. Być może nauczyło mnie tego przewlekłe chorowanie, dlatego skutki pandemii nie odczuwam już tak dotkliwe, co nie znaczy, że w ogóle. To był niełatwy rok z różnych powodów i tak sobie myślę, że choć jestem emocjonalną osobą- wylałam wiele łez (wzrusza mnie słowo i obraz)- to jednak wciąż nie straciłam swej siły wewnętrznej, psychicznej- ona chyba rośnie wprost proporcjonalnie jak tracę tę fizyczną 😉

Wyciskam każdy dzień jak cytrynę. Krzywiąc się i śmiejąc się. Raduje mnie ta wiosna, która wybuchła nagle; po mokrych dniach nastąpiły ciepłe i roślinność oszalała, zieleniąc się z każdym dniem obficiej.

zdjęcie z niedzieli; na pierwszym planie jeszcze nieubrany w zieloną szatę orzech, ale to już się zmienia, wgłębi kwitnąca czereśnia… widok z mojego tarasu…

Jadąc do Miasteczka na dolotowej drodze do głównej, mijam wrota zapraszające do lasu…

Korzystam prawie za każdy razem. Niedługi przystanek, kilkaset kroków, minuty wyciszenia, reset…

Wczoraj zatrzymałam się na dłużej, aby wysłuchać koncertu żab…

żadnej żaby nie widziałam, ale koncertowały koncertowo 😉

Że też im się chciało w taki upał…

W ogrodzie pachnie obłędnie. Czereśnie już powoli przekwitają, sypiąc z płatków swoisty dywan, budzi się bez (w tym roku z dużym opóźnieniem), magnolia po przejściach- co widać- ale rozkwitła…

Wciąż jeszcze kwitną wczesnowiosenne kwiaty…

A ja nie mogę doczekać się kwitnięcia piwonii.

Jabłonie rozkwitają i oszałamiają swym zapachem…

Ogród jest zdziczały, długoletnie stare drzewa owocowe, a pośród nich różne kwiatki i krzaczki, a chwasty mają się dobrze, wszystko żyje w zgodnej symbiozie (tak, wiem, symbioza zawsze jest zgodna ;p) ;). To wspólna przestrzeń pomiędzy dwoma domami- naszym i rodzinnym domem OM. Ale jest jeszcze ta z drugiej strony naszego domu, gdzie rosną drzewa owocowe: czereśnie, wiśnie, grusze, śliwy, jabłonie… Z każdej strony otaczają nas zapachy kwitnących owocowych kwiatów…

Spędzam teraz mnóstwo czasu na powietrzu, sycąc oczy feerią barw, bo to najpiękniejszy czas, a przy okazji coś tam podłubię w ziemi: posieję, posadzę, przesadzę… Jak truskawki, które powychodziły pomiędzy drzewkami brzoskwini, krzaczkami ozdobnymi, w trawie…

niewielkie poletko 18 krzaczków, resztę sukcesywnie przesadzam poza skrzynię.

Ale nie tylko zapachami żyję, karmiąc się widokiem kwitnącej rzeczywistości. Dogadzam sobie również smakowo. Codziennie truskawki (kupne, zanim własne zaowocują), borówki, maliny, do tego jogurt i morwa biała oraz orzechy. A na deser szparagi…:)

Wszystko to pochłania mi mnóstwo czasu, zajmuje myśli, bo choć niektóre niepokoje znikły, to zaraz pojawiają się inne, różnej natury. Mniej lub bardziej ingerujące w moje/nasze życie. Ech… choćby taki drobiazg jak nadmierne wypadanie włosów. Ten proces trwa już kilka tygodni i biorę pod uwagę kilka przyczyn, ale najbardziej prawdopodobna, a zarazem przerażająca to ta, że to wina piguł. Piąty rok łykam codziennie dwie garści chemii. Przerażająca, bo już się tego procesu nie zatrzyma…bez odstawienia.

Ale na razie to się cieszę, że lawenda jednak nie umarła, zaczyna się odradzać… ech jak niewiele potrzeba do uśmiechnięcia się.

Uśmiechu dla Was 🙂 I wybaczcie, że nudna się staję, pisząc o zieleninie wszelkiego rodzaju, ale to miejsce jest ku pamięci… li tylko ;p

I musiałam odreagować po wczorajszej długiej rozmowie telefonicznej…trzeci rozwód wśród moich najbliższych…

Naprzemiennie…

Tak właśnie w życiu bywa… raz z górki- raz pod górkę. Radość-smutek, sukces-porażka, życie- śmierć, ślub-rozwód… to wszystko się przewija przez życiowy kalejdoskop.

