W rozsypce…

Nos czerwony jak burak, który o tej porze roku powinien kojarzyć się z glinianym garnkiem, w którym robi się zakwas… a nie z wątpliwą ozdobą mojej face. Oczka jak szparki, non stop załzawione niby od kataru, ale nie tylko… Mam budowę w centrum domu i emocje zerwane z postronka. W telewizji reklama za reklamą z choinką, prezentami w tle, a ja oprócz zakupionych książek dla Najmłodszych nie mam nic. Żadnego pomysłu, planu, null…

Kartki z kalendarza umykają w zastraszającym tempie, a mnie dopadł totalny marazm. Tata, który coraz częściej przemieszkuje na ranczu, wypełnia sobie czas po pracy drobnymi pracami budowlanymi, codziennie dzwoni z pytaniem, jak tam remont. Niezmienne odpowiadam, że trwa, trwa, trwa… Dobrze, że ma zajęcie, i dobrze, że nie musi siedzieć w czterech ścianach, które tak bardzo uświadamiają pustkę, jaka nastała wraz z odejściem Mam. Misiek dzwoni z informacją, co już mają zaklepane, zaliczkowane, ustalone i w tych przekazach słyszę dużą szczęśliwość.

Pozbieram się, tylko nie wiem jeszcze kiedy. Najpierw muszę pogonić choróbsko.

Miłego weekendu! 🙂

 

***

Poszaleliście w czarny piątek? Ja jakoś omijam szerokim łukiem te wszystkie „okazje”, ale jak mi wczoraj temperatura spadła do przyzwoitych 37,8, to pomyślałam sobie, że może w księgarniach internetowych są dodatkowe promocje, i bingo!

Ma być tak…i już!

Tytuł posta powinien brzmieć: zdążyć z obiadem, bo tak szybko fachowiec odjeżdża.

Mnie to już zaczyna bawić, bo co się mam denerwować. Liczę, że w końcu OM przejrzy na oczy, że zachowuje się dość kuriozalne na ten czas. Albowiem tkwi mentalnie w czasach słusznie minionych, w których to każdego budowlańca trzeba było solidnie nakarmić, bo inaczej roboty nie skończył. Albo nie zaczął. Dobrze, że nie naśladuje swojego śp. Ojca, który na zakończenie dnia jeszcze takiemu stawiał flaszeczkę i zagrychę, żeby na drugi dzień raczył w ogóle przyjść do roboty.

Według OM, tak ma być, bo tak tu (na wsi) było, jest i będzie. Fachowiec nie jest zupełnie obcy, bo to mąż kuzynki naszej pracownicy, która dodatkowo opiekuje się Teściową. I obie z Ciocią wzięły sobie za punkt honoru utuczyć Fachowca. Właściwie powinnam nie mieć nic naprzeciw, bo w końcu to nie ja stoję przy garach, ale…! Pod przykrywką tych konsumowanych obiadów kryją się solidne zastrzeżenia. Pomijam już absurdalność sytuacji, kiedy to w sobotę Fachowiec zaczął swoją pracę po godzinie 10, a obiad już konsumował o 12.20, z pomocnikiem, który zjawił się 15 minut wcześniej, po czym oboje opuścili nasz dom parę minut po 13., żegnając się do poniedziałku. Nie zdążyłam upichcić bigosu, OM pojechał bez obiadu do DM, spotkać się z Tatą na ranczu (nie omieszkałam zadzwonić do niego i poinformować o całej sytuacji, niech przemyśli sobie, bo do tej pory każdą moją uwagę kwitował piorunującym wzrokiem i werbalnie, choćby takimi słowami, że na drugi raz sama sobie będę załatwiać fachowców), a po panach został tylko kurz, bród i bałagan… A co gorsza, w ogóle mogliby nie przychodzić w tym dniu, gdyby w piątek zamiast czterech godzin, Fachowiec przepracował uczciwie 7-8. Albo przyjść i zacząć montować geberit, co zaowocowałoby skróceniem zakończenia robót. Gdyby nie to, że toaleta jest w samym centrum parteru, gdzie ciąg komunikacyjny krzyżuje się z oba wejściami (głównym i przez piwnicę), z kuchnią, pokojem, schodami na górę, i nie można obejść rozłożonych na podłodze upapranych zaprawą arkuszy tekturowych, oraz fakt, że w praktyce brak kibelka na dole jest bardziej uciążliwy niż odwrotnie, to nie czepiałabym się tych cholernych obiadów!

