Zachować face…book

  Mam konto na Facebook. Powinnam napisać, że mam zapomniane konto na Facebook. Ostatnio na nie weszłam by hurtem zaakceptować znajomość z kilkoma znajomymi, w tym -syna Przyjaciółki.. Jak już to zrobiłam, to chwilę na nim pobuszowałam. I tak kliknęłam sobie na konto córki mojej koleżanki z klasy, którą to on miał w kontaktach.  Wiek Miśkowy( 18 lat), zresztą  dzieciaki się znają odkąd  Misiek uczy się w Dużym Mieście. Moja koleżanka jest bardzo kulturalną osobą,  bardzo  dbająca o dobre wychowanie swoich dzieci, jak również o dobrą ich edukacje. A u jej córki w rubryce zainteresowania-  czytam: Wódka żołądkowa gorzka. Wku….mnie wiatr, który rozpie…..mi grzywkę!!…
Cudnie…
No ja święta nie jestem, więc jeśli chodzi o przekleństwa to – owszem przeklinam. Zdarza się, a robiąc szybko rachunek sumienia, stwierdzam nawet, że jak na własny gust , to za często! Walczę z tym bezskutecznie. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie zdarza mi się kląć w obcym towarzystwie. Sami swoi wiedzą, szczególnie w momentach dużego wzburzenia, że to i ówdzie się mi wymsknie. Sama czuję wtedy zażenowanie, bo co tu dużo ukrywać, wcale a wcale dumna z tego nie jestem. No ale ja nie po to o tym pisze by tu się kajać i z góry przepraszać. A piszę bo-  nie rozumiem skąd te wulgaryzmy u młodej, ślicznej i fajnej dziewczyny?
No naiwna to ja nie jestem, choć tu z ręką na sercu muszę powiedzieć, że nigdy nie słyszałam u Miśka żadnego przekleństwa, za to Tuśce chyba ze dwa razy się wymsknęło. Więc naiwna nie jestem i nie twierdzę, że jak w domu dziecko nie używa brzydkich wyrazów  to i poza nim  tego nie robi. Zdarzyć się może przecież wszystkim.  Zdarzyć i owszem, choć mnie uszy nawet przy jednym wyrazie już więdną, no tak już mam, mimo że sama święta nie jestem. Ale powiedzieć- słowo często szybko uleci, a inne zatrą złe wrażenie- to co innego niż napisać czarno na białym.
Po co? Dlaczego? Co ma to wyrażać??? Czy  może chce komuś zaimponować? Albo kogoś zgorszyć? 

A może pewne wyrazy tak głęboko się zakorzeniły w naszym języku, że nikt nie zwraca na nie uwagi, szczególnie w środowisku młodych ludzi?
W końcu wystarczy wyjść na ulicę i bez wytężania słuchu zewsząd dolecą do nas słowa na „k” , ” p”, i inne…
 

Książę -to bajka, a żabę trzeba zjeść ;)

Która dziewczyna nie marzy o spotkaniu swojego księcia? Każda. Jakim ON się księciuniem okaże, to już inna bajka. Życie wszystko weryfikuje. To stara prawda. Ale gdy już same po wielu latach z tym faktem się oswoimy, że nasz wybranek w pewnych sprawach księciu do pięt nie dorasta, a w niektórych go o głowę przewyższa, i obraz stworzony przed laty nam się zamazał,  to znowu zaczynamy marzyć…Gdy własna latorośl nam dorasta i przyprowadza do domu kandydatów. Gdy robi to córka,  do akcji wkracza tatuś, na każdym kroku dyskryminując wybranka;)

Testując przede wszystkim jego inteligencję i wytrzymałość, często samemu się pogrążając przekroczywszy linię dobrego wychowania 😉 No, ale czego nie robi się dla dobra ukochanej córeczki ? Mamusia też przygląda się wnikliwie,  czy aby to książę czy jego substytut. I to nie daj boże marny…No bo,  która matka by nie chciała, by jej własna córka księcia spotkała? Każda.

A swoją drogą, jakoś matki nie marzą o księżniczkach dla synów. Ciekawa jestem dlaczego?

 

Bardzo jest ważna akceptacja życiowych wyborów naszych dzieci. Także wyboru ich partnerów. Gdy nasze dziecko przyprowadza do domu po raz pierwszy swą sympatię, zdarza się, że nie przypada ona nam do gustu. Z różnych powodów, często ze zwykłego uprzedzenia. Czyli ogólnego nastawienia i wtedy nic nam się w delikwencie nie podoba. Ale w takim przypadku,   to w nas tkwi problem, a nie wybrance czy wybranku naszego dziecka.

Owszem,  czasem widzimy więcej niż nasze zakochane dziecko. Ale gdy jest to pierwsza miłość, która bywa piękna,  ale i trudna, to pozwólmy popełniać błędy. Bez ośmieszania, zabraniania …Czujnie się przypatrując.

Gorzej, gdy nasze dziecko chce się związać węzłem małżeńskim z kimś kogo uważa za księcia, a wszyscy widzą w nim żabę.

