Z szacunku do tych, co odeszli…

Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią się im płaci…Szymborska. 

Trzeci dzień z rzędu słońce umila dzień. Na jutro synoptycy zapowiadają deszcz, ale nie z jego powodu nie odwiedzę grobów w dniu, w którym wszyscy albo prawie wszyscy idą zapalić znicz, położyć kwiaty, pomodlić się, oddać szacunek tym, co odeszli…I nie dlatego, że uważam, iż pamięć o nich powinna być  w sercu przez cały rok- choć właśnie tak uważam. Jak również, że właśnie z powodu tej pamięci i szacunku, należałoby o ich groby zadbać, uświetnić swoją obecnością. Nie zrobię tego, bo niezależnie od pogody, unikam miejsc, w których skupisko ludzi jest duże, bojąc się, że coś załapię przy mojej niskiej odporności. I tak kicham i kaszlę, więc…

Mama  z tego samego powodu nie pojechała na grób swoich rodziców i brata, bojąc się przeziębienia, gdyż zaraz po, czeka ją opieka nade mną.To już drugi rok z rzędu ( w tamtym roku rozchorowała się na zapalenie płuc), kiedy nie uczestniczy w dniu „Wszystkich Świętych” stojąc przy grobach swoich bliskich. Wysłała pieniądze Cioci, która w jej imieniu miała zakupić żywe wiązanki i znicze, a Brat, który pojechał w rodzinne strony, ma za zadanie zadbać, by znalazły się na grobach. Co roku, Mam wysyła Cioci pieniądze  wcześniej, nawet jeśli sama przyjeżdża, aby ta zamówiła żywe kwiaty, które Mam kocha, ale kochała  również takie  Babcia. W tym roku, Ciocia  poinformowała, że kupi sztuczne, bo żywe zaśmiecają groby, a ona nie ma już siły ich sprzątać. Mamie zrobiło się przykro, bo dwoje dorosłych wnuków z rodziną mieszka na miejscu i mogliby pomóc matce albo wynająć kogoś. Tak się składa, że jedyne żyjące dzieci śp. Dziadków- mama i wujek- mieszkają 400 km od rodzinnego miasteczka ( Ciocia jest bratową- wdową ). Utrzymanie grobu, jeśli chodzi o sferę finansową, od lat właściwie spoczywa na Mam. Niedawno stawiała nowy pomnik, bo stary już był zniszczony. Ale nie w tym  problem. Problem jest w świadomości, że  coraz trudniej jest zadbać o groby, kiedy zdrowie szwankuje, kiedy odległość jest duża i trzeba komuś zlecić pewne rzeczy. Że dla młodszego pokolenia może to być spory problem, gdyż tych grobów będzie coraz więcej, często rozproszonych po całym kraju.

Uważam, że pewnym rozwiązaniem jest kremacja, gdyż w jednym grobie można byłoby umieścić kilka urn i zamiast mieć, na przykład, rodziców w jednym mieście a dziadków w innym, to byliby razem. Sama chciałabym być spalona i ten pomysł mi się podoba. Nie wiem tylko jak przekonać do tego moich bliskich. Najpierw o własnej kremacji. Bo wybiegając – mam nadzieję, że mocno w przyszłość- to jak sobie pomyślę, że moi Rodzice spoczną na cmentarzu w DM, na którym nikogo z rodziny nie ma, a ja w pobliskim Miasteczku, w którym OM ma groby swoich Dziadków i Ojca, to logicznym byłoby jakoś to połączyć. Dla Tuśki i Miśka. Mieliby wszystkich w kupie. I pięknie by było, gdyby to był jeden grób…Może ja dziwna jestem, ale mnie ogromne pomniki, krzykliwe- przytłaczają. Najbardziej podoba mi się sam krzyż lub płyta upamiętniająca na zielonej trawie- takie, jakie widuję na amerykańskich filmach. Minimalizm.

Od jakiegoś czasu toczy się medialny spór odnośnie zapowiedzi przez Prokuraturę ekshumacji 96 ofiar katastrofy smoleńskiej. Klamka zapadła, i nadaremno rodziny, które się z tym nie zgadzają, piszą listy do różnych przedstawicieli naszej władzy i opowiadają w mediach o braku etyki, moralności, empatii w tej sprawie. Ja nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co przeżywają. I przyzwoitym i logicznym byłoby uszanować ich zdanie. Szczególnie że nawet niektórzy księża, biskupi,  wypowiadają się, że jest to działanie okrutne, pogłębiające traumę i nawet wspominają o zbezczeszczeniu zwłok, gdy taka ekshumacja jest bezzasadna. Bo tak naprawdę nie ma logicznego wytłumaczenia, dlaczego Prokuratura postanowiła to zrobić. Jeśli niektóre rodziny podejrzewają, iż w ich grobach nie leżą bliscy, tylko ktoś inny, to wystarczyłoby, gdyby odbyły się ekshumacje tylko tych grobów. A reszta niech spoczywa w spokoju i szacunku…

Prokuratura przede wszystkim ma odkryć prawdę – tak głoszą rządzący, posłowie partii rządzącej i ci wszyscy, którzy wierzą w zamach. Tylko ja mam wrażenie, że tych wierzących jest coraz mniej, nawet w szeregach rządzących. Jednak brną w kłamstwie, manipulacjach, bo trudno im się z tego wycofać, bo tak naprawdę jest im to na rękę. Po to, by do następnych wyborów utrzymać swój fanatyczny, zmanipulowany, żądny krwi elektorat. Igrzyska więc trwają i trwać będą. Comiesięczny spektakl na Krakowskim Przedmieściu również.

