Fenomen Kasi G.

Nie jestem fanką Grocholi, Grocholi jako pisarki. Nie wiem nawet ile książek napisała, ja przeczytałam raptem trzy. Dwie o sfilmowanej Judycie i jeszcze jakąś, której tytuł kojarzy mnie się z Aniołem. Zachwycona nie byłam, szczególnie tymi o Judycie. Ale jeśli chodzi o ekranizację pierwszej części, to muszę przyznać, że Stenka w roli bohaterki była rewelacyjna, a sam film milo się oglądało. Druga część mnie nie zachwyciła, może dlatego, że nie lubię Pawła Deląga? 😉 Ale nie o filmach miało być, ani o książkach tylko o samej Grocholi… Bo nią samą jestem w jakimś stopniu zachwycona. Gdy wpadł mi w oczy wywiad z nią w roli głównej, to po przeczytaniu miałam wrażenie ,ze jest to równa babka z poczuciem humoru i z dużym dystansem do rzeczywistości. Z życiorysem na opowieść lub scenariusz filmowy. Oglądając ją w Tańcu z Gwiazdami mam niezły ubaw i wcale nie chodzi o to czy jej taniec wychodzi czy nie. Riposty na krytykę w jej wydaniu rozbawiają mnie do łez. Autentycznie widać, że program ją bawi ,a widzowie to doceniają głosując na nią. Wiec,  mimo że jest przykładem, że nie każdy tańczyć może, przynajmniej profesjonalnie, to nikomu to nie przeszkadza, wręcz cieszy i stąd te SMS-y , które wyniosły ją na podium. Pewnie dobór partnera, przeuroczego i z dużym poczuciem humoru Czecha, również przyczynił się do tego. Pani w dość zaawansowanym średnim wieku, wyglądając za każdym razem pięknie na parkiecie, dostarczała niezłej rozrywki w programie przecież rozrywkowym, uświadamiając kobietom przed telewizorem, że jeśli ona może tańczyć, to i one również mogą… Nie, nie koniecznie tańczyć, ale pokonywać sztuczne bariery, które często same sobie tworzą. Bo nie wypada, bo są już za stare, bo nie potrafią…Grocholi może jest łatwiej,  bo ma charakter bardzo otwarty na ludzi i różne sytuacje. To widać od razu…No i te nogi…fenomenalne ;))))

Ale warto z takiej postawy brać przykład 🙂

Pisać każdy może…

Ludzie piszą.
Blogi piszą.

Tak jak ludzie je piszący są różni, tak i blogi są różne.

Niektórzy wyżywają się na nich literacko i są poddawani ocenie.

Inni prowadzą blogi tematyczne lub fotoblogi.

I są tacy jak ja, którzy blog traktują jako pewien rodzaj pamiętnika, w którym oprócz poruszanych osobistych spraw są też takie, które dzieją się wokół. Bardziej lub mniej poruszą, ale są tematem do wymiany zdań z innymi. Dlatego dużo piszę o ludziach, a właściwie o konkretnych zachowaniach. Nie wiem, w jakim stopniu mi to wychodzi, ale nie oceniam ich samych, tylko konkretne zdarzenia i konkretne postawy z nimi związane.

W świecie blogowym jest dla wszystkich miejsce. I na wszystkie tematy.

Dla tych, co piszą o kwiatkach i ptaszkach lub o myciu okien, i dla tych, co poruszają inne sprawy. Dla tych, co piszą słowem literackim, i dla tych, co mają z nim na bakier 😉

Nigdy nie oceniam autora bloga, jego charakteru, osobowości po tym, jaki temat porusza. Zawsze zajmuję się konkretnym postem, opisanym wydarzeniem, po to, by go skomentować. Owszem, osoby w moich linkach, szczególnie że z wieloma mam kontakt mailowy i telefoniczny, ba, nawet osobisty, znam już jakby bardziej. Z niektórymi mi nawet bardzo po drodze…Ale nigdy nie pokusiłabym się o szczegółową charakterystykę ich osobowości. Bo tu na blogach jest tylko maleńka cząstka nas, naszych emocji, myśli, wyrażonej opinii …

Momenty zawarte w słowach, zdaniach…a nawet w obrazie.