Sama nie wiem co bym w takim przypadku zrobiła. Czy mogłabym w ogóle cokolwiek zrobić?

Martwisz się, że trzeba pocałować wiele żab, żeby spotkać księcia?

To nie jest najgorsze. Najgorsze,  że trzeba niewiele, żeby książę zmienił się w żabę. I trzeba tę żabę zjeść. *

Tuśka już ma swojego księcia, z którym zdecydowała się przejść przez swoje dalsze dorosłe życie. A mnie, jako Jej mamie mimo wewnętrznego przekonania o dobrym wyborze, to jednak wiedząc, że to życie weryfikuje wszelkie nasze wybory, pozostaje nadzieja, że żabą się nie okaże. Ani jedno,  ani drugie 😉

*Maria Czubaszek

Wesoło, weselnie i wakacyjnie ;)

  Cały środowy dzień spędzony w miejskiej dżungli dał mi nieźle w kość. Gdy w końcu dotarłam do domu, to zwyczajnie padłam na twarz, dziwiąc się, że nie zasnęłam za kierownicą. Paszczęka tyle razy i  tak szeroko mi się otwierała, że miałam wrażenie, ze nawet dość pokaźny tir mógłby spokojnie w niej zaparkować 😉 A i tak uwielbiam moje miasto, właśnie za ten pęd…;)

Wczoraj dzień spędzony imieninowo, a jutro rozrywka z powtórki, czyli znowu miasto, ale bardziej relaksująco i również imieninowo na przecudnej urody działce w środku miasta :))
Ostatnio mój tata zadał mi niewinne pytanie, czy ktoś w ogóle zajmuje się organizacją wesela  hihihi…Bo jakoś cisza na ten temat panuje 😉 Kilka telefonów od koleżanek, które również zainteresowane jak nam idą przygotowania, wpędziła mnie w konsternacje, czy ja przypadkiem czegoś nie przegapiłam??? I już się zaczęłam bać, że powinnam zacząć się denerwować, by z kolei stwierdzić, że nie mam czym 😉
No bo w końcu  to mały pikuś, że Narzeczonym umknął fakt, że na zapowiedzi daje się 3 miesiące przed terminem ślubu. Wykombinowali, że jak są 3 razy  to zdążą jeszcze. Aha, czy ja już wspominałam, że ślub będzie ekumeniczny? Jeśli nie, to informuję;) Jak również to, że jeśli chodzi o naszego księdza, to żadnych problemów w niczym nie robi. W końcu  jest żonaty, dzieciaty to i na ślubach i rodzinie się zna. Ksiądz Narzeczonego, choć sympatyczny, to same problemy widzi 😉 A przy okazji papierologię uprawia, a Kuria gubi dokumenty i a piać na nowo Tuśka musi coś tam dostarczać.
A przypomniałam sobie…tort trzeba zamówić.. i o fryzjerze pomyśleć…
No, ale teraz to ja myślę o weekendzie  wśród Przyjaciół  w Dużym Mieście :)))
I pewnie tematu wesela nie uniknę;)
Mam nadzieje, że się na krytykę nie narażę pisząc, że jutro to mąż obiera  kierunek na „stolycę „, a ja wręcz całkiem przeciwny?
Więc znowu temat osobno czy razem powraca, czy tego chcę czy nie 😉
Komunikat dla martwiących się o mój stan małżeństwa:
Ma się ono dobrze :))
Wyjazd do Warszawy już był zaplanowany w kwietniu i jest pół służbowy. A termin imienin został przesunięty i stąd te osobno tym razem 😉
Co do Majorki hihihi…Nie wiem czy na wyspę, czy gdziekolwiek, ale mąż odpocząć mi musi. Ja do września żadnych eskapad turystycznych uskuteczniać nie mogę…Mąż jeśli nie wyjedzie za granicę, to z wypoczynku nici..Nie raz telefonami żyć mu nie dali, a i ściągnąć z powrotem potrafili…gdziekolwiek był w kraju…
I jeszcze jedno, my bardzo lubimy razem wyjeżdżać:)))))
Koniec tematu…choć pewnie nie raz jeszcze powróci 😉
 
A teraz objadam się bobem :)))do wypęku, na przemian z czereśniami, plując sobie pestkami na…wszystko. A co, wakacje są!!!!
Wszystkim życzę ciepłego, słonecznego i wesołego weekendu:))) 

Głupota to, czy zaufanie…?

– Ale się wkurzyłem na (tu pada imię koleżanki ) – zaraz po przyjściu do domu, lekko wzburzonym głosem, oznajmił mój własny mąż.