Nie mogąc sobie wyobrazić, co mogą czuć rodziny,  w tych szczególnych dniach stojąc nad grobami swoich bliskich, którzy zginęli w tej tragicznej katastrofie, wiedząc, że za chwilę zobaczą łopaty odkopujące, niszczące- mogę sobie wyobrazić, że Prokuratura pod kierownictwem Prokuratora Generalnego, będzie przeciągała dochodzenie i dlatego do tego potrzebuje 96 ciał. Dziwnie jestem przekonana, że to śledztwo będzie trwało do kolejnych wyborów.

Ta nasza nad zmarłymi moc
wymaga nierozchwianej wagi
i żeby sąd nie sądził w noc,
i żeby sędzia nie był nagi… Szymborska.

Wczoraj usłyszałam, że najstarsza, tradycyjna  kwesta na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, przeprowadzana przez aktorów, artystów dla ratowania zabytków, grobów się nie odbędzie. Powód jest taki, że od dwóch lat na cmentarzach może kwestować każdy na jakikolwiek cel. Abstrahując od decyzji czy słusznie, czy nie, że się nie odbędzie, to tak sobie pomyślałam, że jak jednym absurdalnym przepisem można zniweczyć 30-letnią tradycję, która przynosiła tak wymierny skutek. I, że  komuś nie przyszło do głowy, że jednak cmentarz to specyficzne miejsce…

O starości…i niepamięci…

Nie każdemu dane jest w biegu odejść. Szybko, bez sprawiania nikomu kłopotu…W pełni swojego starczego, samodzielnego życia. Krótka choroba, która nie zdąży udręczyć chorego ani jego bliskich. Starość, która swe piętno naznaczy tylko w metryce, bez licznych przewlekłych chorób, bez starczej demencji…Tak do niebiańskich bram pukają nieliczni, którzy dożywają słusznego wieku. Niestety. Przeważnie choroba albo starość…najpierw odczłowieczy…To jest pokłosie osiągnięć medycyny.

Codzienna porcja tabletek, brak apetytu i jadłowstręt, to najmniejszy problem, kiedy wkracza demencja starcza i czyni spustoszenie. U Teściowej to jej początki, ale już widać, że proces postępuje. I że łatwo nie będzie. Również z zapewnieniem opieki. Teściowa najlepiej reaguje na OM i najchętniej chciałaby, żeby to on codziennie jej przygotowywał jedzenie, pilnował brania tabletek, co jest niewykonalne, mimo że mieszkamy obok. Dlatego też, kilka dni w tygodniu spędza u niej jej młodsza siostra, którą ustawia po kątach. Żeby pojechała do córki, nawet nie ma o tym mowy. Rozmawiałam z OM o zapewnieniu kilkugodzinnej opieki przez kogoś obcego, kto by przede wszystkim przypilnował leków i ewentualnie ugotował jakąś zupę i towarzyszył przy posiłkach. Wiem, że wraz z Rodzinną (siostrą) już o tym rozmawiali, ale decyzja jeszcze nie zapadła. Prędzej czy później będzie musiała.

Bezsilność, to uczucie nam towarzyszy. Bo gdyby nie moja choroba, to na tym etapie poukładalibyśmy  wszystko tak, że dodatkowa opieka nie byłaby jeszcze potrzebna. Szczególnie że nie wiemy, jak na nią zareaguje mama OM. Jej i tak niełatwy charakter stał się bardziej uciążliwy i nieznośny. Najbardziej obrywa ciocia, która wcale nie ma obowiązku sprawować opieki, która już taką opiekę ma za sobą, gdyż przez lata opiekowała się  matką- babcią OM. Ale chce, mimo wszystko.

Nie mam takich doświadczeń. Moi dziadkowie odeszli w biegu…zawał, wylew, rak…Dziś rak, nawet ten śmiertelny, najczęściej jest chorobą przewlekłą. Moja babcia od diagnozy żyła 3 miesiące, ja…już żyję osiem lat, a w sumie zaraz będzie osiemnaście.

Starość bliskich to trudny temat. Do ogarnięcia. Wymaga dużej cierpliwości, ale również dużo czasu. I tego czasu brakuje, bo cierpliwości OM ma całe pokłady w sobie. Mimo cholernie trudnego czasu. Na niejednym  froncie. Czasem się głośno zastanawia czy uda mu się ogarnąć wszystko: chorobę mamy (o mojej nie mówi, bo zaklina rzeczywistość), pracę, walkę z US i z upierdliwym sąsiadem…Gdzie czas na normalne życie?

