Nie będzie…

Podsumowań.

Planów.

Postanowień.

Ani toastu lampką szampana czy wyśmienitym winem.

Do Siego Roku!

Nad czym ubolewam, bo alkohol jednak mi nie służy, a wino było wyśmienite. Może dlatego, że ostatni raz wypiłam lampkę grzanego wina, cudownie aromatycznego w cudownym towarzystwie, siedząc na plaży, przy akompaniamencie morskich fal, więc całe wieki temu- dlatego ta świąteczna lampka smakowała wybornie 😉

Tak, w tym trudnym roku, było mnóstwo pięknych chwil. I to one dodają sił, żeby mierzyć się z przeciwnościami, które nie znikną tylko dlatego, że zmieni się kartka w kalendarzu. To w nas samych jest siła, by im sprostać, nie poddać się, uśmiechać jak najczęściej.

Życzę Wam, żebyście odnaleźli w sobie siłę na życie. Po swojemu. Z całym bagażem, jakie ono niesie. Z dnia na dzień. Z planami czy bez planów. Z marzeniami lub bez marzeń. Tak jak Wam jest wygodnie. Tak jak pragniecie.

I jak najwięcej dobrych ludzi wokół! Oni są również motorem naszej własnej siły!

Ps. i nie ubolewajcie, że ten Sylwester jest inny, że kolejny rok niepewny… mnie się zdarzyło spędzić tę noc w szpitalu, a w swej sylwestrowej kartotece mam huczne bale, w większym i mniejszym gronie domówki, we dwoje i raz tylko, 22 lata temu ze świadomością, że czeka mnie i moją rodzinę poważne wyzwanie… które cały czas trwa. Dajemy radę! Wy też dacie 🙂

ps. 2 a Wy, macie plany i postanowienia na ten 2021?

Konfrontacja…

Cztery osoby przy stole, dwie strony sporu, jedna para decydująca. Rozmowa. Emocje. Jednym szeroko otwierają się oczy, drugim opadają szczęki. Spadają maski. Już wiadomo, że nie ma żadnych odcieni szarości ani innych kolorów, że tylko jest czarno-białe. W tę albo we w tę. Z szantażem w tle. Najspokojniejszy człowiek w tym towarzystwie wstaje i wyprowadza osobę, którą potem w relacji określa jako zarazę. Trucicielkę. Jest zszokowany. Jest autentycznie wyprowadzony z równowagi.

A mnie zszokowały słowa o cyrku. Wy też uważacie, że jak byli małżonkowie będą razem chodzić na różne uroczystości i ważne wydarzenia swojego dziecka, to będą w ten sposób odstawiać jakiś cyrk?

Czasami potrzeba wielu rozmów, żeby dojść do kompromisu. Do zgody. A do pogodzenia się, nie wystarczą same rozmowy. Nie wystarczą słowa o dokonanej zmianie, szczególnie że za chwilę kolejne jej zaprzeczają.

*

http://dydaktykacovid.ump.edu.pl/aktualnosci/szczepienia-covid-19?fbclid=IwAR3DwblKRo2-Z3NonwAixagvHP5NKxIb0UueoZ4SQTsfnKJsb-C4Zz8pfuU

Szczepimy się! Jak piszę ten post, to na całym świecie zaszczepiło się już około 5 miliona ludzi. To kropla w oceanie, ale codziennie będzie ich przybywać. I w naszym kraju również. Jestem zdziwiona, że niektórzy ludzie boją się szczepień bardziej niż covid-19. Strach się bierze z niewiedzy. I można to zrozumieć. Za czorta jednak nie pojmę tych wszystkich bzdur wypowiadanych na temat szczepionek- tej czy innych. Warto posłuchać tych, którzy się na tym znają. Zaufać. Jest wiele źródeł. To powyżej jest jednym z nich.

Uśmiechniętego poświątecznego poniedziałku i kolejnych dni! Ostatnich w tym jakże trudnym roku. Jest nadzieja, że następny już będzie łatwiejszy, ale to tylko od nas samych zależy. Bądźmy rozsądni! Bądźmy solidarni! Bądźmy odpowiedzialni!

Mniej lub bardziej świątecznie…

Anioł, ty weź się do roboty!