– Byłeś u (tu pada nazwisko bliskich znajomych)–  właściwie nie pytałam tylko  w odpowiedzi stwierdziłam, by następnie usłyszeć, co się wydarzyło.
Mąż w towarzystwie znajomego małżeństwa oraz siostry pana domu wspomniał o propozycji, jaką okazyjnie dostał – spędzenie weekendu na Majorce za niewielkie pieniądze. Pan domu od razu podchwycił temat i oznajmił, że chętnie z moim mężem by się na taki weekend wybrał. Pani domu zaś jak tylko to usłyszała, to wielce wzburzona zaprotestowała, jak to w ogóle mogliby panowie sami pojechać. Ona przecież sama w domu nie zostanie (na co dzień jest sama, bo mąż od rana do  wieczora pracuje) i w ogóle co to za pomysł.  A jeśli (tu pada moje imię) jest taka głupia i ciebie puszcza samego  to do mojego męża ) to nie znaczy, że ona też musi. No i w tym momencie mój mąż się zdenerwował i ostro  zaprotestował. Oczywiście względem mojej głupoty i koleżanki niekonsekwencji, którą jej to wypomniał. A mianowicie jak to na wspólnym z nami wyjeździe, przez cały czas narzekała na własnego męża i zarzekała się, że już nigdy z nim nigdzie nie wyjedzie, bo woli już sama lub z koleżanką, byle by bez chłopa działającego jej na nerwy. Koleżance podobno głupio się zrobiło i jeszcze głupiej się chciała z tego wycofać, twierdząc, że głupia to ja nie jestem, bo szkoły pokończyłam i oczytana też jestem ;)), ale ona nie rozumie, jak my możemy w ogóle osobno wyjeżdżać. W sukurs przyszła siostra jej męża, częsta bywalczyni Półwyspu Iberyjskiego i znawczyni obyczajów tam panujących, czytaj zachowań samotnych mężczyzn, która  kategorycznie stwierdziła, że faceta NIGDY nie puszcza się na samotny wyjazd. Bo przecież wiadomo, co każdy facet na takim wyjeździe wyprawia. Mój mąż w tym momencie jeszcze bardziej się zdenerwował i próbował bronić ród męski, twierdząc, że nie każdy mężczyzna zaraz ogląda się za obcymi kobietami. Z mocnym naciskiem na słowo OBCYMI. Siostra pana domu nie przyjęła tego do wiadomości, twierdząc, że każdego  można zbałamucić. I w tym momencie mój własny mąż miał wrażenie, że ona jest mu gotowa to udowodnić. Więc zamilkł i szybko ewakuował się do domu.
I zaraz mi to wszystko opowiedział.
A ja zareagowałam śmiechem.
By potem zadać sobie pytanie, czy to, że mam zaufanie, zresztą odwzajemnione to świadczy o głupocie? No ja twierdzę, że świadczy zupełnie coś innego, bo nie wyobrażam sobie związku bez zaufania,  takiego, w którym na każdym kroku bym musiała męża kontrolować, a każdy oddzielny wyjazd byłby dla niego zagrożeniem. I szczerze mówiąc, współczuję kobietom, które tego zaufania nie mają i każdego swojego faceta podejrzewają, że zdradzić je może.
No, ale ja  w ich oczach na głupią wyszłam…
Więc…