A tak serio, to OM mnie wkurza ze swoim podejściem do tematu. Bo to nie jest żaden wymóg Fachowca, absolutnie! Tylko nadgorliwość gorsza od faszyzmu gościnność i poczucie w obowiązku u OM. (Wcale się nie dziwię, że remonty przeprowadzał podczas mojej nieobecności, bo pewnie każdy skończyłby się rozwodem). Fachowiec wkurza mnie tym, że jest powolny jak żółw, przyjeżdża późno (to ma ulec zmianie, i jest na dobrej(?)drodze, bo wczoraj zjawił się parę minut po ósmej, niestety dziś już o godzinę później), co chwilę rzuca robotę aby zapalić, i jest bałaganiarzem, co świadczą porozrzucane jego rzeczy w kotłowni… Czym nawet zirytował OM, bo on po nim tę kotłownię już któryś raz sprzątał. Ale i tak najbardziej zadziwia mnie to, że nie zależy mu na czasie, a to znaczy, że i na pieniądzach. A czas to pieniądz, szczególnie w robocie o dzieło. I to już jest mocno podejrzane 😉

 

Dziecka Młodsze dopiero co się zaręczyły, a temat ślubu i wesela zdominował ostatnie dni. I dobrze, bo odgoniły myśli od świąt… Gdyby nie Najmłodsi i Tata, to schowałabym się pod grubym pledem zapomnienia, że jest taki czas. Świąteczny. Nie mam sił, nie mam nastroju…i nic nie jest w tym roku proste.

Za chwilę muszę się spakować i jechać do DM, a nie mam ochoty wyściubić nosa za drzwi. Jestem trochę zepsuta i obawiam się, że ten wyjazd nie wyjdzie mi na dobre, wręcz przeciwnie. Jutro TK, o ile się nie okaże, że zapomnieli zgłosić i umówić moje badanie, bo telefonu żadnego nie dostałam co do godziny, ale psychicznie jestem przygotowana, że zostaję do czwartku. Oczywiście w mieszkaniu w DM, a nie w szpitalu.

Potrzymajcie kciuki, bo mój minimum plan, to dożyć do kolejnej jesieni…;)

 

Kto by pomyślał…

Piętnaście lat. Półtorej dekady temu postawiłam pierwsze literki pod własnym (i prawie tym samym) adresem. Normalnie dinozaur w świecie blogowym 😉

Bez większych aspiracji w sensie promocji własnego bloga, ale ciesząca się z każdego nowego czytelnika, jak i z żalem przyjmująca, że tak wiele osób przestało pisać, czytać, zaglądać… Cóż… życie, ono nieustannie płynie i nie wejdzie się drugi raz do tej samej wody. Ludzie przychodzą i odchodzą, a mnie pozostają powroty do postów i wspomnienia. Jeszcze tego nie robię, ale wiem, że przyjdzie taki czas… Tylko jak przebrnąć przez prawie 1700 postów? 😉 Niektórzy to robią, czym mnie zadziwiają nieustannie. I wzruszają, bo to oznacza, że ktoś poświęca swój czas dla mnie. Kto by pomyślał?

Zestarzał mi się blog, zestarzałam (??) się ja, i zdążył mi się zestarzeć Pańcio, który na pytanie, czy napisał list do Mikołaja, odpowiedział, że Mikołaj nie istnieje, ale już powiedział mamie, co chce dostać. Szok. A potem wziął się za składanie zydelka, który od lata czekał w oryginalnym opakowaniu na swoją kolej. Zapoznał się z instrukcją, złożył, śrubki przykręcił najpierw śrubokrętem, a dokończył wkrętarką. Szok.

Późnym wieczorem nadciągną Dziecka Młodsze, bo niespodziewanie pewne sprawy mogą dostać przyspieszenia, a na dodatek nie wyglądać tak, jakby można było się spodziewać…

Miłego weekendu 🙂

P.S. Fachowiec zaczął irytować OM, a to zły znak, bo mój mąż to bardzo spokojny człowiek ;ppp

 

Pożądana normalność…

W telewizorni właśnie przemawiał ubrany w garnitur Pinokio, kiedy Zońcia budowała kolejną wieżę z drewnianych klocków. W pokoju co chwilę słychać było gromkie oklaski: te z ekranu i nasze, bo Księżniczka po postawieniu ostatniego klocka ochoczo sobie biła brawo, pilnując, żebym robiła to samo z odpowiednim okrzykiem. Brawo! Barwo! Brawo!*  W krótkim czasie postawiła kilka wież, a mnie przemknęła myśl, że pewien prezes mógłby pobierać u niej nauki w kwestii stawiania wysokich budowli 😉 Nie słuchałam uważnie Pinokia, ale słowo dobrobyt usłyszałam kilkakrotnie. Och, ach… już prawie się w nim pławiłam, kiedy znów natrętna myśl opanowała mój umysł… Ochrona zdrowia zadłużona na 14 miliardów złotych, oświata niedofinansowana, a ludziom się z trybun wmawia, że nasz kraj mlekiem i miodem płynie, może jeszcze trochę rozwodnionym, ale za chwileczkę, za momencik, za kolejne cztery lata to mleko i ten miód będzie stuprocentowej jakości. Taa…