Wtorek…

Deszcz bębniący o szyby przy temperaturze dwunastu stopni, wycieraczki chodzące bezustannie całą drogę z mieszkania do szpitala, ze szpitala do domu, więc gdy słyszę z radia muzykę i słowa… Ale kto wie, czy za rogiem nie stoją Anioł z Bogiem; i warto mieć marzenia, doczekać ich spełnienia… to myślę sobie, że bardziej do nastroju, który szeroko mija się z tym świątecznym, pasowałaby inna piosenka… Gdy już zapada zmierzch i znów pada deszcz; gdy znów braknie słów tobie też, tobie też; gdy już pusty jest jak staw pełen łez; jak twój i mój dom, ulic mrok, place też… z deszczowej piosenki, bo wtorek jak zwykle okazał się potworkiem. Nie dlatego, że spędziłam pięć godzin w szpitalu, patrząc na wkurw Giny, która z reguły jest żartująca, gadatliwa, a tym razem drażniła ją nawet wystrojona choinka na korytarzu, przy której przykucnęłam, czekając najpierw na pobranie krwi, potem na wyniki, decyzję lekarza i na samym końcu prawie dwie godziny na wypisanie recepty na piguły, bo bez tego Gina nie mogła nikogo wysłać po chemię. Dla mnie i dwóch dziewczyn, które kiedy ja już siedziałam w aucie z pigułami- szczęśliwa jakbym dostała bezcenny prezent pod choinkę- to one dopiero dostały swoje wlewy. Na korytarzu na twardym zydelku. Było już grubo po godzinie drugiej… Brak słów. Ale obsuwa to nic takiego w porównaniu do wstrzymania (tak niedawno wdrożonego) przez MZ olaparibu dla pacjentek pierwszego rzutu. Zmieniono nazwę programu na „ratujący” (dobrze, że nie na narodowy, no, ale program dotyczy kobiet i tylko tych z mutacją) i pod płaszczykiem tych zmian, nie wydano żadnych decyzji. (Ratuje chyba tylko kasę NFZ, po tych wszystkich machlojkach biznesowych poprzedniego ministra…). Anioł, ty weź się do roboty! Drę japę w aucie, żeby przy okazji się otrząsnąć ze znużenia…

Środa…

Zaczyna się pogodnie- świeci słońce!- i smacznie. Najpierw dostaję wiadomość od Tuśki, że w kuchni czekają na mnie paszteciki, a jak schodzę, to OM oznajmia, że zaprzyjaźniona piekarnia obdarowała nas ciastem. Jak co roku, na wszystkie (podwójnie) święta. Po wzięciu piguł czuję się źle… jest mi niedobrze i powrócił specyficzny ból głowy. Ale zabieram się do zapakowania olbrzymiego pudła- prezentu dla Zońci, jedynego wymagającego użycia papieru ozdobnego. Telefon. Jeden, drugi. Od B., której leki kończą się 28 grudnia i jest pełna niepokoju w ten przedświąteczny czas. Doradzam wizytę na Genetyce i podaję telefon do świetnego Profesora od chemioterapii. Nie mam pojęcia, czy coś zaradzą. Ale próbować można, może, zanim w ministerstwie się obudzą, to dzięki grantom (Genetyka takie posiada) te kilka pacjentek dostanie lek. Tym większy mam(y) wkurw, że dwa miliardy poszły na kurwizję, kolejne przyznane, a tu wstrzymują program, który sami nazwali „ratujący”… To tylko Polska… Pacjent zostaje sam. Anioł, ty weź się do roboty! Bo wielu ma tylko jedno marzenie na te święta… dostać leki, rozpocząć bądź kontynuować terapię.

Sprawiam karpia. Trzy. Na szczęście już pokrojonego w półdzwonki, więc tylko pozostaje mi doczyścić i przyprawić. Pewnie trochę zamrożę, ale to się okaże później. Wieczorem wpada św. Mikołaj z półmiskami, miseczkami, talerzami wypełnionymi świątecznymi smakołykami. To LP z mężowatym, zatrudnionym jako osobisty pomocnik świętego. Jestem wzruszona. Jak co roku- trzeci raz. Odkąd to nie Mam przygotowuje wigilię i święta… Dziecka Młodsze wysyłają zdjęcia dwóch upieczonych przez się ciast i dwóch pojemników sałatki tradycyjnej.

Wieczór. O szyby znów bębni deszcz… światełka migoczą, ręce grzeje kubek z owocową herbatą, leżę pod kocem z książką, zajadając pierniczki. Błogo. Myślę już tylko o świętach, o jutrzejszym spotkaniu w gronie najbliższych. Patrzę na zegar… i ręka z piernikiem nieruchomieje. No basta!, za godzinę łykam piguły. To nic. Mnie jeszcze ich nie odebrano.

Anioł, ty weź się do roboty!

Wigilia.

Jest noc. Kilkanaście minut po północy… Za chwilę magia tego długiego wieczoru spędzonego razem zamieni się w cudne wspomnienie. Pięknego, bogatego w tradycyjne potrawy stołu, śmiechu, kiedy to Zońca nie chciała się wystroić w przyszykowaną sukienkę i kazała didowi dmuchać koło na plażę, biegając rozebrana jak do rosołu, który pyrkał na gazie na świąteczny obiad dnia następnego, zabawy z Najmłodszymi, którzy cieszyli z prezentów tak, jak tylko dzieci potrafią się cieszyć. My też przez chwilę staliśmy się dziećmi. Kolędy w tle… Radość. Łagodność. Miłość…

Drugie święta bez Mam. Dajemy radę. Wspominamy…

Czas na sen, a po przebudzeniu magia powróci. Bo taki to jest czas…magiczny!