Tata…

Praca – tak  bym odpowiedziała, gdybym miała za zadanie jednym słowem określić  co dla mojego  taty jest  w życiu najważniejsze. Zawsze tak było, czy to  w czasach głębokiej komuny, czy późniejszych przemian, czy teraz w dobie kapitalizmu. Nieważne czy była to praca w sektorze państwowym, czy jak w tej chwili  prywatnym. Bo zawsze była to praca na własny rachunek,  firmowana własnym nazwiskiem. Rzetelna, uczciwa, fachowa. W tej państwowej przez lata na stanowisku kierowniczym, a teraz jako pracodawca, wykonawca i menadżer w jednym.  Znany i ceniony  jako fachowiec, choć z trudnym charakterem. Trudnym,  bo wymagającym i czasem przekraczającym zasady dobrego wychowania. Jednak ci, co z nim współpracują wiedzą, że opieprzanie jest uzasadnione, krytyka konstruktywna, tylko forma często nie taka. jaka być powinna. Więc większość się nie zraża, a są i tacy, którzy na co dzień pracują za granicą kraju, ale tacie nigdy nie odmówią, jeśli ma dla nich robotę. Biorą urlopy i przyjeżdżają, finansowo nigdy nie tracąc.
Tak, tata płci porządnie, zawsze uważał, że pracownika nie trzeba głaskać po główce, tylko docenić go finansowo. Nie jest tez takim pracodawcą, który wydaje tylko polecenia i  nadzoruje, ale często sam zakasał rękawy, mimo że jest już w wieku emerytalnym. Stąd też niedawno ten  jego wypadek, przy bardzo trudnej  robocie, której żadna inna firma podjąć się nie chciała. Po wypadku bardzo szybko,  nie w pełni jeszcze sprawny wrócił do pracy. Na prośby moje i mamy oraz całej rodziny by dał już sobie spokój, spokojnie odpowiedział: zatrudniam kilkanaście osób, zamknę firmę i mimo że  to fachowcy, to nie znajdą tak szybko pracy, a na tak dobrze płatną nie mają w ogóle co liczyć. Oni  dobrze wiedzą  jak inni płacą na rynku w tej branży. Tata często brał roboty takie, które wystarczyły tylko na pensje dla pracowników, a on z nich nie miał zysku. Choć większość pracowników jest na umowy zlecenie, czyli nie  ma roboty, nie ma forsy. Jednak tata uważał, że to jest jego zespół, za który jest odpowiedzialny. Więc musi o niego dbać, aby co miesiąc mieli wypłaty.
Dla mnie naturalną rzeczą od zawsze było to, że ojca nigdy nie było w domu. Gdy przyszedł weekend, to najważniejsze były pszczoły, druga jego wielka miłość;) Urlop? Odkąd pracuje na swoim to, to pojęcie dla niego nie istnieje. Ostatnie wczasy wspólne z mamą, to wyjazd w góry, gdy moja Tuśka miała 5 lat.
Od lat wypoczynkiem jest praca – tu na wsi. Obecność taty w domu polega na spaniu,  nawet przed telewizorem, jedzeniu i   chwili rozmowy…Nie usiądzie na miejscu, nie potrafi nic nie robić. Za to jest bardzo sprawny jak na swój wiek i zdrowy…Oczywiście jeśli się weźmie stan przed wypadkiem. Lekarze w szpitalu bardzo się dziwili,  że tata ma tyle lat  a wygląda młodziej, a przede wszystkim ma świetne wyniki. Jedynie co mu dokucza już jakiś czas, to  nadciśnienie. I choćby z tego powodu powinien już rzucić robotę, która łatwa nie jest.  Przede wszystkim jest  ogromnie stresująca.  Ale on nie potrafi odcinać kuponów.
Tata nauczył mnie, że pracę trzeba szanować, a przede wszystkim w niej się realizować, a najlepiej ją kochać 😉 On jest takim przykładem. Nie pracuje po to, by mieć więcej i więcej, choć stosunek do pieniędzy ma taki, że one również a może  przede wszystkim wyznaczają wartość wykonanej pracy. Przynajmniej tak powinno być. Jak jest, wiedzą ci, co za rzetelną, ciężką pracę dostają marne grosze.
Czy praca jest ważniejsza dla niego niż rodzina?  Zaryzykuje stwierdzenie, że tak. Tak,  gdy w rodzinie nic złego się nie dzieje, tak, gdy chodzi o różnice poświęconego czasu.  Paradoksalnie to dla rodziny pracuje, choć już nikt tego od niego nie oczekuje. Jednak tu tata jest starej daty. Uważa, że to mężczyzna powinien zarobić na rodzinę i zabezpieczyć ją finansowo. Ale praca, zawód, który wykonuje to też jego pasja. Stąd tak wiele po drodze patentów i wynalazków.
Mogłabym narzekać, że fizycznie,  jako dziecko mało tatę miałam. Jednak tego nie robię…i nawet nie żałuję, że nie było inaczej. Może coś straciłam?-  tego się już nie dowiem. Ale może  dlatego tak intensywnie pamiętam wspólne wakacyjne wyjazdy,  przeważnie w góry, gdzie mama leżaczek okupowała, a ja z tatą szczyty zdobywałam? Albo pierwszą lalkę,  którą on mi kupił,  bo jakże to dziewczynka bez lalek? Wspólne przejażdżki na motorze, gdzie sadowił mnie sobie z przodu, a mama na to patrzyła przerażona. I ten morderczy wzrok, gdy pies mnie pogryzł, a on tak kocha zwierzęta, ale wtedy myślałam, że Drops( pies dziadków) z życiem nie ujdzie. Rzym w nagrodę za maturę…Ale też widziałam, strach i rozpacz w oczach, gdy zdrowotnie coś się z nami działo, poruszał wtedy niebo i ziemię…Ktoś powie, że to wszystko za mało…że zapracowany rodzic to nic dobrego…
No to ja się nie zgodzę w tym momencie…bo nie mam poczucia, że miałam go za mało.
Ale to tylko moje subiektywne odczucie, moje życie…