Pańcio ma nową Panią Nauczycielkę, bo poprzednia zrezygnowała z pracy. Powodem była skarga jednej z matek do dyrektora szkoły, kuratorium, sanepidu. W imieniu wszystkich rodziców, co było zwykłym nadużyciem. Pozostali rodzice o skardze dowiedzieli się na zebraniu z dyrektorem, po czym poprosili Panią, żeby swą decyzję przemyślała, a ta obiecała, że to zrobi. Jednak najpierw poszła na zwolnienie, a potem już z tego zwolnienia nie wróciła. Trudno się dziwić młodej osobie, która dopiero co rozpoczęła swoją nauczycielską pracę od klasy, gdzie matka ucznia, który ma orzeczoną dysfunkcję (dziecko jest nadpobudliwe, agresywne), o której nikogo wcześniej nie poinformowała, robi co chwilę awantury i pisze skargi. Bo to nie z uczniem największy problem, a z rodzicem. Użerać się z taką osobą przez trzy lata, za niewielką pensję, bo podwyżki dla nauczycieli to kolejny mit- to nie jest wymarzona praca! Samorządy z subwencji z MEN-u nie są w stanie pokryć wszystkich kosztów, więc trudno realizować im obietnice rządu. Są już takie szkoły, gdzie nie tylko niewypłacane są premie- najlepsi nauczyciele tracą finansowo- ale nawet pobory za nadgodziny czy pensja zasadnicza. (Są i takie, którym nie starcza na realizację zaplanowanych inwestycji, bo muszą dokładać do szkół i przedszkoli). Do tego dochodzi brak skutecznej reformy, takiej, żeby szkoła stała się przyjazna uczniom, program nie był przeładowany, a nauczycielom dużo łatwiej się pracowało za godziwe wynagrodzenie, więc trudno się dziwić, że młodzi wykształceni ludzie tak szybko rezygnują po zetknięciu się z obecną szkolną rzeczywistością. Dziś bycie nauczycielem to żaden prestiż społeczny czy finansowy. Nawet pewna praca na etacie, wizja wolnych dni, których tak wielu zazdrości, nie zrekompensują wszystkich trudów, z jakimi muszą się borykać nauczyciele.

Pańcia uczy teraz pani przebywająca już kilka lat na emeryturze, która uczyła w zerówce moje dzieci. Nie wiem, czy kiedykolwiek uczyła klasy 1-3, jak już, to tylko na zastępstwie. Z mównicy sejmowej padło dużo słów o rodzinie, o przyszłości dzieci, które zagrożone są przez rewolucję ideologiczną. Zaś o realnym zagrożeniu, że zaraz tych dzieci nie będzie miał kto uczyć ani leczyć…cisza. Dla rządzących ważniejsza jest walka ze środowiskiem LGBT, edukacją seksualną niż prawdziwa reforma szkolnictwa czy ochrony zdrowia…

 

* Jak dobrze, że dom stoi w sporej odległości od drogi, osłonięty drzewami od ulicy, bo jakby tak ktoś szedł chodnikiem i spojrzał w okno, a przez szybę zobaczył na ściennym ekranie Pinokia i usłyszał moje gromkie brawa, to mógłby mnie wziąć za entuzjastkę dobrej zmiany ;p

I ogłoszenie parafialne: Jak ktoś potrzebuje najpowolniejszego Fachowca pod słońcem, to służę namiarami. Plusem jest to, że do pracy przychodzi codziennie… że wszystko rozumie, co się do niego mówi. W teorii. O praktyce przemilczę, bo to gówniany śmierdzący temat ;p

 

Polowanie na…

Na fejsie widziałam zdjęcie zabitych zajęcy. Setkę. Ot, tak dla sportu. Tak. Myśliwi zabijają zwierzynę. I zdarza im się też ustrzelić człowieka.

W rządzie zaś zaczęło się polowanie na kasę. Naszą. Obywateli. Wszystkich. Nie tylko tych, co płacą podatki, pracując. Podniesiona zostanie akcyza na alkohol i papierosy. Przebąkując, że jest za duże spożycie trunków, więc podwyżka ma na celu również ograniczyć. Taaa… Pytanie retoryczne: dlaczego stacje paliwowe mogą mieć koncesję na alkohol? Sprzedając go przez całą dobę 7 dni w tygodniu.

Emeryci mają dostać 13 emeryturę, bo to duża grupa wyborcza, a przecież jeszcze wybory prezydenckie, więc trzeba im dać (jeszcze w przyszłym roku), a komuś zabrać, bo budżet to nie worek bez dna. To może niepełnosprawnym z ich funduszu solidarnościowego?