Zdarza się też, że czytający ma własną interpretację, całkiem inną od tej, jaką autor chciał przekazać.

Bo tu jest tylko słowo pisane.

Nie zawsze przez wszystkich jednakowo zrozumiane.

Blogi zaprzyjaźnione traktuje inaczej. Tam czytam wszystko, o czym jest napisane. Rzadko bywam na blogach, których nie mam w linkach; przeważnie wtedy, jak do kogoś wchodzę przez Wasze linkownie i myszka się obsunie, i kliknę wyżej lub niżej…Wtedy przeczytam i nawet skomentuję …W ten sposób u kilku osób zostałam na dłużej 😉

Zawsze odwiedzam te, na które dostanę zaproszenie, oprócz tych, co chcą tylko oceniać.

Osobiście uważam, że każdy, kto ma ochotę pisać bloga, niech to robi. Po swojemu, jak chce. Mnie nie irytuje ani forma  ani treść. Przecież czytanie nie jest nakazane.

Wkurzają mnie tylko głosy, które mają patent na bloga, głosząc, jak ma wyglądać i jakie tematy powinny w nim być, a jakie nie. Mają na tę wiedzę monopol. Wszyscy, którzy do niej się nie stosują, powinni być napiętnowani i skrytykowani. Posądzeni i osądzeni…

Nigdy nie brałam udziału w żadnych konkursach na bloga…Ale jeśli ktoś lubi w takich brać udział, to proszę bardzo…Nawet kibicuję i głosuje, gdy są to blogi z moich linków. Ale już mnie śmieszą wydawane opinie na temat wygranych blogów. Szczególnie przez tych, co kolejny raz startują bez powodzenia. Oceniają je i jurorów. Więcej dystansu chciałoby się rzec …

Nikt nie ma monopolu na pisanie bloga …im szybciej do niektórych to dotrze, tym mniej będzie frustracji, zazdrości o miejsca w rankingach lub opluciu się kawą, że znowu ten sam ( a nie mój) blog znalazł się na pierwszej stronie Onetu, czy w polecanych blogach.

Bo wielu tym, co tam się od czasu do czasu znajdują, tak naprawdę wszelkie cyferki popularności zwisają.

Robią to, co lubią, po swojemu …

Tak jak ja.

Ot i wszystko…

Czasem mają w tym jakiś cel…osobisty.

Czasem przekroczą granice intymności, ale czy ktoś wie gdzie ona jest? Każdy ma przecież swoją.

I żeby nikt mi hipokryzji nie zarzucił, to jasne, że blog to nie to samo co pamiętnik, i czytelnicy oraz komentujący są na nim mile widziani…i oczekiwani:) Bo blog to miejsce, gdzie można poukładać swoje myśli, odczucia i od razu dostać informację zwrotną.

Ale do mnie przemawia motto pewnego bloga, które brzmi:

zawsze warto pisać choćby dla samego siebie.

I tego będę się trzymać 😉

Byłam wczoraj w gabinecie lekarskim po wyniki. Pielęgniarka odszukała i podała lekarzowi, który przeczytał i powiedział, żebym przyszła jutro (czyli dziś) o godzinie 15 bez rejestracji. Na moje pytanie, czy dziś (czyli wczoraj) nic się na ich temat nie dowiem, usłyszałam, że nie, bo jeszcze musi płytkę odczytać. Szczerze? Nigdy z czymś takim się nie spotkałam, więc wyszłam wściekła. Po pierwsze- chyba zdaje sobie sprawę, jak wcześniej mnie nastraszył i w jakiej w ogóle jestem sytuacji, po drugie- wynik chyba należy do pacjenta? Po trzecie- nie było w dokumentach moich poprzednich wyników i chyba je zagubili, po czwarte- pokrzyżowali mi plany na piątek. Więc gdybym tu nagle zamilkła, to nie z powodu złych czy dobrych wieści, tylko mordu, który popełnię bez względu na okoliczności 😉