50-calowa kość niezgody…

Syn znajomych jest zagorzałym kibicem piłki nożnej. Zresztą jego tatuś również. Znajoma,  jak to kobieta trochę mniej. O ile żadnego meczu  naszej reprezentacji nie przepuści, to wszelkie rozgrywki ligowe ma raczej w nosie. Dlatego z tego powodu ma dodatkowe dwa telewizory z  dekoderami różnych cyfrowych telewizji. Po to, by ze swoimi panami nie wchodzić sobie w drogę i nie wykłócać się, kiedy oni namiętnie oglądają każdy nadawany mecz.  Tak więc w domu są trzy telewizory i jakby nie patrząc, w stosunku do oglądających jest 1:1 😉  Jednak okazuje się, jak to w życiu często bywa, że to nie ilość a jakoś ma znaczenie. Synowi zamarzyło się by tak ważne wydarzenie jakim jest Mundial, obejrzeć w nowej, szerszej perspektywie. Jednak na marzeniach by się tylko skończyło, gdyby nie okazja, która sama wpadła mu w ręce. Teść jego siostry miał do sprzedania prawie nowiutkiego 50- calowego Philipsa, który zapakowany w kartonie stał nieużywany na strychu. Oczywiście w jak najlepszym stanie, bo  wymieniony został po prostu na jeszcze większy model. Cena jaką za niego chciał uzyskać, to połowa sklepowej  w dniu zakupu. Syn znajomych nie miał tyle kasy, więc musiał wtajemniczyć w swe marzenia rodziców. Od razu wiedział, że matkę sobie urobi,  bo od dawna mówiła o zakupie do salonu większego telewizora, więc nawet zaproponowała, że  dorzuci mu z własnej kieszeni.  Okazało się też, że i z ojcem poszło gładko: w końcu perspektywa oglądania meczów z 32 na 50 cali była kusząca ,a jego kieszeń  z tego powodu nieuszczuplona. Decyzja zapadła, i syn pojechał po to wymarzone cudo.  Moment gdy stanął taki okazały na wyeksponowanym w salonie miejscu- napawał wszystkich dumą. Radość jednak skończyła się szybko. Po podłączeniu okazało się, że telewizor owszem gra ale buczy, a kolory jakieś takie niewyraźne. Próby regulacji, zmian dekoderów -spełzły na niczym. Wezwano zięcia, w końcu on ten telewizor znał wcześniej. Zięć nic na to nie  poradził,  nie poradził też co z tym fantem zrobić.
Gdy byłam zaraz po tym fakcie u znajomych i usłyszałam tę opowieść, to pierwsze moje pytanie było: dlaczego od razu przy  sprzedającym, syn nie sprawdził. stan telewizora? Ano dlatego, że swat w tym dniu wyjeżdżał na 3 tygodnie za granicę. A przecież Mundial tuż, tuż i synowi bardzo zależało, i nie było czasu. A teraz ona ma problem jak sprawę w rodzinie załatwić. Nie zadzwoniła do swatowej, bo ta by się tylko zdenerwowała, swata na miejscu nie było,  a na odległość  nie chce załatwiać tej sprawy. No i boi się ich reakcji.   Odpowiedziałam  jej, żeby się to tylko czkawką nie odbiło, że od razu ich nie poinformowali , że z telewizorem jest coś nie tak.
No i wykrakałam.
Swat wrócił i na wstępie  oznajmił, że miał taki dobry dzień, a ta informacja go mu zepsuła. Znajoma jest osobą bardzo wrażliwą i od razu się tym faktem  przejęła. Swat wprawdzie nie zakwestionował i nie wmawiał im: że obraz, dźwięk jest cacy, ale kategorycznie stwierdził, że u niego telewizor  kolorami czarował i do tego grał pięknie. Fakt, że rok stał nieużywany skomentował: że w magazynach sklepowych dłużej stoją i nic im się nie dzieje. Poradził  wezwać fachowca i zmienić dekoder. Na temat przyjęcia zwrotu- milczał. Znajomi się ciut taką reakcją zagotowali, ale że to rodzina, żabę przełknęli  i dla świętego spokoju radę wykonali. Fachowiec  mało odczuwalnie  jakość odbioru poprawił i stwierdził, że matryca już siada ( cokolwiek to znaczy) i coś tam nie nadąża przetwarzać kolorów. Ja się nie znam na tym,  znajoma też w strzępkach tylko potrafiła mi powtórzyć. W każdym razie decyzja o zwrocie, którą podjęli już na samym początku, a nie potrafili tego oznajmić, została  przypieczętowana.
No i tu polka się zaczyna, a stres  panoszy się niemiłosiernie. Znajoma spać nie może, trzęsie się jak galareta, wojny w rodzinie nie chce, ale  wybrakowanego telewizora również. Oczywiście na pole walki wysyła syna, w końcu to jego transakcja. Dziś starcie ostateczne 😉
A ja się tylko dziwię, czemu ludzie tak komplikują sobie życie. Ja na ich miejscu w dniu zakupu i stwierdzeniu, że coś nie gra- od razu bym zwróciła, a przynajmniej poinformowała o tym fakcie sprzedających. Nieważne czy to swat czy obcy. Od swata to bym nawet oczekiwała większego zrozumienia 😉