A ja uciekam od myśli, które co jakiś czas dobijają się i nie poddają się w swej natarczywości. W takich momentach brakuje mi…rodzeństwa.

************************

I kolejny raz dopiero na dwie godziny przed planowanym wyjazdem sprawdzam w papierach i…Data przyjazdu na wyniki stoi jak byk: 30.10. Jak ten byk, czyli pomyłka, bo to niedziela. I mam zagwozdkę czy wizytę mam w poniedziałek, czy piątek. Przez chwilę mam ochotę zrezygnować z wyjazdu i zakopać się pod kocyk, bo kaszel i katar nie dają za wygraną. Z drugiej strony, poniedziałek kompletnie mi nie odpowiada, więc się mobilizuję i jadę.

Dzisiaj w przychodni jestem punkt 8.30, czyli w momencie rozpoczęcia przyjmowania. Dziwi mnie jednak ciemność za drzwiami gabinetu i żadnej żywej duszy w poczekalni. Idę do rejestracji zapytać się, czy dziś w ogóle są przyjęcia- są! Wracam pod drzwi gabinetu, siadam i po chwili przychodzi pani Irenka i zaprasza mnie od razu do gabinetu. Dowiaduję się, że dobrze, że przyjechałam, bo w poniedziałek przychodnia nieczynna. Teraz dałabym sobie głowę uciąć, że na oddziale p. Ida na pewno o tym informowała, ale ja na śmierć zapomniałam. Miałyśmy też czas na pogadanie i po raz pierwszy p.Irenka pokazała swoje lepsze oblicze ( nie jest za bardzo lubiana przez pacjentki). Opowiedziała mi o wczorajszym programie „Sprawa dla reportera”, w którym wystąpił lekarz onkolog, i dała mi nawet jego nazwisko, bo była zachwycona jego podejściem do pacjenta. I ubolewała nad tym, że tu, w tym gabinecie nie ma czasu by dłużej porozmawiać z pacjentem- i to jest prawda, choć ja nie narzekam. Wychodzę ze skierowaniem do laboratorium, ani p. Doktor, ani pacjentek wciąż nie ma. Wchodząc po schodach do laboratorium dopadła mnie myśl, że z moją hemoglobiną może być kiepsko…Po półtorej godzinie znowu wchodzę do gabinetu. Pani Doktor oznajmia, że wyniki są wystarczające, choć kreatynina za wysoka ( zaleca nawadnianie), a hemoglobina poleciała w dół ( jest poniżej normy) i to więcej niż ostatnio, więc wypisuje żelazo. Zastrzyk też. Zaopatrzona w recepty jadę taksówką do apteki, a potem do mieszkania. Jeszcze tylko powrót do domu i można odetchnąć. Rozmawiałam z panią, która do domu ma 700 km, a przyjeżdża do kliniki na jeden dzień na chemię, bo tam gdzie mieszka położyli na nią krzyżyk, stwierdziwszy, że już nic nie mogą jej oferować, jeśli chodzi o leczenie. Także te moje 120 km do pokonania to pikuś i sama przyjemność, bo DM to mój drugi dom przecież.

Po przyjeździe padłam jak kawka i…zasnęłam 🙂 Nie wiem, co ja teraz będę robić w nocy 😉

Jak to ja…

Stwierdziwszy, że jeśli chcę wyruszyć do DM  kole 15., to o pierwszej należy się wynurzyć  spod kołderki i zacząć się szykować.  I tak zrobiłam. Zaczęłam od  papierów i…od razu nerw- nie ma skierowania na TK. Przekopałam wszystkie teczki, w ogóle nie licząc na cudowne odnalezienie. Zgubić nie zgubiłam, więc…Pogrzebałam w odmętach mej pamięci i ustaliłam sama ze sobą, że skierowanie zostało u pielęgniarki, która wyznaczyła mi termin badania. Mając nadzieje, że jakimś cudem znajdzie się jutro w innym budynku w rejestracji, a ja na darmo się nie przejadę, zeszłam na półpiętro skserować wynik z  poprzedniego TK, a następnie zrobiłam sobie kąpiel dla relaksu. Stwierdziłam, że  nie będę się denerwować tym faktem ( Nerw był na własną osobę, że jak to ona-ja zawsze wszystko na ostatni moment, a mogła się zorientować wcześniej, zadzwonić, upewnić się, a nie na 2 godziny przed wyjazdem i to w niedzielę siać panikę przez moment). Ale luz. Przecież jakby co, to i tak nie jechałabym na darmo, bo chociażby po to, by ciesząc się jazdą Julkiem, w cudnie nasłonecznionej drodze podziwiać jesienny pejzaż, na i po pierogi, uściski i pogaduchy z Aliś ;D (PT się włóczyła na wizjach po stolycy ;))

Ciemnym rankiem wezwałam taksówkę (Julka zostawiłam pod blokiem z czystej wygody, gdyż nie mogłabym wjechać na teren szpitala, a taksówką już tak ) i pomknęłam zderzyć się z rzeczywistością. Przed okienkiem rejestracji nikogo nie było, więc niepewnym głosem  zaraz po „dzień dobry”, mówię, że ja tu dziś na TK. Pani zapytała się skąd skierowanie, czy od nich, więc odpowiadam, że tak, z poradni onko. Widzę, jak wstaje od komputera, podchodzi do regału i wyciąga…tadam…moje skierowanie. Składam na nim podpis i wraz z dużą kopertą, ucieszona jak Dziki Dżinks  pognałam do budynku M.