A wtedy znajdę się tam, gdzie internet nie dociera 😉

Jeden język w gębie to za mało ;)

   „Polacy nie gęsi i swój język mają”… Mikołaj Rej wypowiedział te słowa po to, aby polscy poeci w końcu zaczęli w nim pisać. Słowa te przez wieki w różnych sytuacjach były powtarzane. Ale w dzisiejszych czasach już nie wystarczy znać tylko własny język, szczególnie tak niepopularny i mało przydatny poza granicami kraju. Dziś już w przedszkolach dzieci mogą się uczyć obcego języka. A w szkole jest on obowiązkowy. Ba, nawet dwa,  jeśli chodzi o licea. W tym przynajmniej jeden w postaci rozszerzonej. No i oczywiście  przedmiot ten jest obowiązkowy na maturze. Dobre liceum ma przynajmniej kilka grup językowych w jednej grupie wiekowej  w zależność od poziomu ucznia. Testy na początku pierwszej klasy kwalifikują delikwenta. U Miska z angielskim nie było problemu. Miał szóstkę na koniec gimnazjum i wcześniej w szkole podstawowej dwa lata uczył się prywatnie. Mając angielski w rozszerzonym zakresie jest w dość zaawansowanej grupie. Gorzej z niemieckim, którego nigdy się nie uczył. Więc od razu zapisał się do grupy podstawowej. Problem jest taki, że tylko on jeden nie miał w gimnazjum niemieckiego. A pani wcześniej uczyła grupy zaawansowane i ma wobec swych podopiecznych spore ambicje. Tyle usłyszałam od Miśka, kiedy okazało się,  że grozi mu jedynka. Wiadomo, stara śpiewka ucznia, że winien nauczyciel. Z drugiej strony Misiek ma 20 ocen, i z dodawania i dzielenia jedynka nie wychodzi, ba, nawet nie dwója. Tróję miał na półrocze,  ale na ten semestr ołówkiem wpisana jest jedynka. No, ale kto mówi, że nauczyciel musi średnią wyciągnąć? Misiek nie jest tępy, ale jeśli chodzi o niemiecki, to stawia opór. Nie lubi i cierpi katusze, że w ogóle musi się go uczyć. Dlatego Jego tłumaczenie zaistniałego faktu przyjęłam jako trochę mętne wymówki. Uruchomiłam moją przyjaciółkę, byłą nauczycielkę,  która zna doskonale Miśka i wie,  że niemiecki stoi mu jak ość w gardle 😉 Uspokoiła mnie ,że Misiek przecież głupi nie jest i da sobie radę, ale zna panią i jej ambicje, więc lekko nie będzie. Została zaaranżowana pomoc, czyli nowa pani i korepetycje. Zweryfikowałam to, co mówił Misiek,  z panią, która przez dwie godziny sprawdzała jego wiedzę. Więc owszem, ma ją, by spokojnie drugą klasę na poziomie podstawowym oceną pozytywną zaliczyć. Biorąc pod uwagę, że nikt z grupy nawet matury z tego języka zdawać nie będzie, dziwne jest, że nauczycielka uczy ich tak, jakby uczyła  na  tłumaczy. To stwierdzenie pani od korepetycji, gdy zobaczyła co przerabiają , na jakim etapie i co ma zadawane. Trudno, Misiek trafił na bardzo wymagającą nauczycielkę,  a znajomość języka na pewno się przyda. W końcu nie wszyscy władają angielskim, a dogadać się czasem i z Niemcem trzeba 😉 Jednak nie może być tak, by przedmiot sprawiał tyle trudności i pochłaniał dużo  czasu, gdy za rok matura, więc już postanowione, od września ma korepetycje. Tuśka będąc w tej samej szkole trafiła lepiej (?), bo tak samo angielski rozszerzony i to w najwyższej grupie, a niemiecki podstawowy w najniższej z panią bardziej wyrozumiałą- też się nigdy tego języka nie uczyła. I choć miała dobre stopnie, bo 4 i 5 to pewnie mniej umie od Miśka.

