Oddech…

Łapię oddech. Nabieram dystansu. Nie od tego ani do tego miejsca. Do myśli i zaistniałych okoliczności. Szczególnie że okoliczności przyrody są sprzyjające. Więc korzystam. Ale jestem…nadrobię też zaległości. Tylko złapię oddech. Wyznaczę kierunek.
Udanej majówki życzę 🙂

Tradycyjnie lub nie- dobrego czasu!

Powietrze jest przepełnione zapachem kwitnących czereśni. Białe kwiaty, soczysta zieleń i błękitne niebo skąpane promieniami słońca. Czy potrzeba coś więcej?
 
Czego Wam i sobie życzyć? Może tego, aby dobry Bóg lub los obdarował obficie zdrowiem, miłością i szczęściem.
Nieważne w co, czy w kogo wierzymy i jak spędzamy te święta, bo najważniejsze jest to jacy sami jesteśmy. Czy potrafimy pochylić się nad drugim człowiekiem, bezinteresownie pomóc, uśmiechać się do ludzi, szanować inność…Czy mamy dyplom z bycia porządnym człowiekiem.
Tradycyjnie jednak z całego serca życzę
WESOŁYCH ŚWIĄT
I SMACZNEGO JAJKA 🙂
 
Adela Hriscu
ORAZ MOKREGO DYNGUSA!
Bo tradycja to ważna cześć naszej kultury.  A najpiękniejsza jest ta związana ze świętami i warto o tym pamiętać. Nawet jeśli nietradycyjnie je się spędza. Zawsze  można własną tradycję tworzyć 🙂 Po to, by ten czas świąteczny był dobrym czasem dla wszystkich.

Bezcenna wizyta…

   Miałam dziś wizytę u lekarza specjalisty. ZUS był tak miły i umówił mnie na nią. Ale nie w trosce o moje zdrowie,  tylko w trosce o własną  kasę. Z jednej strony ucieszyłam się, bo do lekarza tej profesji są długie kolejki, a tu  proszę, rach ciach i mam;) Z drugiej jednak nie, bo  dobrze wiem, że ta wizyta będzie miała wpływ na kontynuację lub  zerwanie finansowej współpracy ZUS-u ze mną. Wizyta jak wizyta. Pani doktor obejrzała sobie wyniki, zbadała i podziękowała. Bez jakiegokolwiek słowa  na temat mojego zdrowia. No cóż, może to wielka tajemnica, ale próbowałam coś jednak z tej wizyty wynieść dla siebie. Usłyszałam tylko jedno zdanie: Powinna pani  trafić  pod opiekę neurologa.

Bezcenna wiadomość, szczególnie że wypowiedziała to  lekarka o specjalności: neurolog.
 

Dużo za dużo…?

   Ciekawa jestem czy wciąż święta kojarzą Wam się z wyjątkowymi potrawami?  Czy raczej bardziej z tym, że wszystkiego jest po prostu za dużo, a potrawy są tak naprawdę zwyczajne. Od lat zastanawia mnie widok wyładowanych po brzegi wózków w sklepach spożywczych tuż przed świętami. Wszystkiego jest w nich dużo, dużo za dużo, tak jakby każdy miał liczną rodzinę i gościł ją u siebie przez kilka dni. Pewnie są  tacy. Oraz tacy, którzy w świąteczne dni nie odchodzą od stołu. I niezależnie od wieku, płci czy zasobności portfela wychodzą z założenia, że w święta nie wypada   sobie niczego żałować, więc  do sklepowego wózka wkładają kilogramy żywności. Jak najwięcej, by niczego nie zabrakło. Potem przez  trzy dni z  kuchni  nie wychodzą, a gdy przychodzą świąteczne dni  i stół ugina się  od jedzenia, nie mogą tego wszystkiego przejeść. Gospodyni patrzy z wyrzutem jak jedzenie zalega na stole, a tu jeszcze pełna lodówka czeka.

Święta Wielkiej Nocy kulinarnie mnie nie fascynują. Wszystkie potrawy jakie pojawiają się w tych dniach na stole, jadam również w dni powszednie.Owszem, niektóre rzadziej, jak na przykład własny ( maminy lub ciociny) pasztet…Jedynie co jest inne, to atmosfera. Przy stole. I tak naprawdę to jest ważniejsze niż to, co znajduje się na nim. A już najmniej w jakich ilościach.
Jednak jestem w stu procentach pewna, że i  na naszym będzie dużo za dużo 😉
Aha…choć w Boże Narodzenie mogę na okrągło jeść pierogi, barszcz z uszkami i karpia…to w wiosenne święta każdego dnia wolałabym zjeść coś innego 🙂 Lekkiego, kolorowego, wiosennego…;)
 