Oby nadszedł spokój…

Spędzając tegoroczną Wielkanoc sama (nie samotnie!) w DM, jak większość rodaków i nie tylko, miałam nadzieję- byłam prawie przekonana- że w Boże Narodzenie wirus będzie już tylko wspomnieniem. Dziś wielu z nas nie spędzi tych świąt, tak jakby chciało, z tymi, z którymi by pragnęło. Nie każdy może… Ale biorąc pod uwagę wszystkie ograniczenia i nasz rozsądek, zawsze możemy je spędzić tak… jak chcemy. Bo najważniejsze, żeby były zdrowe! Żeby w ten czas uwolnić się od wszelkich sporów, smutków, beznadziei, a otulić się uśmiechem, ciepłym słowem, nadzieją. Miłością. Do siebie i do otoczenia. Podarować sobie i bliskim ten świąteczny czas pachnący grzybami, domowym ciastem i zielonym świerkiem.

Zeszłoroczna wigilia okazała się pewną zapowiedzią, że już nie będzie nigdy tak samo- zupełnie jeszcze wtedy nieoczywistą. Rok to krótko i zarazem długo. Czas szybko biegnie, ale jak sobie człowiek uświadomi, ile się przez te dwanaście miesięcy wydarzyło- dobrego i złego- to jednak długi okres. Czasem jedna decyzja odmienia twoje, czyjeś życie… jedna chwila…

upiększa jedno z beskidzkich miasteczek

Lubię patrzeć na to zdjęcie przysłane mi już jakiś czas temu przez PT. Emanuje spokojem, który jest mi tak bardzo potrzebny, a od kilku miesięcy jest mi nieustannie zakłócany. Jestem zwolenniczką dialogu, nawet burzliwego, ale nawet ja się poddaję, kiedy słowa, gesty, czynny świadczą, że dialog to tylko strata czasu, sił, nerwów…

Marzy mi się spokój, o zdrowiu nawet nie marzę, bo wiem na czym stoję, więc aby tylko nie było gorzej! I jestem przekona, że w ten świąteczny czas będzie on mi dany. Bo spędzę go tak… jak chcę!

I tego WAM od serca życzę- świąt, jakich pragniecie, w miarę możliwości na ten niełatwy czas!

Zdrowia! Spokoju! Miłości! Czułości! Dobroci!

*

Trzeci raz robiłam sama farsz na świąteczne uszka i żeby już- jak za każdym razem- nie targały mną wątpliwości czy ilość grzybów na patelni (nigdy nie gotuję grzybów ani świeżych, ani suszonych!) jest wystarczająca, postanowiłam- jak za każdym poprzednim razem- zapisać sobie te moje proporcje na oko ;p Wiedząc, że od postanowienia do wykonania jest długa droga- tak mniej więcej dwunastu miesięcy- tym razem wpadłam na pomysł, że zrobię to tu na blogu. Ku pamięci! Ponieważ całą sobotę dręczyła mnie myśl, że zrobiłam za mało farszu! Co roku mniej więcej tak 130-150 mroziłam (również jak lepiłam je z Mam), nie licząc tych zjedzonych, bo miały dziurkę albo wynurzyły się z wrzątku wykrzywione- ta ilość była satysfakcjonująca rodzinnych miłośników uszek ;pp I mnie. Chcąc się wspomóc, zajrzałam w piątek do sieci, a tam jak byk stoi, że 100g suszonych grzybów na kilogram mąki. Okej, myślę sobie, my zawsze tak z kilograma robimy ciasto, ale grzybów to zamoczę podwójną ilość z niewielką nawiązką. Najwyżej farsz zamrożę. Taaa… Wyciągnęłam dużą patelnię, zapach rozszedł się po całym domu, zabijając ten od środków czystości, bo w tym samym czasie dom się sprzątał rękoma p. Ani, która co chwilę wzdychała- jak pięknie już pachnie świętami… Po czym jak już grzyby przeszły przez maszynkę do mielenia, obie uznałyśmy, że coś mało tego farszu, który wpadł do dużej miski i w niej prawie zniknął… Tuśka przyszła po farsz, i się na chwilę zatrzymała, bo ostatnio mamy sporo spraw do omówienia różnej treści, tak więc przy kuchennym stole popijając owocową herbatę, ustaliłyśmy, że 50-60 uszek to jest minimum. Z duszą na ramieniu czekałam na pierwsze relacje. Były optymistyczne. O 22.12, minutę po tym jak nam zabrano prąd, przyszła wiadomość, że dziewczyny ulepiły 100 uszek (ile zjadły tego nie wiem ;p). I tak oto notuję ku pamięci, że z ok. 200g grzybów wychodzi ok. 100 uszek!

pierwsza porcja- tak, wiem, to są raczej ucha niż uszka ;pp

Niedziela przywitała nas słoneczkiem, więc żeby pogonić myśli o wyjeździe i wycięciu dwóch dni z życia przedświątecznego, pogoniłam Się i OM po polu przylegającym do posesji Najmłodszych, gdzie OM swojego czasu zasadził kilkaset sosen… z łupem wróciliśmy do domu i zaczęłam tworzyć nastrój świąteczny…

i efekt (chyba) końcowy

Smacznych, pachnących i uśmiechniętych Świąt!