Starałam się wyrównać szanse dzieciaków. Dlatego Tuska uczyła się prywatnie angielskiego i francuskiego. No cóż, w szkole nie trafiła na profil z francuskim. Misiek uczył się dodatkowo angielskiego, a od pierwszej gimnazjum miał zdecydować się na drugi język. Wypadek, rehabilitacja zniweczyły te plany…Jak się mieszka na wsi wszędzie trzeba dojechać…czasem jest to trudne do pogodzenia.

Żeby było jasne -nie mam pretensji do nauczycielki za to, że jest wymagająca i leci poza programem. Bo to na pewno tylko na dobre wyjdzie uczniom. Z drugiej strony, po to są grupy z języka, aby ci co po raz pierwszy mają z nim styczność, właśnie się w szkole go nauczyli. Bez stresu, że muszą gonić za innymi co wcześniej  3 lata uczyli się go w gimnazjum.

Zła jestem tylko na Miśka, że o tym wszystkim musiałam się dowiedzieć od wychowawcy.

I tak sobie myślę ,że wciąż są różnice między szkołą na wsi  a szkołą w mieście. I to na barkach nie tylko uczniów spoczywa ich wyrównywanie. A rodziców często nie stać by posłać swe dzieci na dodatkowe zajęcia lub jak w naszym przypadku to było -los zadecydował za nas.

Ubrać faceta…

 Ślubna suknia Tuśki dotarła do domu. Moja sukienka na tę uroczystość już od miesiąca wisi w szafie. Wszelkie dodatki potrzebne do obu kreacji również zostały już zakupione. O sukni ślubnej,  jej wyborze i przymiarkach już tu pisałam,  więc nie będę się powtarzać. Swoją sukienkę kupiłam przy okazji bycia z córcią w galerii. Pierwszą, jaką przymierzyłam, ale wiedząc, że mąż jest gdzieś w okolicy, zadzwoniłam,  oby ją przed kupnem zaakceptował… Nigdy tego nie robię, ale po raz pierwszy kupowałam coś tak z dużym wyprzedzeniem czasowym, więc parcia na zakup nie miałam 😉 W czasie gdy na niego czekałyśmy,  przymierzyłam jeszcze dwie sukienki, choć w duchu wiedziałam ,że to bez sensu, ale przy okazji znalazłam buty do tej pierwszej oraz szal. Akceptacja męża była tylko „kropką nad i „, co zresztą się stało. Miałam z głowy…

Taaa, to tyle, jeśli chodzi o nas kobiety…

Teraz muszę się skupić, by ubrać męża i syna…

Z tym pierwszym, to nie taka łatwa sprawa. Ja jak sobie kupuje ubrania, to robię to szybko i zdecydowanie. Wchodzę do sklepu, coś mnie się podoba,  mierzę i idę do kasy lub zmieniam sklep 😉 Nigdy nie spędzam zbyt wiele czasu między wieszakami. Mój mąż nigdy nie jest na nic od razu zdecydowany. Dlatego w repertuarze jest zawsze kilka sklepów, niekończące się przymiarki i powroty do tych już raz zmierzonych. Na dodatek ma swoje preferencje, ulubione kolory, choć według mnie jest typowym męskim daltonistą, a świadczą o tym niedobrane skarpetki na co dzień;) Nie lubi w koszulkach czy swetrach dekoltów w serek …i jak teraz się zastanawiam, jest to jedyny pewny nielubiany element stroju, ale mimo tego niewiele rzeczy mu się podoba. I gdy tak grymasi,  to ja niecierpliwie przebieram w sklepie nogami i marzę, by znaleźć się już w domu 😉