Badanie odbyło się z 1,5-godzinnym poślizgiem ze względu na to, że dużo było pacjentów z oddziałów, którzy mają pierwszeństwo. Po raz pierwszy bolało mnie podanie kontrastu, ale zostałam uprzedzona, bo wkuto mi najcieńszą igłę w cienką żyłę przy kciuku. Kiedy czekałam na badanie, zagadała do mnie bardzo sympatyczna ( na oko starsza) Pani, która musiała położyć się na oddział, by odbyć bardziej skomplikowane badanie. Rozmawiałyśmy sobie o tym i owym, aż w pewnej chwili nachyliła się konspiracyjnie w moim kierunku i zasłaniając ręką usta, powiedziała, że bardzo przeprasza za to co powie, ale…Pani na sali leży z dużo starszą kobietą, bo 82- letnią. Na oko w ciężkim stanie, z wyglądem jakby zaraz miała wybrać się na drugą, tę lepszą stronę. Przy niej przez cały czas siedzi mąż, i nie byłoby w tej historii niczego zdumiewającego, gdyby nie zachowanie obojga. Pan przez cały czas głaskał, całował swoją żonę, na co ta  w pewnej chwili  mówi: oj, jak ja ci dawno nie wsadzałam ręki w rozporek… I wsadziła. Mąż tej pani oferował po sto złotych pielęgniarkom, żeby mógł zostać na noc i …uprawiać sex, czym wprawił w osłupienie personel. No mnie ta historia zdumiała, i nie tym, że ludzie w podeszłym wieku wciąż mają ochotę na seks, ale tym, że nie potrafią powstrzymać swojej chuci.

Na samym początku mego czekania wysłałam SMS-a do Graszki- chciałam się upewnić, że nie ma jej obok w budynku L. Długo nie miałam odpowiedzi, co mnie trochę przygnębiło, ale w końcu telefon zadzwonił. Niestety akurat jak już byłam wołana na badanie, ale odebrałam. Rozmowa była krótka, dzwonił R. mąż Graszki- są w domu, ale wyniki kiepskie, więc jeszcze nie podjęła leczenia i nie wiadomo kiedy je podejmie. Zaklęłam szpetnie w duchu. Bo tu się liczy czas. Zaraz upłyną 3 miesiące od hajpeka, a leczenie powinno być podjęte po 3 tygodniach do miesiąca. Nie tylko to mnie przygnębiło, ale również to, że wiem doskonale, że Graszka musi być w kiepskim stanie psychicznym, zdając sobie z tego sprawę. Szlag!

Wróciwszy ze szpitala, weszłam pod kocyk z kubkiem kawy, kanapką i czekoladą z orzechami i ciasteczkiem. Czekałam na powrót Mam, bo się minęłyśmy pod blokiem- szła do sklepu. Odpoczęłam, zjadłam jeszcze krokiety i kole 14 wyruszyłam do domu. Na wylocie z DM trafiałam na korek z powodu wypadku – to skrzyżowanie z sygnalizacją, ale jednak  jakieś pechowe, bo to nie pierwszy wypadek, który tam widziałam w tym roku. Pomyślałam sobie, stojąc na jednym z trzech pasów, aby mi, a właściwie Julkowi nikt w kuper nie wjechał. I co? I wjechał. Posuwałam się w żółwim tempie, co chwilę zatrzymując się, już jakiś czas, gdy poczułam uderzenie. Wyskoczyłam z auta z dziką rządzą przywalenia facetowi z Polówki, która to przez cały czas się trzymała Julkowego kupra. Ze słowami na ustach co pan robi i wzrokiem utkwionym w  Julkowy zad, poczułam, jak schodzi ze mnie powietrze- kuper cały! Spojrzałam na przód Polówki, i nie dostrzegłam tam nic, co świadczyłoby o gwałtownym zbliżeniu. Ze słowami, że należy zachować bezpieczną odległość, wsiadłam do auta. Ufff… W korku zmitrężyłam 45 minut.

W domu wyłożywszy przywiezione pierogi, krokiety, rybę, surówkę do lodówki i wyciągnąwszy sok pomarańczowy, sama się wyłożyłam na kanapie i tak leżałam do powrotu OM, który zrobił kolację, którą zjadłam na leżąco. Potem przeniosłam się na górę do łóżka, włączyłam usypiacz i… spałam dziś do 10., odsypiając emocje wczorajszego dnia.