Wątpliwości…

Kolejny raz rządzący wprowadzając kolejne obostrzenia, nie osadzili je w prawie. No cóż… No to teraz wszelkie Polaki-Cebulaki mędrkują jak je obejść i bohatersko oświadczają całemu światu, że nie mają zamiaru ich przestrzegać. Tak jakby nie było pandemii. Tak jakby nie było kilkaset zgonów dziennie z powodu covid-19. Tak jakby nie było 100% więcej zgonów w listopadzie w porównaniu do listopada 2019. Osobiście w doopie mam, czy te wszystkie obostrzenia (godzina policyjna w noc sylwestrową) są konstytucyjne, czy nie. Bo dla mnie logiczne jest, że warto przestrzegać obostrzeń sanitarnych. I nie postrzegam tego w taki sposób, że ktoś czyha na moją wolność. Prędzej na moje życie. A tym kimś może być wirus. Owszem, mam wiele wątpliwość co do zasadności niektórych obostrzeń, ale nie mam zamiaru łamać żadnego.

Większość ludzi ma też duże wątpliwości co do szczepień. Absolutnie im się nie dziwię. Mają do tego prawo i podstawy. Oczywiście nie mam tu na myśli tych, którzy uważają, że szczepienia to zło, większe, niż dobro, które ze sobą niosą. Tych wrzucam do jednego wora z napisem NIEDOUCZONE DURNIE! Strach jest naturalny. Kiedy podjęłam decyzję o HIPEC, też się bałam. Wszak w DM nikt jeszcze takiej operacji nie przeprowadzał. I nikt mi nie zagwarantował, że obejdzie się bez powikłań, ani, że pozbędę się skorupiaka już raz na zawsze. Zaufałam. Medycynie. Lekarzom. Że jest to najlepsza oferta leczenia w tamtym czasie. I mimo iż była to moja najciężej zniesiona operacja, absolutnie jestem dumna z siebie, że ją odbyłam. Dziś podjęłabym taką samą decyzję, mimo iż odczuwam jej skutki. Dlatego też ufam, że szczepionka przeciw covid-19 jest bezpieczna, na tyle ile w ogóle może być bezpieczna szczepionka. Bo zawsze znajdą się osoby, które mogą mieć poszczepienne powikłania. Zazwyczaj lekkie, ale zdarzają się też ciężkie. Czy to znaczy, że należy się nie szczepić? No nie! Szczególnie gdy nie ma innego lekarstwa, a choroba zbiera śmiertelne żniwo.

Żrę encorton i puchnę. Jednocześnie mając nadzieję, że krwinki białe dostały kopa i przekroczą graniczną wartość, abym mogła dostać piguły, żeby dalej móc trzymać mojego skorupiaka w ryzach. Żrę żelazo, mimo różnych sensacji żołądkowych, żeby czerwone trzymały jakiś stały poziom… Cztery lata minie zaraz po Nowym Roku, jak codziennie truję się chemią (16 piguł!), żeby żyć… I chętnie wzięłabym się zaszczepiła, nie po to żeby zrzucić „kajdany niewoli” (maseczkę, dystans), ale żeby nie obawiać się, że zetknięcie się z wirusem to wyrok śmierci przy moim całkowitym braku odporności. Zaszczepiwszy się, tę wolność bym odzyskała, nawet dalej pomykając w maseczce i trzymając dystans ze skorupiakiem w tle… Ale niektórzy tego nie pojmują… ich rozum tego nie ogarnia.

Od jednej z pielęgniarek (na moim oddziale) usłyszałam, że zapisała się na szczepienie, bo chce w wakacje podróżować. To ją przekonało. Każda motywacja jest dobra! 🙂

P.S. z godziny policyjnej w sylwestra najbardziej skorzystają zwierzaki, bo nie będzie fajerwerków! O!