Zgrzyt i zrozumienie…

Mam koleżankę, która żadnej kolorowej gazecie nie przepuści. Tej, co to mało w niej treści, a dużo obrazków z życia innych. Ci inni to tak zwani celebryci. Mnie mówiąc szczerze,  nigdy nie interesowało kto z nich z kim i gdzie aktualnie  sobie chadza 😉 Ale w czym, to  i ja  już lubię  sobie przy okazji  podejrzeć 😉 Może dlatego, że wystawy sklepowe na co dzień nie są w zasięgu mojego wzroku? A może to zwykła babska przypadłość 😉 Ale ja nie  o tym…Wywiady, jeśli już czytam,  to tylko w jednym  miesięczniku,  któremu jestem od lat wierna. Ale bodajże w poniedziałek,  na głównej stronie Onetu kliknęłam wywiad z p. Martą Kaczyńską. Czysty przypadek, że w ogóle znalazłam się w tym czasie  na tej stronie, bo zmieniłam komputer  z powodu awarii laptopa, w którym  strony, na które codziennie wchodzę mam w zakładkach. Pierwszą stronę Onetu więc odwiedzam, ale z rzadka 😉 Ale do rzeczy…to pierwszy wywiad z córką pary prezydenckiej, który przeczytałam. I choć ci, co mnie tu znają i wysnuli słuszne wnioski, że ogólnie PiS i jego przedstawiciele nie są moimi ulubieńcami ani faworytami w grze politycznej, to może teraz się zdziwią moimi słowami, że nie traktuje tego co przeczytałam jako manipulację polityczną. Jasne, że czuję zgrzyt i to potężny, że akurat wywiad się ukazał ( podobno niejedyny) przed wyborami. I być może mają rację ci, co na odległość czują ,że polityka za tym stoi. Bardzo trudno nie mieć takich odczuć, przyznać muszę, ale polityka przezroczysta nie jest i nigdy nie będzie. Więc abstrahując od pobudek, jakimi p. Marta się kierowała, ja uważam, że milczeć,  bo upłynęły tylko 2 miesiące od tragedii, jaka ją spotkała, wcale nie musiała. Dlaczego? Bo jak już kiedyś pisałam o żałobie i czasie jej trwania, to moim zdaniem każdy ma swoją potrzebę jej odczuwania. Jedni chowają się w najdalszy, najciemniejszy kąt , unikając nawet bliskich a co dopiero obcych ludzi, inni wręcz przeciwnie, garną się do nich. Każdy ma własną wrażliwość przeżywania tego, co go spotyka. Na pytanie w wywiadzie czy był u  niej  psycholog, odpowiedziała: po co? od początku byli ze mną przyjaciele. Sama kiedyś  towarzyszyłam Przyjaciółce, gdy umierał Jej ojciec…Była u mnie przez kilka dni,  z dala od tego wydarzenia i pojechała bezpośrednio na pogrzeb. Wiele osób pewnie takie zachowanie by  nie zrozumiało. Tym bardziej, gdyby wiedzieli, że była jedynaczką a ojciec Jej ukochanym tatą. Wielu by nawet potępiło, bo nie zachowała się według przyjętych kanonów. Tylko co lub kto je  tak naprawdę  wyznacza? Czy cierpieć wszyscy musimy w jeden słuszny sposób?
Według mnie p. Marta popełniła błąd, że wywiad nie ukazał się po wyborach. Być może taki miała cel, więc konsekwencje oburzonych głosów z tego powodu sama pewnie poniesie. Ale też trzeba powiedzieć, że jej słowa, o tym co przeżyła mogą  pomóc. Tym, co życie przyniosło podobny scenariusz i  chcą szybko wrócić do normalnego życia, bo jest ono ucieczką od bólu, strachu i beznadziejności. Żona pewnego polityka,  który też zginął w samolotowej katastrofie, publicznie się wypowiedziała, że największy ma żal, że nagle telefon jej zamilkł. Widocznie jej znajomi, przyjaciele słabo Ją  znali ,że nie wiedzieli, że w takiej chwili  potrzebuje ich obecności, tej fizycznej również. Bo nie chce  się zamykać ze swoją rozpaczą  i chce mówić o bliskiej osobie, którą tak nagle utraciła.
Jak widać, zachowujemy się różnie, bo jesteśmy różni. Każdy z nas jest inaczej skonstruowany psychicznie.
Od osób znanych lub ich rodzin oczekujemy więcej…ale przecież to też ludzie, którzy popełniają błędy. Błędy według  tych, co ich oceniają i mają do tego prawo
Bo przecież ocena jest subiektywna , często przez pryzmat własnych zachowań i nietolerancji do zachowań innych..
Podsumowując: gdyby ten wywiad ukazał się po wyborach, pewnie bym nawet o nim nie wspomniała. I gdyby nie wczorajsze imieniny u koleżanki, gdzie temat owy był poruszony, a towarzystwo wielce oburzone, to szybko bym o nim zapomniała.
Ale ja już taka dziwna jestem, że daję przyzwolenie ludziom na różne zachowania, nie tylko na te według przyjętych kanonów.
No a teraz ubieram się w zbroję tolerancji i czekam na słuszne oburzenie…;)
Tylko pamiętajcie, że aspekt polityczny ucięłam w  zarodku 😉
******************************************************************************************************
Oznajmiam, co następuje, a po raz pierwszy nie było to takie oczywiste ,że Misiek jest już w klasie maturalnej i żadna mowa czy gadka szmatka, ba, nawet  pismo w języku obcym mu  w tym nie przeszkodziło 😉 Znowu pokonaliśmy Niemca 😉

Po co na wybory? Bo tak trzeba!