Nigdy nie byłam przeciwniczką podwyższenia wieku emerytalnego. Z rozsądku. Chociaż uważam, że samo podwyższenie tego systemu nie uzdrowi. Przyglądam się batalii o zniesienie 30-krotności składki na ZUS, która nigdy mnie nie dotyczyła, bo w moim życiu zawodowym miałam krótki epizod zatrudnienia na etacie. Ale mojego Tatę już na ten przykład tak, w czasie kiedy jeszcze nie pracował wyłącznie na własny rachunek. Dziś dotyczy to powyżej 400 tys. pracowników i ich pracodawców. Najbardziej zirytował mnie pomysł Lewicy, a konkretnie partii Razem, którzy są za, ale pod warunkiem, że będzie maksymalna emerytura. No, to jest totalna grabież! Nie dość, że już dziś uszczknie się komuś z poborów, to potem jeszcze przy emeryturze. Ciekawa jestem tej debaty w Sejmie, i co z niej wyniknie. Szkoda tylko, że znów ominięto zdanie ekspertów.

*

Z domowego frontu: nic nie jest takie, na jakie wygląda 😉 Nawet muszla klozetowa, zamontowana w końcu po tygodniu bytności Fachowca, późnym wczorajszym wieczorem… po czym, dziś rano zdemontowana- okazała się niewygodna ;pp  Serio, wszak przecież nie od kozery już wieki temu wprowadzono jakże adekwatne słowo: wygódka. Czekam na nową. Czekam też na nową umywalkę, bo ta zakupiona została oddana. Umywalka ma przyjść dopiero w czwartek, muszlę dziś ma przywieźć OM. I tak o to moje pobożne życzenie, żeby zamknąć temat łazienki na górze jeszcze w tym tygodniu się nie ziściło, ale to, że rozciągnie się jak guma do żucia i nie mam żadnej gwarancji, że zakończy się przed następną niedzielą, to nie przewidziałam w najbardziej katastroficznej remontowej wizji. A toaleta na dole jeszcze nawet niezaczęta. Przez chwilę miałam momenty grozy, kiedy to siedząc sobie z OM na kanapie i leniwie coś tam przeżuwając, między jednym a drugim kęsem, usłyszałam, że za rok, dwa, to trzeba będzie pion centralnego wymieniać. Coooo???– ryknęłam. Dlaczego nie od razu teraz?- pytam się, choć myśl o tym, że to przedłuży już i tak uciążliwy czas remontu powoduje u mnie ścisk wszystkich wewnętrznych narządów, to nie wyobrażam sobie kolejnej rozpierduchy w najbliższej przyszłości. I kiedy już snuję plany (wszak jestem techniczna i nawet po fachu) jak wymienić pion centralnego z wyłączeniem łazienki na dole, po wyremontowaniu jej teraz, żeby jednak nie przedłużać i nie wymieniać na tę chwilę, OM dzwoni do Taty. Uff… to on jak był ostatnio, stwierdził, że rury  od centralnego nie muszą być wymieniane, a OM o tym zapomniał. Myślałam, że go uduszę, taki stres mi zafundował!

Z frontu szkolnego i przedszkolnego:

Pańcio, na pytanie, jak jest w szkole, zawsze odpowiada, że fajnie, i to by było na tyle. O tym, że dostał 6+ z czytania, powiadomiła Tuśkę Pani ze świetlicy, bo Pani nauczycielka bardzo Pańcia pochwaliła, gdyż ta wyróżniająca ocena była za tekst dodatkowy, który dzieci nie miały zadany, żeby się nauczyć.

U Zońci żadna zmiana nie nastąpiła, choć może niewielka w tym, iż biegnąc z radością rano do dzieci w przedszkolu, w końcu z radością wita Tuśkę jak po nią przyjeżdża 😉 I coraz więcej mówi. Wpada z mamą do sklepu i od progu woła: daa eść!! da eść!! Po czym jak już dostaje do rączej bochenek chleba, odtańczy z nim taniec (obrotowy i w górę ręce) triumfu i radości, to wbija się w niego ząbkami, cała szczęśliwa.

Kłopotliwe picie…

Wody.

Serio.

Nie żebym nie lubiła, choć wolałabym kawę na ten przykład. Herbatę niekoniecznie czarną, ale z różnymi dodatkami (bez cukru!). Wino. Nawet słodkie, choć przełknięte tylko z powodu wyjątkowej okazji 😉

Ale! Moje nerki potrzebują wody, wody, i tylko wody. Staram się temu sprostać, bo to moje żyć być z pigułami albo nie, a na horyzoncie jeszcze TK. Łatwiej jest, jak cały dzień spędzam w domu, bo kibelek własny, to komfort zupełnie inny, no i na czas dolecę. A latam często. Truchcikiem. Kurcgalopkiem. W podskokach, ze skrzyżowanymi nogami. Dlatego jak mi zlikwidowano na czas nieokreślony jeden kibelek w domu, to jeszcze doszło zjeżdżanie na tyłku po schodach. Na czas.