Przewidziałam…

Nie, żebym się nastawiała, ale już znam na tle swój organizm i potrafię wyczuć spadek i tak już niskiej formy. Dlatego, to że nie dostanę piguł, w ogóle mnie nie zaskoczyło. Acz, że to tym razem białe krwinki będą chciały dorównać czerwonym, to nie przewidziałam. Czerwone zaś postanowiły trzymać poziom i ani drgnęły od ostatniego badania. Wakacje od piguł już tak nie cieszą, bo trzeba łykać inne, a sam fakt, że ponownie muszę udać się do szpitala, i to dwa dni przed świętami, nie wywołuje banana na twarzy. Powtórka bezproduktywnego siedzenia na zydelku i czekania na wyniki, potem na decyzje, a na samym końcu na wypis i receptę, a wszystko to trwało ponad cztery godziny, nie brzmi zachęcająco, nawet jak ten czas spędziło się w miłym towarzystwie na rozmowach przy wystrojonej (sztucznej) choince. Dowiedziałam się też, że panie pielęgniarki już się pozapisywały na szczepienia. (To taki kontrast do słów, że w strzykawkach podadzą ‚ścierwo”, bo wypowiadający się przecież dogłębnie zbadali skład i są wybitnymi naukowcami/znawcami jak na Polaków przystało). Zwiedziłam sobie nowo wybudowany łącznik, w którym powstały dwie sale dla pacjentów i gabinety dla lekarzy. I przez cały czas dyskutowałam sama ze sobą, czy wracać, czy zostać jeszcze jeden dzień. Wróciłam.

W tamtą stronę przegadałam całą drogę (dosłownie) z PT przez telefon, która jak ja jechała w kierunku DM, tyle że ze stolicy. Zawsze do mnie dzwoni z długiej trasy, żeby pogadać, tym razem trafiła, jak wyjeżdżałam spod domu, uprzednio przeżywszy horror uszkodzonej szyby, bo zobaczyłam z lewej strony coś, co wyglądało na pionowe pęknięcie jak od linijki na całej długości. Zadzwoniłam do OM przez FaceTime, pokazując mu, jak to wygląda… od środka. Cholewka! Poprosił jeszcze o zdjęcie, więc wygramoliłam się z auta i najpierw chciałam organoleptycznie zbadać jak głębokie jest to pękniecie, bo że dłuuuuuugie, to widziałam od razu… i kawałek tego pęknięcia zostało mi na palcu w postaci czarnej mazi… Taaa… Dwie godziny gadulca z przerywnikami, gdy traciłam zasięg w lesie, pozwoliło mi odreagować moje przewrażliwienie na temat szyb Ceśkowych. W jednym z miasteczek najechałam na wypadek w momencie, jak już policja kierowała na objazd, jednak przez chwilę stałam naprzeciwko roztrzaskanego auta i zastanawiałam się jakim cudem na prostej przy ograniczeniu w obszarze zabudowanym do 50km/h znalazło się na przeciwnym pasie. Potem na FB przeczytałam, że był to 66-latek, który zjechał na przeciwny pas i zderzył się z tirem. Wypadek śmiertelny. Wieczorem, kiedy z Dziećmi Młodszymi zajadaliśmy sushi, zadzwonił Tata, który na drugi dzień wybierał się do nas na wieś ze swoją okrojoną brygadą w sprawie kotłowni w trzech domach. Byłam przekonana, że zabierze się z chłopakami, bo ma też bus sześcioosobowy, no, ale przecież niecały tydzień temu odebrał nowe auto, więc ściemniał mi, że się nie zmieści, bo kabina trzyosobowa… Taaa… No to mu kazałam uważać i… powiedziałam o wypadku. Chyba coś do niego dotarło, bo Misiek nazajutrz jak do mnie zadzwonił, to powiedział, że zabrał się z pracownikami. Ufff… Minęliśmy się na rogatkach DM, kiedy już szarzało… Oczywiście zadzwonił z nakazem uważania na drodze 🙂

Porzuciłam myśl o szczepionce po słowach… ciebie to by nawet martwy wirus zabił

A w DM… tłumy na chodnikach, tłumy przy CH i na świątecznym jarmarku … chłonęłam ten ruch przez okna Ceśki i taksówek… Zaś wracając, podziwiałam ustrojone światełkami miasta, miasteczka i wsie… Mam takie wrażenie, że nastrój świąteczny doświadczam tylko przez szkło… Na razie…

Drzewko radości…

Wyciągnęłam z szafy kurtkę puchową, bo chyba w końcu już czas. Walizki nie musiałam, bo stała przez te prawie cztery tygodnie w holu na górze i patrzyła na mnie z wyrzutem, że jej nie rozpakowałam i nie schowałam. Czas tak pędzi, że nawet OM zdziwił się w niedzielny poranek przy jajkach na miękko, że nazajutrz znów jadę do DM. Jadę z duszą na ramieniu, bo gdzieś tam z tyłu głowy mam myśl, że to nie ostatni taki wyjazd w grudniu. Jadę bez humoru, bo najpierw w piątek bolała mnie całe paszczęka, zaraz po przebudzeniu, a w sobotę zaczął mnie boleć konkretny ząb. Boszzz ból, który był mi obcy przez długie lata, pojawił się w nieciekawym czasie, bo raz, że muszę jechać, a dwa, nikt nie odbiera telefonu w gabinecie dentystycznym, żeby się umówić. No nic, będę próbować, a potem szukać jakiegoś innego…

U Najmłodszych stoi już choinka, którą OM przytargał od znajomych, którzy ścinali swoim świerkom czubki, ratując w ten sposób od wyrzucenia na kompost i przedłużając życie w blasku lampek i świec.