Położenie ważna rzecz ;)

Wykorzystując własne położenie, czyli to, że mieszkam w zachodniej części naszego pięknego kraju, wczorajszy dzień  (w sprzyjającej aurze) spędziłam na pucowaniu okien;) I słusznie zrobiłam, bo dziś Polska podzielona jest na północną i południową, więc aura się popsuła.” Pogodowo” oczywiście, bo innych podziałów ja nie przyjmuję do wiadomości, mimo że ktoś nachalnie chce udowodnić, że takie są.   Przy okazji  i podłogom ścierką się dostało.  Mimo że  jestem  szczęśliwą posiadaczką różnych rodzai mopów, to od czasu do czasu padam na kolana i dopieszczam te swoje sosnowe dechy 😉 Nie objawię tu żadnej prawdy jak oznajmię, że  gdy okna i podłogi  lśnią, to lśni cały dom 🙂 Gwoli ścisłości mój lśni tylko w połowie, bo jeszcze góra została.  

W przerwie szorowania powierzchni płaskich byłam na Tuśkowozięciowej budowie. Więźba dachowa prawie na ukończeniu, więc objawiła się cała prawda, że bez zmian, a co za tym idzie dodatkowych kosztów, na poddaszu pokoju nie będzie. No, chyba że tylko dla Tuśki, bo zięć za wysoki jest 😉 Dzieciaki liczyły, że dodatkowy, piąty pokój jednak uda się wygospodarować, a tu taka niespodzianka. Jednak  przewidywalna, bo w projekcie przy użytkowym poddaszu było stanowcze: NIE.  Nie będzie dodatkowego pokoju na górze, to będzie na dole. Zamiast garażu. Decyzja wcale nie była łatwa, bo Tuśce zawsze  marzyło  się by suchą i ciepłą nogą  dotrzeć do autka i z autka  do domu. No cóż…Choć moje zdanie jest takie, że dom i tak jest wystarczająco pojemny, to argumentacja mnie powaliła, zważywszy na jego położenie.  A mianowicie, dzieci już się troszczą o to by w razie potrzeby dziadków czy rodziców wziąć do siebie, by się  nimi( nami) zaopiekować, mimo że do wszystkich zainteresowanych mają rzut beretem; zakładając, że dziadkowie na stałe się sprowadzą na wieś.  Ale zanim to nastąpi, to przyda im się dodatkowy pokój w innym celu. A na 1,5 hektarowej działce miejsce na wolno stojący garaż na pewno się znajdzie 😉 Więc wczoraj, w damskim rodzinnym towarzystwie, po rekonesansie na budowie zgodnie przyklasnęłyśmy na pomysł, aby z garażu zrobić pokój. Układ pomieszczeń- choć jeszcze nie ma wszystkich ścian działowych- bardzo mnie się podoba. Zyskał po autorskim Tuskowozięciowym przestawieniu niektórych, a nawet całkowitej likwidacji. Proces twórczy wciąż trwa. Ale na razie panowie budowlańcy nic nie burzą, a ewentualnie niektóre otwory zamurowują 😉    Ale lepiej takie decyzje podjąć od razu niż wybudować, zamieszkać i potem burzyć lub coś dobudowywać. Wiem to z własnego doświadczenia, bo mój dom przez te wszystkie lata( 20) stopniowo ewoluował 😉  I wciąż coś bym jeszcze udoskonaliła. A najchętniej  przeniosła go w inne miejsce, czyli bliżej Dużego Miasta, do którego jutro pomykam :)) 

 

 

spis, pit i (nie)obchody…

Pomyślałam sobie, że nie będę wpuszczać  nikogo obcego, by się spisać, jeśli mogę to zrobić on-line. Nie, żebym nieufna była, albo niegościnna, ale  zwyczajnie  szkoda  mi czasu na face to face. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, a zajęło mi  to niecałą minutę. Polecam!  I można zrobić to o każdej porze dnia, a nawet nocy- jak  ja 😉 Spisana już jestem, więc  obowiązek obywatela spełniłam. Pozostało mi jeszcze  PIT wypełnić, ale by tradycji stało się zadość, a tradycja rzecz święta przecież, to formularz z osobistym zeznaniem w ostatnim dniu znajdzie się w urzędzie. Zwrot niewielki to i pośpiechu nie ma 😉

 

A dziś…
Czyli jak wstanę…po tym, jak najpierw zasnę, a potem się obudzę…
Będę obchodzić…nie, nie  żadną rocznicę…ale osobisty dzień bez wiadomości.
Bo już mi się  niedobrze robi od  wszelakiej maść informacyjnej.  Kto, gdzie i dlaczego tam, a nie tu. Kto komu zagrał i na jakiej strunie. Gdzie być powinien, a gdzie nie powinien.
Więc nie obchodzą mnie innych obchody.
 Mało patriotycznie? 
No cóż…
Pewnie się zadumam.
Przez chwilę…w ciszy, może w słońcu.
I skupię się na przyjemnościach dnia.
Czyli na życiu, póki ono trwa.
Zacznę od naleśników.
Z lodami czekoladowymi i truskawkami.
Choć o tej porze truskawki ani  nie pachną, ani nie smakują, tak jak powinny. Za to wyglądają kusząco.
Jak malowane. Będą inspiracją dla kolorowego dnia 😉
 
A na razie  spróbuję zasnąć!
 