Mamy demokrację, a nie potrafimy z niej korzystać. Smutna to prawda, którą między innymi obrazuje frekwencja na wyborach. Jak jeszcze ta lokalna, samorządowa jako tako, to ta ogólna narodowa o pomstę do nieba woła. Wolimy siedząc przed telewizorem, czytając gazety, przeglądając strony internetowe psioczyć na wszystkich i wszystko wkoło. Na rząd, polityków, posłów, ich zwolenników lub przeciwników. Debatować zaciekle i zażarcie w pracy, wśród znajomych i rodziny. Wszędzie i z kim się da, ale ruszyć tyłki i pójść na wybory…zamiast kłapać jęzorem często niepotrzebnie,  to już się nie chce. Wtedy słyszę tylko dwa słowa: po co? I argument,  który zbija mnie z nóg, ten powszechny – przecież mój głos nic nie zmieni.
I w tym momencie zwróciłabym się do rodaków słowami Ewy Lipskiej:
Mówię do mojego kraju: wyprowadź się, wyjedź. Bądź przez moment cudzoziemcem. Potem wróć i zamieszkaj w sobie. Przemyśl to wszystko jeszcze raz.
Może wtedy nie będzie potrzeba narodowej traumy, by naród się zjednoczył i zaczął współpracować dla własnego dobra.
Czas zmienić mentalność, przestać myśleć po staremu , inaczej będziemy stać w miejscu kłócąc się tylko i snuć spiskowe teorie. W tym przecież przodujemy…
Wołam więc :
MARSZ NA WYBORY!
I pewnie usłyszę z każdej strony:
Po co?
I w tym momencie odpowiem słowami siwej, starszej pani z terenów powodziowych:
Trzeba iść, trzeba…
Powiem też dlaczego ja idę głosować:
Bo lubię korzystać z przywilejów.
Bo czuję ,że to jest mój wewnętrzny obowiązek.
Bo nie lubię narzekać bez przyczyny 😉
Bo chcę dać dobry przykład własnym dzieciom, które i tak się od tego nie migają, wręcz przeciwnie- cieszą się, że już mogą 🙂
Bo tak! trzeba…

Coś dla ochłody… ;)

Kilka gorących dni i już człowiek oklapł, i już się nic nie chce…Może ktoś dobrze funkcjonuje w upale, ja tam toleruję temperaturę nie wyższą niż 25 stopni. Gdy jest wyższa, to snuję się jak mucha w smole, tfu,  albo raczej jak pszczoła, która wpadła do miodu. To bardziej pasuje, w końcu miodobranie właśnie zakończyliśmy 🙂 A tu z każdym dniem zapowiadają o 3 stopnie więcej. Masakra. I nic tylko powtarzam sobie co chwilę: łyk zimnej wody dla ochłody lub zimny prysznic sobie zrobię 😉 Taaa, coby zaraz kubeł lodowatej na mnie się nie wylał i to za sprawą stopni– niekoniecznie tych Celsjuszowych (wiem, wiem niepoprawna pisownia ). Doniesienia z frontu- czytaj szkoły- są lekko niepokojące. Misiek zalicza po kolei to, co pani od niemieckiego mu kazała, ale postawiona długopisem jedynka  koledze z grupy, morale pozostałych czterech zagrożonych porządnie podkopała. A tu jeszcze ten żar z nieba …No , ale mam co sama chciałam, a moje dziecko jak nic do moich wywodów się zastosowało. Zawsze obojgu powtarzałam, że uczą się dla dobrych stopni wtedy, gdy one są trampoliną, by dalej skoczyć. I tak oboje zawsze pierwszy semestr miały gorszy niż drugi. Drugą gimnazjalną to sobie w ogóle odpuściły,  by w trzeciej pokazać, że stać ich na jedno z najlepszych liceum w Dużym Mieście. Misiek się nawet tak rozszalał, że matka nieświadoma na zakończeniu roku, po fakcie w gazecie przeczytała, że z najlepszym wynikiem owo gimnazjum skończył 😉 No a teraz znowu w drugiej klasie odpuścił sobie i nie wiadomo jeszcze, jak to się skończy. Trzeba było mi dziób nie otwierać i się nie wymądrzać, że dla dobrych ocen niekoniecznie zawsze trzeba się uczyć. Tuśka też się do tej zasady stosowała, dwa pierwsze lata w liceum przebimbała, by zdać dobrze maturę i na studiach dostawać 4 i 5 a nawet i więcej, po to, by mieć stypendium. Wyszło na moje;) Jakoś nie pomyślałam, że dzieci mogłyby się uczyć dla dobrych stopni ot tak dla własnej czy matki satysfakcji. To się chyba nazywa brak ambicji?

Z drugiej strony mogę powtórzyć za dyrektorem pewnego liceum uprawiającym również dziennikarstwo, że licealiści mają za dużo przedmiotów;)

 

Zważywszy, że ani łyk, ani cała wanna czy  zimny prysznic nie wystarczy, by się porządnie schłodzić, to wybrałam się w poszukiwaniu większego akwenu 😉 Do tego smażony pstrąg z surówką oraz puchar lodów z owocami i można jakoś przeżyć 🙂

 

Wszystkim w tych gorących dniach życzę takiej ochłody (bez zimnych kubłów na głowę) a wszystkim „sesjującym się” – wyrazy współczucia i trzymam kciuki!!!