Wystrojona małymi rączkami z pomocą Tuśki, stoi w miejscu, w którym stały choinki w poprzednich latach z przerwą dwuletnią. Tak naprawdę to będzie pierwsza wigilia 24.12 w domu Najmłodszych, choć ta 6.01 miała już kiedyś miejsce… Ale nie ma znaczenia gdzie, tylko z kim spędzamy ten świąteczny czas. I przy czym… bo choinka jak już jest, to musi być żywa, pachnąca (ta ma nawet szyszki), nie ma jeszcze słodyczy, ale to się nadrobi 😉 Cukierki w błyszczących i kolorowych papierkach koniecznie muszą zawisnąć na zielonych gałązkach, bo Tata nie uznaje choinki bez łakoci; któregoś roku jak na drzewku w naszym domu ich nie było, to poprzyklejał taśmą klejącą jajka niespodzianki. Tuśka i Misiek mieli radochę 😀

Z głębokiego dzieciństwa pamiętam z naszego mieszkania (służbowe z pracy Mam) w podmiejskiej miejscowości, które mieściło się w domu dwurodzinnym, dużą żywą choinkę, którą Tata kupował co roku w nadleśnictwie. I prawdziwe świeczki na niej. Potem już w bloku, przez wiele lat była sztuczna, bo żywe szybko gubiły igły, gdyż jedynym miejscem było to przy kaloryferze… A lampki były kolorowe, duże imitujące świeczki. Tak tęskniłam za żywą, że obiecałam sobie, że u siebie nigdy nie postawię sztucznego drzewka. I słowa dotrzymałam. Wprawdzie od dawna już nie jest to pełnowymiarowe drzewko, ale jest ten zapach… Tradycję żywych choinek podtrzymują dzieci. Ogólnie to mam wrażenie, że żywe choinki wyparły te sztuczne, które goszczą tylko w witrynach sklepowych.

A może ktoś z Was ma sztuczne drzewko?

Wspólne i niewspólne…

Bywają kością niezgody. Braku porozumienia. Przemocy ekonomicznej. Pieniądze.

W moim domu rodzinnym było bardzo tradycyjnie do samego końca. Tata prywatne konto, na które mu teraz spływa emerytura, założył dopiero po śmierci Mam. Całe życie oddawał całą pensję żonie, a że był pracowitym i zdolnym, to wszelkie patenty i fuchy oraz profity z prowadzenia sporej pasieki odkładał na grubsze wydatki, którymi Mam nie zaprzątała sobie głowy. (Zakup lodówki, telewizora, auta, budowa domu na wsi… itp. ). Taki układ trwał przez wszystkie wspólne lata, nawet jak mama przestała pracować, czy jak oboje już pobierali emeryturę, którą listonosz przynosił do domu, a Tato dokładał jej sowitą pensję z firmy. Od czasu do czasu Mam tylko negocjowała wysokość tej pensji 😉 W każdym razie z tych pieniędzy nigdy nie była rozliczana.

Jedna z moich przyjaciółek od lat nie ma pojęcia, ile ma pieniędzy na swoim koncie, na które wpływają jej zarobki (każdego miesiąca jest to inna kwota), bo mąż nimi dysponuje, robiąc wszelkie opłaty. Ona się tylko pyta jak potrzebuje na zakupy bądź dentystę, czy jest wystarczająca ilość środków. I jest z tym szczęśliwa. Wcześniej to ona zajmowała się rachunkami, zdarzyło jej się zapomnieć, narobić długów przez to, więc teraz uważa, że ma problem z głowy. Kasę też, bo w ten sposób mąż kontroluje jej każdy wydatek.

Drugiej przyjaciółce kilka lat temu wywalczyłam dostęp do osobnego konta, na które jej mąż przelewa dość pokaźną sumę, tak, żeby miała komfort robienia zakupów i opłat bez wydzielania codziennie pieniędzy i martwienia się, czy przypadkiem nie zabraknie jej pieniędzy przy kasie. Zapomniałam o tym, ale niedawno mi przypomniała, mówiąc, że jest mi za to bardzo wdzięczna.

My z OM zawsze mieliśmy specyficzny układ, a właściwie jego brak… Brak jakiejkolwiek kontroli kto ile i z której puli, do których mamy dostęp, czy to szuflada w komodzie, czy konta osobiste i firmowe. Jedyny podział to taki, kto, jakie pilnuje przelewy w ramach miesięcznych opłat. Oboje jesteśmy z tych, którzy oprócz kart płatniczych muszą mieć gotówkę w portfelu czy kieszeni (OM nie posiada portfela ;p). Moim bankomatem jest szuflada bądź kieszeń OM, jak już mi się kończy gotówka.