 
 
 
 
 

Rocznik poborowy…

Misiek puścił mi strzałkę (w ten sposób oszczędza cenne minuty), więc odwoniłam i słyszę:

– Mamuś nie odbierajcie żadnego poleconego do mnie.
– ???  a  czemuż to ???- lotem  błyskawicy przeleciała mi  myśl przez głowę, że coś zmalował.
– No, bo nie mam zamiaru stawać  przed komisją.
– Komisją??? Jaką komisją?
– Poborową…
– Synu- przerywam-  przecież do wojska już nie biorą, więc nie ma strachu. A nawet jeśli by brali, to z twoją dokumentacją medyczną nie masz szans.
– Wiem, ale ja nie mam zamiaru być obmacywany, ty wiesz, co się dzieje na takiej komisji?!- i tu mój syn  z dezaprobatą w głosie opowiada  jak  lekarz wojskowy  najpierw jednego delikwenta  maca po intymnej części ciała, a następnie  drugiemu zagląda do jamy ustnej, nie zmieniając przy tym rękawiczek. Jednorazowych.
– Przesadzasz- mówię z niedowierzaniem i od razu przypominają mi się opowieści z dawnych czasów, kiedy to  wezwanie na komisję   pobudzało u poborowych  inwencję twórczą mającą na celu wymyślenie sposobu  na  uzyskanie  kategorii E i wymiganie się od wojska. Oraz tych, którym się nie udało i musieli  w chwale służyć  ojczyźnie, a przy okazji przechodzić falę i inne upokorzenia. Był czas, że myślałam, że są one mocno przesadzone i podkoloryzowane, dopóki sama osobiście nie musiałam udać się do jednostki wojskowej na rozmowę z oficerem. Po niej miałam mieszane uczucia i wrażenie, że nie rozmawiałam z normalnym człowiekiem. I uwierzyłam we wszystkie opowieści.
– Wcale nie- ton głosu Miśka brzmi kategorycznie- niektórzy  koledzy już byli, a pozostali tak jak ja, nie mają ochoty przekonywać się na własnej skórze. Dlatego proszę, nie odbieraj poleconych do mnie.
 
No i co miałam odpowiedzieć? Oczywiście, że nie odbiorę, bo nie przekonałam go, że  mimo wszystko nie powinien unikać wezwania. Zgłosić się z  całą dokumentacją szpitalną, która  zapewne wystarczy  do zwolnienia go z badań i automatycznego wykluczenia z rezerwy. Ale Misiek nie ma ochoty brać udziału (według niego) w żenującym spektaklu.
 
A tak w ogóle to jestem zaskoczona, bo myślałam, że  u dzisiejszych  roczników poborowych, (mamy   w końcu armię zawodową) temat komisji wojskowej   nie wywołuje tylu emocji i…paniki. A tu niespodzianka 😉
 

Uczciwość ulatnia się wraz z miłością?

  Gdy stajemy przed ołtarzem lub urzędnikiem, żeby zalegalizować wspólne uczucie, to wszyscy wierzymy w miłość i uczciwość małżeńską. Inaczej bezsensu byłoby  podejmować taką  decyzję. Jak bardzo ta nasza wiara ma odzwierciedlenie w rzeczywistości, to czas  zweryfikuje. Jednak o ile można zrozumieć, że miłość niekoniecznie trwa wiecznie, bo zmieniają się okoliczności, a co za tym idzie my sami również, to trudniej zrozumieć, gdy przy rozstaniu zabraknie zwykłej  ludzkiej uczciwości.