Rok temu o tej porze wciąż mieliśmy nadzieję na jesienną radość, wspólne weselenie się za sprawą Dzieci Młodszych. Covid pokrzyżował plany, zweryfikował marzenia, a za jakiś czas i tak nasze myśli pobiegły zupełnie w innym kierunku. I właśnie stało się to, co nieuniknione było- oficjalnie mam już tylko jedno Starsze Dziecko. To były długie emocjonującej miesiące, ale końcówka- mam taką nadzieję- pokazała, że obie strony mają na względzie dobro dzieci.

Nowy rozdział dla całej rodziny, który tak naprawdę zaczął się 10 miesięcy temu. I taki prezent na nowy początek, a właściwie kontynuację tego, co już trwa, tylko teraz oficjalnie…

widok z tarasu LP 🙂

A do mnie powoli wracają myśli o weseleniu się, bo jest na to duża szansa w lipcu. Na wspólne, rodzinne, z bliskimi.

A że nic tak nie przewietrza głowę jak robótki ziemne to wprawdzie na raty, ale posadziłam kolorowe żurawki, które kupiłam u naszej lokalnej ogrodniczki, przy okazji odebrania Pańcia ze szkoły. Pierwszy raz byłam na tej (nowej) ulicy (musiałam sobie wyguglać) w naszej wsi i o zgrozo, zobaczyłam całe osiedle nowych domów.

każda inna 🙂

Na raty, bo robiłam przerywniki na polegiwania na mniejszej sofie przy kominku z takim widokiem:

I to jeszcze nie koniec prac, bo muszę obsypać roślinki kamyczkami, gdyż się dokształciłam, że to roślinki zasadowe i kora sosnowa dla nich to nie najlepsza opcja ściółkowania. Kamyczki muszę zdobyć drogą kupna. Umęczyłam się, ale to i tak lepsze niż stanie przy garach. (Chociaż wolałabym pośmigać na rowerze po lesie…ech… Nawet już zaczynam rozważać zakup elektrycznego). Na moje nie mamy dziś obiadu, OM rzekł, że jak to nie ma, a zupa? Ale ona już tak zgęstniała…Ale jaka za to sycąca. Trzeci dzień je krupnik na żeberkach, no przeca mu nie zabronię ;p

A tu mój kawałek trawnika pod drzewami- całkiem eko ;ppp

Ajda, tym razem to mlecz 😉 w towarzystwie kwitnącego chwastu… 😉

Pięknej, ciepłej i słoneczniej niedzieli 🙂

Zająć myśli…

Jutro sądny dzień… Pierwszy, ale czy ostatni? Rozstrzygnięcie, bądź jego początek. Postawienie kropki albo (na razie) przecinka…

W polityce wrze, powstały nowe podziały. Sejm za unijnymi środkami, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że cała opozycja przegrała, niezależnie od tego, kto jak głosował. Zostali ograni przez rząd, ale i przez samych siebie. Słabość opozycji polega na tym, że nie potrafi się dogadać, bo zawsze priorytetem są partyjne interesy.

Podobnie w małżeństwie, kiedy jedna strona nie dostrzega potrzeb tej drugiej, gdy tworzy swój świat, obok, bez zaproszenia do niego. Gdy dogadanie się staje się niemożliwe, następuje podział. Trwały.

Moje oczy skierowane na ptaki dziko żyjące- piękne fotografie amatorów, ale też profesjonalistów. I na fotografię leśną. Kojące, fascynujące obrazy budzące zachwyt, nostalgię, wyobraźnię. Co wieczór uczestniczę w spektakularnym zachodzie słońca, wpatrując się w kolory nieba za oknem, które z każdą minutą, sekundą ulega zmianie. Widok koi, odciąga od trudnych myśli, uspokaja, osusza łzy…

Myśli biegną też do wspomnień na czasie. Matury. Choć minęło już grubo ponad 30 lat, pamiętam wiele. W którym rzędzie i w której ławce, kto obok. I temat z j. polskiego- Lalka. I kolorowe kanapki (niektóre z wkładką) robione przez rodziców, w tym moją Mam. I Tatę, który czekał na mnie na dziedzińcu szkolnym… Wspominacie czasem?

Jutro zaś, moje myśli i uwagę zajmie Zońcia…

Uśmiechu dla Was 🙂