W którąś niedzielę, bo to jedyny dzień, gdy mąż ewentualnie ma czas,  wybraliśmy się po garnitur dla niego. Wcześniej oczywiście już były jakieś ustalenia, a nawet rekonesans po sklepach. Jednak wyprawa skończyła się kłótnią. Już w samochodzie zastanawiałam się, po co mnie wyciągnął z domu (ja nie lubię robić żadnych zakupów w niedzielę ) gdy najpierw zrobił mi wycieczkę samochodową po okolicy. Po okolicy to ja mogę spacerkiem lub na rowerze, auta na co dzień mam po dziurki w nosie. Gdy w końcu dotarliśmy do miasta, to wymyślił, że musi jeszcze coś najpierw załatwić. Więc już nie wytrzymałam i powiedziałam, co o tym sądzę. Naburmuszony skręcił i zaparkował na parkingu w centrum handlowym. Pierwszy sklep z garniturami i…porażka…mojego męża nie można było odciągnąć od półek z jeansami. Gdy w końcu udało mi się go zainteresować tym, po co przyszliśmy, to powiedział ,że nie podobają mu się pikowane garnitury. I tak wyprawa zakończyła się fiaskiem, a co najśmieszniejsze,  że nawet żadnego nie przymierzył. Zrezygnowana powiedziałam Tuśce, że jak chce, by jej tatuś elegancko wyglądał na ślubie, to niech sama z nim biega po sklepach 😉 Moja cierpliwość została już wyczerpana, a przecież został jeszcze do ubrania Misiek.

Opinia o mężczyznach jest taka, że większość z nich nie lubi zakupów. A gdy muszą uzupełnić swoją garderobę, to robią to sprawnie i szybko. Niektórzy, tak jak mąż mojej przyjaciółki, przez lata są ubierani przez swoje żony. Przyjaciółka nawet buty kupowała sama i przynosiła mu do domu. Na szczęście mój mąż buty kupuje sobie sam i nawet gustowne. To jedyny element garderoby, do którego nigdy nie miałam zastrzeżeń;)

Ale buty nie rozwiązują sprawy,  w samych przecież nie wystąpi 😉

A doświadczenie mi mówi,  że ubrać własnego męża to nie taka prosta sprawa, a pozostawienie tej kwestii jemu, jest zbyt ryzykowne;)

Szczęście w nieszczęściu…

Przed chwilą wróciłam ze szpitala. Musiałam nieźle kombinować, by o tak późnej porze  się do niego dostać i podrzucić tacie telefon.
Przez cały dzień zastanawiam się, ile jest szczęścia w nieszczęściu.
Mój mąż mówi, że 4 kg a ja, że całe 6 metrów.
Poranny telefon od mamy nie wróżył niczego dobrego, wręcz mogłam się spodziewać nawet najgorsze…
Wiedziałam tylko, że tata miał wypadek na budowie i karetka zabrała go do szpitala. Kuzyn, który był świadkiem, przekazał mamie niewiele: że wpadł do komory i ma rozwaloną mocno głowę.  Przez kilkadziesiąt kilometrów jazdy do Dużego Miasta nic więcej nie wiedziałam. W połowie drogi wieści były już bardziej optymistyczne, że tata jest przytomny i zawieźli go na tomograf.
Nie będę opisywać tego, co przeżywałam…
Podobno w grach komputerowych gracz ma kilka żyć, przeważnie trzy. Kot podobno ma ich siedem. Nie znam się ani na grach, ani na kotach, ale zastanawiam się, ile ma ich tata. Tyle, co miał wypadków, z których wyszedł bez szwanku, to chyba nikt by mi nie uwierzył…Nigdy nawet nie był w szpitalu…teraz jest po raz pierwszy.
Spadł z wysokości 6 metrów na beton…
Na szczęście było tam trochę wody i ona chyba zamortyzowała uderzenie oraz plecy, które przyjęły ciężar upadku. Głowa najbardziej ucierpiała, kilkanaście  szwów i wstrząs mózgu oraz minimalny ślad jakiegoś zapalenia, które trzeba obserwować. Tyle lekarz.
Tata narzeka tylko na plecy. Nic nie ma połamane, oprócz żebra,  które połamał 2 tygodnie temu.
Jednak sprowadziłam zaprzyjaźnionych lekarzy w ramach konsultacji.
Również mnie uspokoili i mówili o wielkim szczęściu.
Mąż, Tuśka i Narzeczony pojechali do domu, ja zostałam z mamą. W mieście  jest jeszcze Misiek, który wrócił już z wycieczki.
Gdy mama po dniu pełnym emocji już się położyła,  a ja udałam się do mieszkania Tuśki (obok), która  nie ma zajęć na uczelni,  bo studenci mają Juwenalia i właśnie korzystałam z Jej komputera, tata dorwał od jakiegoś pacjenta telefon i  kategorycznie „poprosił” bym mu przywiozła  jego komórkę.
Na moje stwierdzenie,  że będzie się tylko denerwował, wydzwaniając, odpowiedział, że bardziej się denerwuje nie wiedząc, co się dzieje. Bo kontrakt.
I w tym momencie ręce mi opadły.
Pracoholizm nieuleczalny i brak pokory. A oprócz tego nadciśnienie, więc rad nierad pojechałam.
Nie wiem, czy dzisiaj zasnę…
Ale przede wszystkim nie wiem, czy mój tata potrafi uczyć się na błędach…