Czarne chmury…

Bynajmniej nie chodzi o te, które w najlepsze dryfują po niebie, przynosząc raz rzęsisty deszcz a raz kapuśniaczek. Słońca nie widziałam już kilka dni…Smutny i mokry ten październik, więc nastraja mało optymistycznie.

Świat się nie składa z samej tęczy…

Raczej nie unikniemy sądowych batalii, i nie mam tu na myśli złośliwego sąsiada. A przynajmniej nie tylko. Po dwóch latach i kilku miesiącach, dostaliśmy ostateczne pismo z US w sprawie, i kolejną ( trzecią) kwotę do zapłaty. Oczywiście nie zgadzamy się ani z kwotą, ani z uzasadnieniem, więc pozostaje tylko w sądzie udowodnić, że nie jesteśmy wielbłądami. W sumie, nie jest to żadnym zaskoczeniem, ale…Kto by chciał się po sądach włóczyć?

W czwartek wsiadłam w Julka i pomknęłam do ŚM spuścić krew na kreatyninę. Nie sama- LP robiła za ochroniarza ;D To był test przed jutrzejszym, samodzielnym wyjazdem do DM. Właściwie to powinnam dzisiaj jechać, na zlot Czarownic, ale mimo iż kusząca propozycja, to jednak nie na tyle, by w DM spędzić trzy dni. Trzy, bo w poniedziałek mam TK, więc kompletnie nie byłoby sensu wracać do domu. Pewnie jeszcze bym się skusiła, gdyby nie fakt, że znowu w czwartek muszę jechać, by w piątek zrobić wyniki kwalifikujące na chemię, którą zaczynam przyjściem do szpitala 2 listopada. W innych okolicznościach nie odpuściłabym sobie babskiego spotkania z fantastycznymi dziołchami 🙂 Na szczęście Aliś to rozumie- przegadałyśmy telefonicznie- i się nie obraża, wiedząc, że OM zadeklarował, że mnie zawiezie i przywiezie- za to pyta, o której będę w niedzielę, to wpadnie. Choć więcej we mnie energii, to jednak wciąż niewystarczająco…No i katarzysko się przyplątało i kaszel. OM też niewyraźny, a nawet bardzo, bo zaczął tabletki łykać. Ja piję co rano rozpuszczoną witaminę C i jem wszelkiej maści orzechy: laskowe, nerkowce, pistacje, migdały…i do kawy jeden rządek czekolady z orzechami:D Oczywiście dla zdrowotności i dobrego nastroju 😉 A w lodówce czekają lody miętowe… A na jutro, u Mam,  zamówiłam sobie pierogi z kapustą i grzybami. A co!

Wczoraj Tuśka była na badaniach na Genetyce. Wszystko w porządku, nawet guzek, który został wykryty poprzednio się wchłonął.  Nie spędzał nam snu z powiek, bo to był coś, co powstało po operacji, ale zawsze lepiej, że znikł niż zalecenia obserwacji. Nigdy nie wiadomo, czy kiedyś nie zezłośliwieje. To tak jak z ludźmi- fajni, sympatyczni aż nagle maska spada i zło=ść uszami wychodzi.

Miłego weekendu! 🙂 ( Słyszę Pańcia na dole:D)

Sąsiedzka logika…

Wczoraj odbyło się trójstronne spotkanie: Sąsiedzi, Mecenas i OM. Sąsiad ( łaskawie) wyraził zgodę na wycięcie drzew  z naszej działki, czym wprowadził w osłupienie Mecenasa. Na moment. W odpowiedzi usłyszał, czy naprawdę myśli, że to spotkanie odbywa się po to, żeby uzyskać pozwolenie na wycięcie drzew z własnej działki. Od kiedy to sąsiad decyduje a nie właściciel, co ma rosnąć a co nie na własnej ziemi. Dorzucił zgryźliwie, że w piśmie do niego ( Mecenasa), Sąsiad posłużył się paragrafami, których pewnie w ogóle nie przeczytał, tym samym, nie wie  w czym rzecz i na czym stoi. A tak naprawdę leży 😉 Po tym spotkaniu, Mecenasowi opadło wszystko co mogło opaść i stwierdził, że choć był uprzedzony z kim będzie miał do czynienia, to rzeczywistość przerosła jego wyobrażenie. I zaczął współczuć OM, z kim mu przyszło żyć po sąsiedzku.

Szczerze mówiąc, długo mieliśmy względny spokój, bo górę brała zasada, że jak się ruszy gówno, to będzie śmierdzieć. Długo przymykaliśmy oczy, aż do czasu…I nie chcieliśmy wytaczać armatnich dział, ale z zaciętym i zawziętym Sąsiadem nie dało się dogadać. Zrobił się jeszcze bardziej złośliwy niż był, czego nie ukrywał. Dla mnie osobiście jest …idiotą. No bo jak inaczej nazwać człowieka, który był podczas wznowienia granic przez wynajętego przez nas geodetę, i zatwierdził je własnym podpisem, a teraz uważa, że…słupek krzywo stoi i powinno się wznowić pomiary. Nie wspomnę, że słupek jest 2 metry od naszego płotu, a drzewa rosną tuż przy nim. Nie wspomnę, że od decyzji, którą sam podpisał, miał dwa tygodnie na odwołanie. Ale nie zrobił tego. Za to teraz robi z siebie totalnego idiotę. Ręce opadają i nie tylko…

Seans, głowa, piersi…;)

– Babcia, a dlaczego masz cały czas chustkę na głowie?