Różnie z tymi wspólnymi finansami bywa w różnych związkach. I nie ma żadnego jednego najlepszego rozwiązania, bo każdemu może odpowiadać zupełnie inny model. Najważniejsze jest wspólne wypracowanie takiego, by żadna ze stron nie czuła się w nim źle. Pomijana. Upokarzana. Wykorzystana. Związek małżeński to wspólnota, i obojętnie kto ile wnosi do niego zasobów finansowych, są one wspólne. Prawnie. Chyba że się ma rozdzielność majątkową. Dobrze o tym pamiętać. Ale najczęściej to brak zaufania i różne cechu charakteru powodują w tej kwestii konflikty. Obserwując różne pary z mojego otoczenia, to wysnuwam wniosek, że chęć kontroli, skąpstwo, oraz przeświadczenie, że każdy musi zarobić na siebie, to główne przyczyny konfliktów. I najczęściej wywoływane przez sprawców takiego podejścia, bo często druga strona się nie buntuje z przyzwyczajenia, że tak właśnie u nich w związku jest.

*

Bacznie przyglądam się doniesieniom o szczepionkach. Bo jestem za i to bardzo, żeby się zaszczepić. Kiedy prawie rozwiałam wątpliwości, że być może przy mojej beznadziejnej odporności będę miała szansę przyjąć szczepienie, to wiadomość, że przeciwskazaniem jest uczulenie na leki, pogrzebało ją całkowicie.

Obiecałam sobie nie narzekać na pogodę. Ale! Gdzie się podziało słońce? (O braku śniegu nawet nie wspominam). Kiedy kolejny dzień z tych chmurnych i durnych to się wszystkiego odechciewa. Jedyny plus to taki, że nie mam potrzeby przebywania na zewnątrz. Za to uskuteczniam rozmowy, bo jest o czym… I brawa, dla mojej Aliś, której syn założył messenger, bo miała kłopot z odbiorem zdjęć, nie mówiąc o filmikach. I teraz ze wszystkimi moimi przyjaciółkami mam szybki kontakt online. Choć LP używa messenger tylko do dzwonienia, kiedy chce mnie zobaczyć na żywo 🙂 I tylko PT ma również WA i FB. Ale jest postęp!

Reorganizacja i repolonizacja…

Wybór nowego lokum do zamieszkania powinien kojarzyć się z ekscytacją. Bo idzie nowe, najczęściej lepsze. Bo kiedy człowiek dokonuje zmian w swoim życiu, to oczekuje, że te zmiany przyniosą nie tylko stabilizację, ale i zadowolenie. Jeśli towarzyszy niepokój, to raczej z tych motywujących, ale kiedy drastycznie wywraca dotychczasowe życie, to niepokój jest z tych chmurnych z wielką niewiadomą… No, ale po każdej burzy przecież świeci słońce…

Pomiędzy szukaniem prezentów dla Najmłodszych i aromatycznych smaków dla Dzieci Młodszych i Najstarszej, przestawiam ściany w projekcie, biegam po domu z miarą mierząc szafy i takie tam… Dziesięć lat temu też robiłam podobne rzeczy. Z większym entuzjazmem, z dużo większymi możliwościami twórczymi… No, ale jak mus to mus… bo wybór ograniczony na danym rynku…

*

Rząd pomiędzy markowaniem walki z pandemią właśnie „kładzie łapę na niezależne gazety”. Lokalne. Siedemnaście i pół miliona użytkowników znajdzie się pod pisowską indoktrynacją. Nadzieja tylko w tym, że większość obywateli tak jak nie ogląda kurwizji, przestanie również czytać dzienniki, tygodniki i wchodzić online na media należące do grupy Polska Press, która właśnie dostała się w łapy szubrawców, manipulantów, a do wykupu przyczynił się człowiek oskarżany o korupcję…

to nie są oczywiście wszystkie pozycje należące do dużego wydawnictwa medialnego, jakim jest Polska Press.

Ale wiecie, jak to jest… niektórzy nawet nie zauważyli, że np. taki Polsat mocno skręcił na prawo, często bezkrytycznie odnosząc się do działania polityków z jedynej słusznej panującej nam partii. Wiem z doniesień, bo nie oglądam. Zmiany czasem następują powoli (jak to w życiu bywa), człowiek się przyzwyczaja do pewnej narracji, poczynań i nie rejestruje, że coś jest nie halo, aż… budzi się z ręką w nocniku.

I dojrzewa do zmian. Do reorganizacji.