Słodki jeżuuu jak ja tęsknię za czasem, gdzie mój pęcherz był pojemniejszy, ale przede wszystkim szczelniejszy 😉 Teraz wystarczy szum deszczu za oknem i już lecę do toalety. No dobra. Przesadzam, ale odkręcenie kranu muszę poprzedzić wizytą, bo, tak czy owak, i tak to się tym kończy, a lepiej wcześniej niż później, bo potem może już nie być takiej potrzeby ;p Jakie to męczące i upierdliwe. Szczególnie o tej porze roku i poza domem. Szczególnie że kiedyś nie miałam z tym żadnego problemu; nie tak jak moja Przyjaciółka, która od niepamiętnych czasów ograniczała picie czegokolwiek poza domem. Teraz ją rozumiem.

Przełknęłam jednodniową nieobecność Fachowca- siła wyższa, z nią nie ma co dyskutować! Wyjazdy i powroty w dniu następnym były niepokojące, ale dopiero słowa stało się, wzbudziły moje przerażenie, że o to właśnie czas na niespodzianki. Niemiłe. I nie myliłam się: wizja muszli klozetowej, a tym bardziej zakończenia prac na piętrze rozpłynęła się we mgle gęstej niczym mleko. Odłamał się kawałek terakoty, akurat ten pod muszlą, a wymiana potrzebowała czasu stężenia zaprawy… Rzuciłam okiem na tę katastrofę i stwierdziłam, że wielkość i miejsce, według mnie, tej wymiany nie wymaga, biorąc pod uwagę, że jeszcze dziś miałabym dwa czynne kibelki, zanim znów jeden z nich zostanie odłączony. I to ten ważniejszy, bo skończy się jazda nocna po schodach… Decyzja zapadła. Z ulgą wróciłam do kuchni, gdzie pomiędzy pastą z makreli, mielonymi a doglądaniem odrabiania lekcji przez Pańcia oraz oczywistym piciu wody i związanymi z tym konsekwencjami, płynął mi czas. Po czym słyszę, że umywalka na górze nie zostanie dziś wymieniona, bo potrzebny nowy syfon. Bateria również. Przełknęłam to jakoś, choć w planach na wieczór było już wysprzątanie łazienki, może nie na glanc, ale przede wszystkim myśl, że Fachowiec już nie będzie się pałętał na górze, była przyjemna, a tu guzik. Bez pętelki. Albo z … sama nie wiem. Bo gdy usłyszałam, że jak zostanie umocowana muszla, to trudniej będzie dociąć kolejną płytkę, więc pan Fachowiec sobie tylko utrudni robotę, to westchnęłam. Ha! No cóż! Mimo iż niektórzy uważają, że jestem złą kobietą, żeby zmienić ten wizerunek sama z siebie zaproponowałam, żeby tej muszli nie instalował. Z ciężkim sercem, ale nie będę komuś utrudniać życia ;p A potem się okazało, że jednak tę felerną płytkę trzeba wymienić, bo stare otwory nie pasują do nowych i będą widoczne, a żeby było jeszcze śmieszniej, to nowy kompakt w oczach Fachowca jest… krzywy. (Naprostował się po przyjeździe OM do domu). Jedyne co się udało ustalić to to, że Fachowiec też już ma dość chodzenia góra- dół i marzy, by z tej góry zejść już ostatecznie. Dlatego może już dziś, choć bez żadnych wiążących (związać to musi klej płytkę z podłożem) obietnic, nie będę już narażać życia w momencie, kiedy mój pęcherz domaga się wypróżnienia, a ja nie wiem, czy to sen czy jawa, kiedy pędzę na dół do toalety.

 

Wczoraj zadzwoniła do mnie PT, i uraczyła taką rewelacją, że wszystko mi opadło, i na jakiś czas perypetie toaletowe zeszły na dalszy plan. Nienawidzę, jak ktoś narusza sferę bezpieczeństwa moją, bądź moich bliskich!

Niepokojące słowa…

Fachowiec przyszedł dzień wcześniej, czym mnie zdumiał do imentu, potem lekko wystraszył, że jak mu zabronię wiercić (wysłałam OM do kotłowni, aby wynegocjował dwu i półgodzinną ciszę, bo tyle mniej więcej trwa drzemka Zońci), to sobie pójdzie i nie wróci, ale to słowa najbardziej nie dają mi spokoju, które usłyszałam w odpowiedzi na pewne moje sugestie, a mianowicie, że będziemy mieć dużo czasu na ustalenia…

I na to się zanosi, widząc tempo prac…

Drugi dzień w większości spędziłam u Najmłodszych. Tuśka radziła mi pozostać, Pańcio namawiał na nocleg, a Zońcia się tylko tuliła i uśmiechała. Zięcia nie było, ale pewnie by mnie pogonił. Mnie zaś nie uśmiechało spanie nie w swoim łóżku, a po telefonie do OM i wypytaniu co się dzieje na froncie robót, stwierdziłam, że wracam na łono domowe. Wprawdzie korzystanie z kibelka było trochę ograniczone, bo musiałam najpierw sprawdzić gdzie są fachowcy, coby nie świecić im gołym tyłkiem jak zadrą głowę do góry, na ten przykład, ale jakoś udało mi się uchronić ich od tych wątpliwych widoków ;p Głównie dzięki temu, że jeden z nich to gaduła, więc choć nie zawsze byli widoczni, ale za to słyszalni.