Bo gdybym zdjęła, to byłoby mi zimno w głowę.

Aha. 

Codziennie po przedszkolu, a i wczoraj – czas spędzony na rozmowach, wspólnej zabawie, malowaniu, czytaniu…Staram się, żeby ten  niefajny czas dla mnie, przekuć w coś fajnego dla Pańcia. I tak mam poczucie straty i niedosytu.

Wracając do…zimna. Zimno. Wietrznie. Nie wyściubiam nosa, z którego od dwóch dni leci krew. Trochę się temu dziwię, bo czuję się silniejsza niż dotychczas. Myślę o wyjściu z domu. I mam problem z głową, a konkretnie, co na nią założyć. W sumie zimno jest i sprzymierzeńcem i przeszkodą jednocześnie. I to mnie irytuje. Paradoksalnie łatwiej było mi zaakceptować łysą głowę niż teraz to, co muszę na nią wkładać. Ale tak było za każdym razem…

Zrobiłam sobie seans filmowy- trzy odcinki serialu „Belfer”, miska pistacji i wyciskany sok pomarańczowy 🙂  A potem już prawie nocą, bo grubo po 22. trafiłam na film ” Historia Roja”. Wahałam się przez moment, czy nie poszukać czegoś innego jako usypiacza, ale stwierdziłam, że obejrzę, mimo iż słyszałam, że to kiepski film. Wytrwałam. Nie wyszłam z łóżka, ale gdybym była w kinie, to nie wiem, czy bym tego nie zrobiła. Pogubiłam się, oglądając. W ogóle się nie dziwię, że nie został zakwalifikowany do głównego konkursu w Gdyni. Mimo próby ręcznego sterowania przez ministra kultury. To historia bez żadnej spójnej historii- wielki panujący chaos na ekranie. Na szczęście polskie kino ma się coraz lepiej, a jeden czy dwa ( „Smoleńsk”) filmy, tego  trendu nie odwrócą. Ani minister kultury.

Z telewizji dowiedziałam się o nietypowej operacji rekonstrukcji piersi, a mianowicie- z jednej lekarze zrobili dwie, czym uszczęśliwili pacjentkę. Pierwsza taka w Polsce.  Brawo. Cieszę się, że mówi się o tym głośno, że kobiety nie wstydzą się tego, że w końcu nie jest to temat tabu. Szczególnie że zachorowalność wzrasta, a nie maleje.

Ratujące bąbelki…;)

Powrót do domu z Miśkiem miał jeden wielki plus, a mianowicie taki, że byliśmy na tyle wcześnie, że Tuśka z Pańciem, za którymi stęskniłam się okrutnie (za Tuśką mniej, bo była u mnie w DM w sobotę i niedzielę ;)) mogli przyjść i pobyć ze mną 😀 Wyściskałam kochanego szkraba, a on mi poopowiadał, co się działo nie tylko w przedszkolu. Tak… dopiero w domu poczułam, że wróciłam…

To był najgorszy, jak do tej pory, czas po chemii. Ratowały mnie bąbelki…Tak, wiem, że niezdrowo, nawet bardzo, ale…Gdy przyszło najgorsze, to przez dwa dni wypiłam…litr pepsi.  Łapczywie. Potem przerzuciłam się na zdrowszą wersję, czyli wodę mocno zmineralizowaną z sokiem malinowym (prawie bez cukru, domowej roboty od Aliś).  Jednym słowem, bąbelki przywracały mi życie…;)

Tydzień, który spędzam w mieszkaniu, to taki swoisty czyściec…Wprawdzie powoli, ale każdego dnia uwalniają się ze mnie wszelkie toksyny. Nie jest to tak, że z każdym dniem czuję się lepiej. Wręcz przeciwnie. I jest to powtarzalne, tylko skala za każdym razem różna. To czas, kiedy nie mam ochoty wziąć w rękę książkę, odpalić laptop, coś ambitnego obejrzeć…Nawet gadać często nie chcę. Słucham. Lubię jak moi Bliscy opowiadają, rozmawiają między sobą, a ja słucham. To czas kiedy  jest mi strasznie niedobrze i …jednocześnie bardzo dobrze. Wyłączam myślenie i pomiędzy, kiedy jestem sama, zwijam się w kłębek i przesypiam, często przy gadającym telewizorze…Kiedy wracam do domu…życie powoli nabiera tempa…Przede wszystkim powraca smak.