Dom – nasze poczucie bezpieczeństwa…

Te słowa piszę, siedząc w wygodnym fotelu na tarasie. Na stole stoi kawa w jednym z ulubionych kubków, są truskawki i czereśnie zerwane wczoraj w ogrodzie. Ptaszki mi wesoło świergolą,  drzewa rosnące wkoło i kwiaty w doniczkach cieszą nie tylko oko, ale i nos. Mój taras, mój dom. Wyznaję zasadę, że dom to nie tylko ściany , ale przede wszystkim ludzie w nim mieszkający. Rodzina, bliscy. Ci, co ten dom tworzą. Tak, dom dla mnie jest pojęciem szerszym niż kilka ścian i dach oraz większy czy mniejszy wokół niego ogródek. Ostatnie tygodnie jednak weryfikują mój pogląd na ten temat. Jesteśmy społeczeństwem, które wciąż w większości własne domy dziedziczy po rodzicach, dziadkach i ma sentymentalny do nich stosunek, albo latami najpierw oszczędza, a potem buduje własny dom. Często jest on dorobkiem całego naszego dorosłego życia lub przywiązani jesteśmy do niego kredytem. Ale również przywiązani jesteśmy do miejsc, w których ten dom powstaje: do miast, miasteczek i wiosek rodzinnych. Powoli, w żółwim tempie to się zmienia, ale daleko nam do Amerykanów czy Kanadyjczyków, którzy w ogóle nie mają sentymentu do przysłowiowych czterech ścian i przeprowadzają się bardzo często. Oczywiście wynika to z możliwości finansowych, a co za tym idzie uzyskaniem szybkiego, taniego kredytu. I ogólną migracją spowodowaną przede wszystkim pracą. Ale wróćmy na własne podwórko. Dom , w którym mieszkam już 20 lat( w sierpniu minie)wybudowaliśmy sami na podarowanej przez teściów ziemi. Szybko jak na tamte czasy , bo latem powstały fundamenty ( byłam w ciąży z Tuśką ), wiosną następnego roku ruszyła budowa ,a latem następnego już się wprowadziliśmy. Teraz budowa domu przebiega jeszcze szybciej, o ile ma się pieniądze, bo wszystkie materiały są na wyciągnięcie ręki. Wtedy trzeba było wręcz je zdobywać i to różnymi sposobami 😉 Lubię swój dom i kocham swój kawałek podłogi, ale za miejscem, w którym stoi już nie przepadam. I od dawna mówię ,że na emeryturze sprzedaję dom i wracam do mojego Dużego Miasta. Na te słowa Tuśka mi kiedyś powiedziała : Jak to, chcesz sprzedać nasz rodzinny dom, dom, w którym się wychowałam? Szczerze? Zaskoczyły mnie te słowa, ale i zastanowiły. Niby to tylko ściany i dach, które były świadkiem życia naszej rodziny. Miejsce , w którym rosły i wychowały się moje dzieci. Może dlatego one mają większy sentyment niż ja? Pewnie ja dziwnie bym się czuła, gdyby moi rodzice sprzedali mieszkanie, w którym się wychowałam, w którym dorastałam. Nie wiem.

Jednak teraz patrząc w telewizor i widząc ogrom tragedii, jaką spowodowała powódź, widząc ludzi załamanych, cierpiących, bezradnych, bo utracili swoje domy, nagle pomyślałam sobie, że to nie tylko cztery ściany. Oczywiście, że strata dorobku całego życia, to co innego niż go sprzedanie i przeprowadzka w inne miejsce. Tego nie można porównywać. Ale ja widząc przerażające  obrazy siedząc wygodnie we własnym domu, nagle poczułam, że nie wiem, czy potrafiłabym dobrowolnie z niego zrezygnować…A już nie wyobrażam sobie, co bym czuła, gdybym go nagle straciła…

Strasznie dużo tu wspomnień…

Strata domu to nie tylko strata finansowa, to strata poczucia bezpieczeństwa. A każdy dom, każdej rodzinie je dawał albo przynajmniej powinien dawać. To do domu lubimy wracać z bliskiej lub dalekiej podróży, to w nim lubimy się schronić przed złem zewnętrznym, które czasami nas dopada.

Dom to nasza twierdza.

I gdy nagle go tracimy z przyczyn od nas niezależnych, to strach, ból, żal potrafi rozerwać nasze serca, również moje, gdy patrzę na to wszystko przez pryzmat szklanego ekranu.

Stracić dom…to trauma, po której trzeba zacząć wszystko od nowa. Nie tylko mury odbudować lub postawić na nowo, ale również odbudować poczucie bezpieczeństwa.

Choć życie jest wartością nadrzędną, to jednak chyba każdy przyzna, że musi mieć swoje miejsce na ziemi. A tym miejscem jest DOM.