Trzeci dzień, zapewniona przez Fachowca, że o każdych przerwach w dostawie wody będzie mnie uprzedzał, również postanowiłam zostać w domu, choćby po to, żeby ugotować gar zupy z wkładką, aby panowie- Fachowiec i jego pomocnik- mogli również się posilić, bo pracują do wieczora; na szczęście nie przyjeżdżają bladym świtem, choć i tak codziennie zastają mnie jeszcze w negliżu 😉 Także chwilę spędziłam w kuchni, po czym z laptopem (serial), książką (trolle, fake newsy i bezrefleksyjni użytkownicy szczególnie mediów społecznościowych oraz jak niebezpieczne może być głosowanie przez internet) i telefonem (blogi) osiadłam w sypialni i zamknęłam drzwi, udając, że żadnego remontu w domu nie ma.

Dziś jest czwarty dzień. Coś (wymiana rur) co według OM miało trwać dwa dni, nie ma końca. Podejrzewam, że nawet jeszcze środka. Za to panowie już wczoraj oznajmili, że na cały dzień odłączą wodę. Ciepłej nie mam od wczorajszego popołudnia. Nie zaprotestowałam, bo to w słusznym celu. Zadzwoniłam do LP, że zwalam się jej na chatę. Ucieszyła się. Zaproponowała wikt i opierunek. Mnie wystarczyłby tylko bezstresowy dostęp do kibelka 😉

Ale! Nie wiem, czy nie skusimy się na opicie wczorajszej wiadomości dnia! Co tam dnia! Ostatnich (prawie)trzech lat! Syna wziął i się oświadczył. Jest szansa, że po raz drugi zostanę teściową, co akurat nie jest w tym najważniejsze. Bo najważniejsze jest to, że Dziecka Młodsze myślą być już ze sobą na zawsze. A to poważna sprawa: miłość! I oby za jej sprawą udało im się wprowadzić to w czyn!

Aaa… patriotycznie do od piątku wcinam rogale świętomarcińskie 🙂

Dobrego dnia! Dla wszystkich! 🙂

Tęsknota za tym co już było…

Któż jej nie doświadcza…?

Fenomen tak dużego poparcia dla partii rządzącej jest zawarty w nutach tęsknoty za czasami słusznie minionymi, za młodością przypadającą na okres peerelu. Wysnułam taki wniosek, po przeczytaniu komentarzy pod postem, który zawierał pytanie o plusy tych czasów-  ogromna większość komentujących wymieniała je bez liku, gloryfikując przeszłość. Byli też tacy, którzy uważali, że w tamtych czasach były same plusy. Nagle okazuje się, że wszystko było inne, lepsze: nie było złodziei (kradli wszyscy, bo przecież państwowe to niczyje), wszyscy mieli pracę (czy się stoi, czy się leży), nikt głodny nie chodził (mimo kolejek, pustych półek sklepowych, kartek żywnościowych), mieszkania spółdzielcze po kilku latach oczekiwania to nic, że klitki i często zasiedlone przez trzy pokolenia), nikt nie narzucał im, jak mają żyć (była jedna partia, jedyna słuszna linia), a o zamkniętych granicach i tęsknocie za wolnością … zapomnieli.

Nie, nie uważam, że wszystko było złe, że nie było żadnych wartości, ale ze zdumieniem czytałam, jak to kiedyś było lepiej. Bo to nie były tylko wymieniane plusy, ale przy okazji minusy obecnej rzeczywistości. Tak, ja rozumiem, że smak lodów bambino kupowanych na nadmorskiej plaży, jagodzianek jedzonych opędzając się od os, lizaków „kojak” w sklepiku w miejscowości kolonijnej oraz pomarańczy na święta był zupełnie inny niż dziś… Ale, żeby aż tak tęsknić by popierać politykę (scentralizowaną, jedynowładztwo) PRL-bis, to nie rozumiem.

A Wy za czym tęsknicie z tamtych czasów, i czy w ogóle?

Z ulgą przyjęłam decyzję Donalda Tuska o niekandydowaniu na urząd prezydenta RP. Z ulgą, choć uważam, że w obecnej chwili nie ma lepszego kandydata, jeśli chodzi o kompetencje, osobowość etc… Tyle że z tak dużym elektoratem negatywnym wobec tej osoby, z miernotą kampanijną KO, raczej nie miał szansy na sukces. W moim odczuciu, bez tej kandydatury opozycja ma szansę przerwać tę groteskową, pełnioną na kolanach wobec Prezesa jedynej słusznej partii prezydenturę.