Na mojej sali leżała Pani, która po wzięciu chemii ( bodajże drugiego cyklu) miała być kwalifikowana do hajpeka. Kiedy dowiedziała się, że ja jestem po, to zwierzyła się, że ma mieszane uczucia, bo odniosła wrażenie, że sam Doktor tak jakby ją zniechęcał. Za to nasza p. Doktor wręcz przeciwnie.  Doktor zwyczajnie uprzedzał o możliwości komplikacji (Graszka) i nie dawał żadnej gwarancji, bo wszystko zależy od tego, co zastaną po otwarciu brzucha. Pani podbudowana rozmową ze mną wzięła ode mnie numer telefonu, w razie jakiś dodatkowych pytań, czy wątpliwości. Nie namawiałam Pani na ten krok, powiedziałam tylko, dlaczego ja się zdecydowałam…

Zastanawiam się, co bierze prezes nad prezesami. Niezły ma po tym odlot. Najpierw, zresztą kolejny raz, stawia znak równości pomiędzy katastrofą lotniczą a zbrodnią w Katyniu, twierdząc, że każdy myślący człowiek to widzi. No ja wyłączyłam myślenie i do tego jeszcze padło mi na wzrok.  No, ale powiedzenie, że będzie dążył wraz ze swoją partią do tego, by kobiety rodziły nawet mocno zdeformowane dzieci, po to, żeby im nadać imię i ochrzcić…wmurowało mnie w kanapę. Facet idzie na wojnę…którą przegra. Innej opcji nie ma.

Nie da się całkowicie wyłączyć od tego, co się w naszym kraju dzieje. Mam w nosie aferę francuską z helikopterami i widelcami. Obnażyła przede wszystkim to, jak rządzący mają obywateli za idiotów, kłamiąc w świetle kamer i mikrofonów. Jak zgrabnie potrafią manipulować.  Ale to też mogę mieć w głębokim poważaniu, bo jak ktoś chce być zmanipulowanym idiotą, to ja mu nie bronię. Na mnie to nie działa. Jednak nie mogę siedzieć spokojnie i udawać, że nic się nie dzieje, czekać spokojnie na ich dobre zmiany.  Szczególnie gdy zaczynają gmerać przy podatkach…

A w górach śnieg…:) A ja powoli nadrobię blogowe zaległości, bo się za Wami stęskniłam.

 

 

Zmulona i wzruszona…

Kolejną sobotę z noclegiem przed moim szpitalem, Pańcio spędził u nas 🙂 Tym razem do DM zawozili mnie jego rodzice, a on został z dziadkiem. Kiedy po powrocie odbierali go do domu, to Tuśka zapytała się, czy się cieszy, że w końcu go odebrali, a Pańcio: nie, bo ja się będę cieszył dopiero jak babcia będzie zdrowa.To i nagrana wiadomość: kiedy wrócisz?; babcia kocham cię– rozwaliły moje kanaliki łzowe na maksa.

Tradycyjnie syndrom szpitala, czyli po kawie ciśnienie 90/48. I dobrze, bo ponad 2,5 godzinne czekanie na izbie przyjęć zniosłam w miarę spokojnie. Gorzej moje koleżanki- pacjentki, które czekały nawet 5 godzin. Tradycyjnie w niedzielę nie miał kto się wbić mi w port, ba, nawet do żyły wzywały jakąś superhiper pielęgniarkę z innego oddziału. Udało się: z jednej ręki pobrała krew, w drugą podłączyli kroplówkę osłonową. Chemię miałyśmy podawaną z opóźnieniem i nie wiem, czy miała z tym coś wspólnego wtorkowa wizyta PAD-a na Genetyce. Z okna widziałyśmy ten cały szpaler aut, Borowików  i nawet psa. Po co i na co się zjawił- nie wiem.

Muli mnie przeokropnie.  Czekam aż nadejdzie lepszy czas…Cieszy mnie, że będę miała teraz dłuższą przerwę z powodu TK. Z nadzieją na wzmocnienie. Również dzięki zastrzykowi. Jak dobrze mieć wokół siebie przyjaciół. Mam zadzwoniła do swojej przychodni, która jest rzut beretem od bloku, więc miałabym najbliżej, a tam jej odpowiedziano, że jeśli nie jestem ich pacjentem, to nie mogę skorzystać z zabiegowego, nawet odpłatnie. Uważam to za absurd, ale…Dobrze, że była Aliś u mnie i sprawy się tak potoczyły, że przyszła do mnie nasza koleżanka z podstawówki, która wciąż mieszka w tym samym bloku, tylko kilka pięter wyżej i jest pielęgniarką. Dawno się nie widziałyśmy, ale z moją Mam czasem mijają się i zamieniają kilka słów. Sama przeżywa ciężkie chwile, bo jej syn choruje na nowotwór i leczony jest już tylko paliatywnie. Mimo wszystko to było uśmiechnięte spotkanie.

Uśmiechnięty ostatni dzień września…

Mimo „dobrej zmiany”, która coraz częściej mnie dotyka osobiście.