P.S.
A pro po błędów, z góry przepraszam, jeśli jakieś się wkradły 😉 wiem, że czasem je popełniam i moim chyba największym błędem  jest to , że nie mam włączonego korektora, a palce zbyt szybko stukają w klawisze,  jak również to,  że nie czytam tego co napisałam przed wciśnięciem „Publikuj”…Może czas najwyższy samej uczyć się na błędach 😉 no cóż, niedaleko pada jabłko od jabłoni…;)

Człowiek za tym stoi…

  Z żywiołem nie zawsze człowiek potrafi wygrać. Ani się przed nim zabezpieczyć. Gdyby tak było, to na całym świecie nie byłoby kataklizmów tak brzemiennych w skutkach, gdy ludzie tracą swój dobytek, a często i życie. W Polsce wciąż jest duże bezrobocie, a gminy narzekają na brak funduszy. Mieszkańcy mojej gminy dobrze pamiętają czasy,  kiedy  wszelkie melioracyjne roboty wykonywali ludzie w niej zatrudnieni. Mieszkam tu już 20 lat i przez ten czas  nigdy nie były oczyszczane rowy… Walką z bezrobociem są prace interwencyjne, zatrudnionych finansuje Biuro Pracy. Każdy podmiot gospodarczy może się do niego zwrócić o przydzielenie takich pracowników. Gmina też…Oczywiście są limity, w zależności od z zasobów finansowych uzyskanych przez dane Biuro Pracy. Od lat zauważyłam,  przynajmniej w swoim otoczeniu wzrost korzystania z takiej formy zatrudnienia przez małych przedsiębiorców. I nie mam nic przeciw. Mimo że przeważnie są to ci sami, ale przynajmniej obrotni pracodawcy. Ale zastanawiam się, dlaczego urzędnicy w naszej gminie z tego nie korzystają? Może wtedy miałby kto te rowy czyścić ?

Ponad dwa lata temu wycięto lipy wzdłuż dość długiego kawałka ulicy. Protest niektórych mieszkańców nic nie dał, gdyż większość z nich chciała nowego, równego chodnika. Jak można się domyślić, do tej pory go nie zrobiono, a pozostawione wystające pnie nie tylko straszą, ale są niebezpieczne. Można się o nie potknąć i guza nabić,  szczególnie wieczorową porą 😉 Wcześnie ludzie chodzili ulicą, bo nierówny chodnik nie ułatwiał spacerów, a wózkiem to już w ogóle było ciężko przejechać,  teraz robią tak samo. Samo wycięcie drzew więc nic nie dało. W gminie jest zatrudniony na etat budowlaniec.  By położyć taki chodnik, potrzebny jest sprzęt. O ile wiem, w gminie są dwie prywatne firmy, które go posiadają. Wynajęcie sprzętu z obsługą, a do tego kilku pracowników interwencyjnych załatwiłoby problem. Gdy zapytałam się, dlaczego tego nie robią, usłyszałam to, co zwykle, że nie ma pieniędzy. Ale na huczne  3-dniowe obchody dni naszej wsi, jak co roku pieniądze się znajdą. W drugiej wsi należącej do naszej gminy dopiero co oddano salę widowiskowo-sportową. Gmina jak widać postawiła na rozrywkę 😉 Nie mam nic przeciw. Tylko szlag mnie trafia,  że drzewa mogłyby jeszcze wciąż rosnąć. W międzyczasie nawiedziła nas wichura,  kilka dachów zostało mocno uszkodzonych, a jeden całkowicie zerwany.  Nie trudno się domyślić,  że domostw stojących przy ogołoconej ulicy.