 

  Ma wyrok w ręku i powinna odetchnąć z ulgą, bo  sąd postanowił, że mieszkanie jest jej. Musi tylko przez kilkanaście  lat, co miesiąc wpłacać pewną sumę na konto byłego. Nic dziwnego, w końcu to mieszkanie zostało nabyte, kiedy byli już małżeństwem.  To nic, że za pieniądze jej rodziców, którzy wierząc w uczciwość i pewnie w wieczną  miłość kupili  lokal w dobrej dzielnicy dużego miasta zapisując w 1/3 na córkę, zięcia i wnuka.  Nie pomyśleli wtedy, żeby swą jedynaczkę zabezpieczyć w razie rozstania, bo w ogóle takimi kategoriami nie myśleli. To byli ludzie starej daty, dla których przysięga małżeńska była na dobre i na złe. Nie przewidzieli, że złe może  się stać, zresztą sama obdarowana również w takiej kategorii nie myślała. Co myślał jej mąż- nie wiem. Z perspektywy czasu i tak nie ma to już znaczenia. Jeszcze w trakcie trwania małżeństwa dorobili się drugiego mieszkania, które  przy rozstaniu ona wspaniałomyślnie  mu oddała, nie widząc  z jego sprzedaży  ani złotówki. Uczciwie pomyślała, że to on swoją pracą na nie zapracował, bo ona w tym czasie  zajęta była wychowywaniem dzieci i ewentualnie służyła swoją wiedzą i pomocą. Tak, miała również swój wkład w jego  zawodowy sukces, ale  według niej niewspółmierny.  Po czasie dowiedziała się, że ma, a właściwie miał  konto, a na nim pokaźne środki płatnicze, o których nic nie wiedziała,  a ona  była zatrudniona w jego firmie tak naprawdę tylko  na gębę, a nie na papierze.  Ale najbardziej przeraził ją nakaz komorniczy, gdy okazało, że były ma długi. Uczucie oszukania zamieniło się w stan  zagrożenia, gdyż wizja utraty mieszkania zawisła nad nią jak miecz Damoklesa. Musiała podjąć walkę. Jeszcze wtedy miała nadzieję, że były mąż okaże się na tyle przyzwoity, że zrzeknie  się swoich praw do mieszkania, choćby na któreś z dzieci. Nic z tego. Żadne negocjacje, a  właściwie  ich notoryczne  unikanie  nie przyniosły skutków. Zaangażowanie jego rodziny również, gdyż matka i brat nie mieli zamiaru wtrącać się w sprawy dorosłego faceta. To nic, że ojca wnuków, bratanka i bratanicy, na których nie łożył ani złotówki. Tak, nie zwróciła się o alimenty na dzieci i dziś  już sama nie rozumie tej decyzji. Na początku rozstania opłacał jeszcze prywatne zajęcia, ale po niedługim czasie okazało się, że z czesnym zalega. Skończyły się również sporadyczne spotkania jego z dziećmi. Została z problemem sama, bo jej rodzice już od kilku lat nie żyli.  Do sądu poszła z konieczności. Pozbierała wszystkie dokumenty. Sąd z matematyczną dokładnością odliczył od wartości mieszkania wszystko co mógł odliczyć, nawet komorniczy dług. I tak wyszło, że musi spłacić byłego. Gdyby od początku  miała zasądzone alimenty, to ich suma przekroczyłaby kwotę spłaty i sąd mógłby je odliczyć. A tak, mimo tego,  że przez lata ojciec nie łożył na własne dzieci, to w tej chwili to on dostanie od ich matki comiesięczny zastrzyk pieniędzy… 
Ona już nie wierzy w żadną małżeńską uczciwość, bo przecież były mógłby się tej spłaty zrzec. Będzie dalej walczyć.
 
Po takich historiach moje podejście do wspólnoty majątkowej chwieje się w posadach. Nie, nie zmieniam zdania, bo wciąż uważam, że zanim się powie sakramentalne tak, to trzeba mieć zaufanie co do uczciwości własnego partnera czy partnerki.  Jestem przekonana, że już wcześniej można nabyć podejrzenia, że niekoniecznie nasz wybranek(a) w takiej  czy podobnej sytuacji zachowa się przyzwoicie. Z drugiej strony miłość może przysłonić wiele, ale to nie znaczy, że powinniśmy być ślepi.
Być może jestem naiwna, ale w opisanym przykładzie, znając to małżeństwo od samego jego początku, wiem, że były symptomy, które wskazywały na to, że on w takiej sytuacji może okazać się nieuczciwym i bezuczuciowym  facetem, a co za tym idzie mężem i ojcem.To nie tak, że nie jest ten fakt dla mnie zaskoczeniem. Jest, gdyż dobrze pamiętam jego dobre cechy. A paradoks polega na tym, że nikt  nie wie, które cechy w człowieku wezmą górę. Więc czy można się zabezpieczyć? Pewnie tak, ale czy w momencie zawarcia małżeństwa ktoś o tym myśli? Przecież wraz z miłością nie musi się ulotnić uczciwość. No, chyba że tej uczciwości nigdy nie było. 
To moje zdanie, być może naiwne, ale tak właśnie myślę.
Nie było.