To był dobry, uśmiechnięty piątek. Przede wszystkim, że nie musiałam się zrywać ciemną nocą by wyruszyć do DM, a spokojnie, bez pośpiechu, po lekkim śniadaniu wsiadłam do taksówki, w ogóle nie przejmując się korkami. No dobra, z tym spokojem to nie tak do końca i nie chodziło ani o korki, ani o wyniki kwalifikujące na chemię, ale zupełnie o coś i o kogoś innego. Po dojechaniu na miejsce, mimo pełnej poczekalni ludzi, okazało się, że w gabinecie nikogo nie ma, ani „chemiczek” w kolejce po skierowanie, więc mogłam od razu wejść. Pani Doktor spojrzawszy na ostatni wypis i na ten mój podwyższony marker, od razu powiedziała: tym się w ogóle nie przejmujemy! Po czym wyjaśniła, że ich wyższa wartość mogła być spowodowana wątrobą lub nerkami albo tym i tym. Grunt, że podstawowy marker niski. Powiedziała coś konkretnego co niby ta wątroba albo nerki, ale już nie pamiętam co. Tyle że o ile mogę się tym jednym markerem nie przejmować, ale wątroba i nerki (szczególnie własne) leżą mi na sercu 😉

Zaopatrzona w skierowanie udałam się do laboratorium, ciesząc się, że zapowiadany deszcz nie pada i ogólnie jest dość ciepło. Pogoda tej jesieni jest zwariowana, bo kto to widział, żeby pod koniec września  było 14 stopni w nocy. A podobno tej nocy były i wyższe gdzieś tam, a przecież już mieliśmy na termometrze zero.  W każdym razie deszcz wprawdzie oczekiwany, ale niekoniecznie w tym czasie w DM 😉

Intuicyjnie wyczuwałam, że moje wyniki będą ok, ale kiedy kolejna osoba wychodząc z gabinetu, miała przesuniętą chemię, to trochę zaczęłam się denerwować. Niepotrzebnie. Dostałam recepty, również na zastrzyk, który odbudowuje szpik i ogólnie poprawia wyniki; dostaje się go dobę po chemii. Pani Doktor z góry uprzedziła, że sporo podrożał. W 2008 roku płaciłam za niego 3 złote, do lata tego roku kosztował 5 złotych, a teraz zapłaciłam 340 złotych- to tak w ramach „dobrej zmiany”. Pan minister zdrowia wprawdzie wypowiedział się, że we wrześniu przywróci starą cenę, ale widać- kolejny już raz- co znaczą słowa tego ministra. To nie jest jednorazowy zakup, bo najlepiej dostawać co chemię i niektóre moje koleżanki- pacjentki tak biorą.

Po wizycie wsiadłam w windę i pojechałam na Genetykę umówić się do mojego Doktora. Za trzy tygodnie mam termin TK i z tego powodu muszę też przełożyć czwartą chemię- ustalę to już na oddziale z p. pielęgniarką.  A z Doktorem miałam się spotkać po trzeciej. I tu kolejna „dobra zmiana” obaliła moją własną logistykę. Doktor przyjmuje tylko w piątki, ja w co trzeci piątek jestem kwalifikowana na chemię, obie poradnie w tym samym budynku, więc…Ale nie! Nie można! Uświadomiła mi to przesympatyczna pani rejestratorka. Wyszło nowe zarządzenie, że NFZ nie zapłaci, jeśli pacjent w obrębie szpitala w tym samym dniu będzie przyjęty w dwóch poradniach. Zapłaci tylko za jedną wizytę. To po prostu jakiś debilizm. Na pocieszenie, pani mi powiedziała, że już bez umawiania się wcześniej, mogę przyjść w obojętnie, w który piątek i zostanę przyjęta. No i przy okazji zarejestrowałam Tuśkę:) Tyle mojego siedzenia- stania w kolejce. Bo tam są zawsze tłumy.

Wsiadłam w taksówkę i najpierw pojechałam do apteki, a potem do mieszkania. Tam kawa i czekanie na Miśka a właściwie najpierw na telefon od niego z ważną wiadomością. Kiedy przyszła- oczywiście, że bardzo, bardzo pozytywna- to lekki niepokój towarzyszący tego dnia ulotnił się w siną dal 😉 A potem były uściski i…wypad na sushi. Oblaliśmy, to co mieliśmy do oblania bardzo zdrową zieloną herbatą ( jakaś taka specjalna, nie pamiętam nazwy) podawaną na zimno. Zrobiliśmy sobie prawdziwą ucztę z przystawkami i daniem głównym…i przeliczyliśmy się co do objętości naszych żołądków 😀 Ale nic straconego, bo oczywiście, że zapakowano nam na wynos. A w domu Tuśka zrobiła spaghetti z krewetkami i mieliśmy kolejną ucztę. I też tyle, że jadłam je jeszcze dziś na śniadanie, a jeszcze zostało.

A teraz idę rozprawić się z rozmrożoną kurą na rosół.

Jutro z powrotem do DM i łóżko szpitalne. No cóż, taki klimat 😉