To człowiek swymi decyzjami lub  ich brakiem, często pozwala, by natura go pokonała i wyrządziła duże szkody. Tak jest też z terenami, gdzie wezbrana woda je zalewa. One zawsze były. Ale ktoś wydaje decyzje i zmienia infrastrukturę okolicy.

Patrzę w szklany ekran i żal mi ludzi, których dotknęła dotkliwie powódź. Przy takich opadach zapewne nieunikniona. Ale wiele nowych domów na pewnych, a raczej niepewnych terenach nie powinna w ogóle powstać. Ktoś na tych obszarach przecież wydaje warunki zabudowy. I to jest człowiek. Dobrze, gdyby był myślący i przewidujący.

*******************************************************************************

Misiek późną ,wieczorową porą wsiada w pociąg i z zalanego Krakowa wyrusza w stronę, gdzie też pada, ale powodzią nie straszą. A ja się zastanawiam czy gdzieś po drodze rozmokłe tory mu w tym nie przeszkodzą…Nie powiem, żebym się denerwowała, ale odetchnę z ulgą,  gdy na suchszych terenach już będzie…

Jazda z teściową…;)

 Moja teściowa to starsza pani, ciut po siedemdziesiątce. Jako główna księgowa, po uzyskaniu emerytury, jeszcze przez kilka lat  pracowała na umowę zlecenie. Dziś często pomaga nam w firmie. Co roku, jak tylko kalendarz i aura pozwala, od rana pieli, kopie, sieje i sadzi w ogródku. W wieku 50 lat zrobiła prawo jazdy i choć za kierownicę nie wsiądzie do innego auta niż Jej własny maluch, to do dziś po okolicy wozi się sama.

Traf chciał, że wczoraj obie musiałyśmy stawić się w to samo miejsce i mniej więcej o tej samej godzinie,  w oddalonym o 30 km średnim mieście. Teściowa do miasta samochodem nie jeździ, więc logiczne było, że zabierze się ze mną. Nie pamiętam już,  kiedy ostatni raz  jechałyśmy samochodem, gdy któraś z nas prowadziła…

Teściowa usiadła na tylnym siedzeniu- zawsze tak robi, jako pasażer. W czasie jazdy spytała się:  czy najpierw -o ile będziemy miały czas -możemy podjechać w inne miejsce, by mogła coś załatwić. Odpowiedziałam Jej, że nie ma problemu.

Gdy dojechałyśmy do głównej drogi, okazało się, że ruch na drodze jest spory. Zaczęłam wyprzedzać i widzę w lusterku, że teściowa blednie, a głośno mówi:

– Odważna jesteś…

– Nie lubię jeździć za tirami- odpowiedziałam jednocześnie, przymierzając się do wyprzedzenia następnych. W lusterku jednak widzę, że teściowa zielenieje i płaczliwym głosem mówi:
– Nie spiesz się,  nie musimy już tam zajeżdżać.

– Mamo, mogę nie wyprzedzać, jeśli się denerwujesz, a zajechać i tak zdążymy.
Chcąc nie chcąc, dalej  do miasta wlokłam się za innymi,  bojąc się o teściową,  która sercowa jest niestety. Zaznaczam, że wcześniej wcale nie goniłam, wiedząc, że mam wrażliwego pasażera. Gdy dojechałyśmy do miasta i chciałam skręcić, by zawieźć Ją tam, gdzie chciała, nagle zaczęła lamentować i prawie płakać, że Ona nigdzie nie wysiądzie, bo się boi  że jak pojadę do centrum, to ktoś stuknie w moje auto.. Masz ci los -na taki argument opadły mi ręce, ale przecież nic na siłę, bo widzę, że jest mocno przestraszona. A mnie się najpierw śmiać chciało z Jej paniki, a później nieźle mnie swoim zachowaniem wystraszyła. Pojechałyśmy więc tam, gdzie razem miałyśmy sprawę do załatwienia i już na parkingu, gdy wysiadła, zapytała się: – Czy ty widziałaś, że przed tobą jechały 4 tiry, gdy chciałaś wyprzedzać?
O matko- pomyślałam sobie, żartuje sobie czy co?