*

Nieoczekiwanie od weekendu czeka mnie remontowa historia. Oby tylko nie niekończąca się 😉 Ale już się boję, bo zapowiadają się chwile bez wody i…dostępu do kibelków, zimna chata i takie klimaty. OM sugerował, żebym sobie zrobiła wakacje. Kusząca propozycja, ale uznałam, że może lepiej trzymać rękę na pulsie i stać na straży porządku i ładu 😉

Nieodzowna córka swego ojca…;)

Dlaczego nie mam okularów? Zapytałam się moich chłopaków, jak już z całym majdanem dotarliśmy na grób Mam, od którego mieliśmy zacząć swą wędrówkę po cmentarzu (na szczęście tylko jednym) bladym świtem tak gdzieś koło 9.30. Przez moment pomyślałam, że może zsunęły mi się z nosa i je zwyczajnie zgubiłam, ale od razu odsunęłam tę absurdalną myśl, łapiąc się kurczowo innej, że zostawiłam w domu, gdy przed wyjściem wciągałam sweter przez głowę. Misiek stwierdził, że jak „zgubiłam”w domu to się znajdą i zajęliśmy się wsadzaniem kwiatów do wazonu, w którym poprzednie ciut trochę przymarzły. Ustawiliśmy donicę z chryzantemami i zapaliliśmy świeczkę, po czym udaliśmy się w głąb cmentarza na kolejne groby- sztuk 4.

Kiedy już wróciliśmy, ja poszłam od razu do domu, a OM z Miśkiem do Babci. Już w korytarzu przy wieszaku zobaczywszy, że okularów nie ma na szafce, pomyślałam sobie, że jednak musiałam je zgubić. Aczkolwiek przeszukałam górę i dół łudząc się jeszcze, że być może dopadła mnie pomroczność jasna i nie pamiętam, co z nimi zrobiłam. Taaa… Chce mi się ryczeć, ale Kota mi nie pozwala, ładując się na kolana, łasząc się i mrucząc i domagając się głaskania. Dzwonię do Miśka z informacją, że patrzałki dalej mają status zaginione, syna deklaruje przeszukanie auta i podwórka. Dzwonię do Taty, który kotłował się ze mną przy wyjściu, ale nie jechał z nami, tylko pieszo szedł do Dziecków Starszych, żeby przeszukał wszystkie swoje kieszenie. W nim moja ostatnia nadzieja. Płonna. Wsiąkły jak kamfora. OM mi nie wierzy, że znikły z mojego nosa, a ja z każdą chwilą jestem coraz bardziej przekonana, że tak właśnie się stało i to na trasie auto- grób. Ale! Jak można nie zauważyć momentu, w którym opuściły mój nos? Syna moja kochana wierzy mamusi i od razu (uprzednio jeszcze raz sprawdziwszy cały dom) wyraża gotowość jazdy w celu przeszukania każdego centymetra kwadratowego odcinka trasy, którą przeszliśmy od zaparkowanego auta. Minęły już co najmniej dwie godziny… Misiek pojechał, ja zaczęłam szykować do obiadu, bo Dziecka Starsze z Najmłodszymi wraz z Wujostwem mieli przyjechać po bytności na cmentarzu do nas. Zeszłam po ziemniaki, a po chwili zbiega do mnie OM i podtyka mi mój telefon pod nos, bo przyszedł MMS od Miśka. Przecież nie widzę, mówię do niego ciut podenerwowana, bojąc się tego co zobaczę powykręcane, połamane, zbite szkła bądź całkiem obce, ale przecież jest możliwość powiększenia zdjęcia. Tak naprawdę to nie jestem pewna, no ale jakie jest prawdopodobieństwo zgubienia okularów na określonym odcinku drogi w tym samym dniu i o tej samej porze przez inne osoby? Zero! To muszą być moje.

Zniecierpliwiona czekam na powrót syna, jeszcze nie do końca dowierzając, że za chwilę będę miała swoje patrzałki, i kiedy staję w drzwiach, słyszę: tylko się mamuś nie denerwuj. Matkojedyna… myślę sobie… zjechały z mojego nosa prosto na chodnik, przez który przemaszerowały całe tłumy, depcząc po stokroć albo i więcej… ale przecież widziałam zdjęcie, wprawdzie bez okularów na oczach, ale szkła wyglądały na całe i trzymające się w oprawkach. Dostaję je w końcu w swoje ręce i widzę, że jeden zausznik całkiem wykrzywiony, nie da się ich założyć, ale tak poza tym to nie doznały jakiegoś większego uszczerbku. Trudno, będę musiała nazajutrz pojechać do optyka, mówię, i cieszę się, że czeka mnie tylko jeden dzień bez czytania czegokolwiek. OM chyba w ramach rehabilitacji, że mi nie uwierzył, iż okulary znikły bezpośrednio z mojego nosa, wziął w swoje ręce i trochę je naprostował, na tyle, że mogłam je założyć. Wizyta u mojego optyka i tak mnie nie ominie (w ŚM tylko nieznacznie mi poprawili, zasłaniając się, że może pęknąć oprawka, więc powinnam to zlecić u tego optyka, u którego robiłam okulary), ale najważniejsze, że się znalazły, bo nie dość, że musiałabym wyłożyć sporą kasę na nowe, to jeszcze pewnie z dwa tygodnie nie tylko drobny, ale i gruby druk byłby dla mnie niedostępny.