*

Własny telefon przestał mnie rozpoznawać, czym najpierw wprowadził mnie w osłupienie, no bo jak to tak? Po czym poczułam lekki dreszczyk niepokoju, że przez noc przybyło mi zmarszczek, siwych włosów bądź wyłysiałam, albo mi coś wyrosło na twarzy, a może cała jest w jakieś wysypce… Chyżo udałam się do łazienki i rozpoczęłam drobiazgową lustrację face… Hmmm wniosków nie przytoczę, ale ogólny to taki, że powinien mnie rozpoznać! Ki diabeł? No to w ustawienia, żeby skonfigurować Face ID na nowo, a ten mi tylko wydaje komunikaty, żeby telefon wyżej lub niżej trzymać. Ręka mnie już boli, od kręcenia głową mi niedobrze… No to dzwonię do Miśka… po czym przypomina mi się naczelna zasada, jak coś przestaje działać: wyłącz- włącz. I od razu rozpoznał 😀

W piątek syna idzie oddać osocze, bo test na przeciwciała wykazał, że ma ich wciąż bardzo dużo. Jak skomplikowany jest ten wirus, to pokazuje fakt, że przebywając ze sobą 24h, w ogóle się nie izolując, Ata nie przeszła koronoawirusa. Zaś badania w DM wykazały (do tej pory), że 19% przebadanych z 12 tysięcy osób w regionie, przeszło covid-19 bez żadnych objawów.

Pocukrzone…

W czwartek pocukrzyło, jak mawiała moja babcia M. Na tyle, że u Pańcia, który co chwilę wyglądał przez okno, pojawił się na twarzy banan ze słowami: babciu pójdziemy lepić kule. Babcia, mając na podorędziu Dida wygoniła całe towarzystwo na dwór, obserwując z kuchennego okna, jak Najmłodsi bawią się śniegiem. Zońcia zaliczyła swój pierwszy rzut kulkami śnieżnymi, które pieczołowicie lepił jej starszy brat. Radość. Nie lubię zimy, ale jak już jest, to tu na wsi mogłaby być śnieżna. Właśnie dla radochy, zabawy, pisku, czerwonych nosków i policzków… Ach, był płacz, że trzeba wracać do domu…

Ten śnieżek utrzymał się tylko do piątkowego poranka- z każdą minutą ogrzewany zimowymi promieniami słońca nikł w oczach. Nie było mi żal, bo Najmłodsi akurat wyjechali nad morze, ale wcześniej, zanim Pańcio skończył lekcje online, Zońcia podtrzymując ten zimowo-świąteczny nastrój, paradowała jako ta żywa choinka po cały domu.

zdjęcie niewyraźne, bo to kadr z filmiku, ale dlatego że niewyraźne to opublikowałam ;p

Mikołajki u nas dopiero będą w poniedziałek, jak wrócą Najmłodsi. Wypełnione torby już czekają, mam zamiar tylko jeszcze je kreatywnie ozdobić, bo w ramach ekologii ;), stwierdziłam, że użyję zwykłe papierowe torby na zakupy ze sklepu- u nas nie sprzedaje się już foliowych- zamiast tych typowo świątecznych. Szczerze mówiąc, to Najmłodsi są motorem myślenia i działania w kierunku świąt. To naturalna kolej rzeczy, szczególnie kiedy to nie religijność nią jest… Od lat, w postrzeganiu świąt, to właśnie spotkanie z Bliskimi, kiedy czas wolno płynie i każdy ma czas dla każdego, było najważniejsze w moich świętach NB. I barszcz z uszkami. I karp od zaprzyjaźnionych hodowców ;p

W tym roku miało być nas przy wigilijnym stole o jedną osobę więcej, będzie o jedną mniej. Życie. Niespodziewane pisze scenariusze. Świat mi się nie skurczył tak jak prawie dwa lata temu, ale rodzina już tak…

Staram się „cukrzyć” chwile, żeby nawet te irytujące były do zniesienia. Nie wybiegać zbyt daleko myślami, nie nakręcać spirali smutów wszelakich i złości. Bo powodów nie brakuje. No to uśmiecham się do każdego poranka, celebrując aż do południa spokojne chwile w tych dniach, kiedy Najmłodszych u mnie nie ma. Wysypiam się, bo zdarza się i 10 godzin snu, choć 9 jest standardem. Długość snu mnie nie dziwi, od zawsze tak mam, jak i moje dziecka, a teraz wnuki. Ale to, że zasypiam bez problemu, już tak. Bo najczęściej to wieczór powoduje, że myśli w głowie się kłębią, naszpikowane różnymi rewelacjami, niekoniecznie miłymi i bez konsekwencji, które dopiero pokaże czas. Ale dopóki jest jakieś jutro, dopóty uśmiech jest! Czego i Wam życzę w te mikołajkowe dni 🙂 I na zaś również 😉

*

Wysłuchałam strategii szczepień wygłoszonej przez ministra zdrowia, i szczerze mówiąc, wiem tylko to, że szczepienia będą nieobowiązkowe i darmowe. Reszta jest spowita głęboką mgłą. Owszem, podane są jakieś liczby- ale to są tylko pobożne życzenia. Patrząc, jak przygotowani są do tej całej operacji nasi zachodni sąsiedzi, to kolejny raz mam wrażenie, że znów jesteśmy w doopie. Czarnej. Głęboko. Ale! Pan minister powiedział, że w poniedziałek ogłosi Narodowy program szczepienia przeciw covidowi. Ufff no jak narodowy, no to musi się udać, prawdaż?