Ech… to chyba obrazuje gdzie i z kim moje myśli były i wciąż są właściwie przez ten czas. Niełatwy. Skupiony też na Tacie, któremu tylko na wspomnienie o Mam łamie się głos. Jeszcze nie potrafimy rozmawiać, wrzucamy jakieś wspomnienie i zmieniamy temat… Obecność Najmłodszych bardzo pomaga.

P.S. Macie jakieś przygody z okularami w roli głównej? 😉 Pochwalcie się, żebym nie wyszła na jedyną niezgułę ;p

 

Nostalgia…

Pod stopami szeleszczące liście…W zielonym grubym swetrze z golfem i otulona płaszczem w kolorze kurkumy idę przez cmentarz. Słońce próbuje ogrzać moje policzki i zziębnięte dłonie. Zimno. Zapalam świeczkę w jednym z dwóch stojących zniczy. Szklanych. Minimalizm. I tak przecież ich przybędzie. Dziś. Jutro. Będą wszyscy najbliżsi. Żadnych sztuczności. Żywe kwiaty, mimo minusów nocnych.

Coraz więcej zniczodzielni przy cmentarzach. To świetna inicjatywa, gdy niezużyte jeszcze znicze nie lądują na wysypisku śmieci. Dostają kolejne życie. Jeszcze chwilę temu zastanawiałam się, czy zanieść zbędny znicz z jednego grobu (zamiast kupić nowy) na drugi, gdzie nie ma żadnego, w którym można zapalić świeczkę. Już nie mam takiego dylematu. Trzeba dbać o środowisko. Kolejne pokolenia.

W domu ciepło, a ja wciąż siedzę otulona…nostalgią. Dopadła mnie i każdego dnia trzyma w silniejszym uścisku. Inna niż dotychczas…W garze pyrka rosół z kaczki francuskiej… W drugim warzywa do sałatki. Tak normalnie, po domowemu. Jakby nic się nie zmieniło. Ale to nie ja jadę do rodziny przy okazji bytności na grobach jednych czy drugich dziadków. Nadszedł czas, wcześniej niewyobrażalny, jeszcze nie do końca oswojony, wciąż bolesny, ale rzeczywisty. Momentami paraliżujący, odrealniony, tak jakbym gdzieś tkwiła poza nim…

Uczę się, poznaję, jak to jest, gdy nie idzie się tylko z kwiatkiem i zniczem, jak to mieć kawałek siebie w tym miejscu… Ciocia zapytała się o której msza, a ja zdałam sobie sprawę, że przez lata całe ta wiedza nie była mi potrzebna. Zdumiona ilością aut wokół cmentarza dzień przed i to jeszcze przed południem, nie zaskakuje mnie kierowca, który nie zauważył zmiany organizacji ruchu, i grzecznie musiał się wycofać, uprzednio nie pozwalając mi przejechać. Wiem jak to jest z jazdą na pamięć… W miasteczku, przez które przejeżdżam w drodze do DM niedawno ulicę z pierwszeństwem połączono z nowowybudowaną obwodnicą i postawiono znak „droga podporządkowana”. Już dwa razy zdarzyło mi się przejechać „po staremu”, tak jak jeździłam przez 30 lat.

 

Ze szpitala wyszłam z pigułami. Następnym razem kolejny tomograf. Tato zaopiekowany przez H., spędził kilka godzin na powtórnych badaniach, i wizja szpitalnego łóżka odsunęła się w czasie- nie trzeba udrażniać tętnic szyjnych, ale muszą być pod kontrolą. Uff… bez czekania, niepotrzebnych nerwów, wiadomo na czym stoi- tak procentują wieloletnie przyjaźnie, które przechodzą na kolejne pokolenia.

Syna został kocim bohaterem. Swojej dziewczyny, co oznajmiła na fejsie podlinkując oficjalne podziękowania od stowarzyszenia, które ratuje koty. Zawiózł do KociArki pojemniki styropianowe, które posłużą jako wkłady do kocich budek. Idzie zima…

Jeden z trzech uratowanych, który znalazł dom na Miśkowych strychu, właśnie śpi za ścianą mojej sypialni. Przyjechała, bo to panna Michy, z miasta na wieś połapać myszy 😉