– Widziałam i nie przejmuj się, na trasie taki ruch to normalka…a ja nigdzie bym na czas nie dojechała bez wyprzedzania, a w ogóle to niebezpiecznie tak wlec się za tirami…

Nic już nie odpowiedziała…W planach  miałam zostać dłużej w mieście, a Ona wrócić pociągiem do domu. Podejrzewam, że nawet gdyby plany były inne, to coś by wymyśliła, by się zmieniły.
A ja jestem zaskoczona Jej zachowaniem, bo w końcu sama jest wciąż praktykującym kierowcą 😉 A swoją drogą- mam sposób na teściową, gdyby nagle okazała się teściową z kawałów 😉

A na badaniach mnie wkurzyli. O służbie zdrowia można długo i namiętnie i niekoniecznie w różowych kolorach 😉 Po pierwsze, odmówili mi podczas jednego badania prześwietlić większy zakres tak, bym miała komplet taki, jaki do tej pory robiłam. Chciałam to zrobić nawet za odpłatnością, mając skierowanie od Rodzinnej- zabezpieczyłam się widząc, że lekarz nie napisał wszystkiego, co ma być badane. Ale to jeszcze mogę zrozumieć. Po drugie, gdy zapytałam się, kiedy wyniki, to powiedzieli, że za tydzień w poradni, z której dostałam skierowanie. Po raz pierwszy z czymś takim się spotkałam,  że wyniki otrzymuje nie pacjent, tylko lekarz, który kierował. Nie byłoby problemu, gdyby nie rejestracja do niego i czas oczekiwania nawet kilkumiesięczny. A co najśmieszniejsze zabrali moje poprzednie wyniki i nie chcieli ich oddać. Poszłam nieźle nabuzowana do rejestracji i mówię, że miałam w trybie pilnym…A pani odpowiada:

  • W pilnym to …w lipcu

Nawet nie dosłyszałam którego, tylko wybuchnęłam śmiechem i głośno powiedziałam:

  • Chyba mnie pokarało,  że w tym mieście robiłam badania, pani musi to przyspieszyć, proszę …Jak można wcześniej nie odebrać własnych wyników?

    Pani spojrzała ze zrozumieniem i kilka razy przekartkowała zapisane nazwiskami strony w kajecie.

  • Za 10 dni – powiedziała, dopisując mnie na marginesie – numerek 33.

    Podziękowałam z ulgą i uśmiechem.

    Jak widać, w każdym województwie w służbie zdrowia jest inaczej, a wszystko zależy tak naprawdę od człowieka, któremu się chcę albo i nie.

A Misiek na wycieczce klasowej w Krakowie gdzie leje, leje , leje…i powodzią straszą …

U nas, choć na chwilę wyszło słoneczko 🙂

********************************************************************

dopisane 20.05.2010

ODPOWIADAM NA KOMENTARZE :

TYM, CO SIĘ „CZEPILI” SŁÓWEK – macie racje, tak się nie pisze, ale każdemu może się zdarzyć 😉 Po raz pierwszy błąd  poprawiłam,  żeby pozostali już się na tym nie skupiali 😉 Widocznie tak mnie ta jazda zakręciła 😉 Dla przestrogi  „życzliwe” komentarze  zostawię 😉

TYM CO UWAŻAJĄ , ŻE NIEBEZPIECZNIE I ZA SZYBKO JEŻDŻĘ – a gdzie w tekście to jest napisane? Skąd taki wniosek? I czy bezpieczna jest jazda między wlokącymi się  70-80 km/h  tirami?

www.policzmysie.pl

Przez 8 dni w internecie trwa akcja ” Policzmy się z rakiem”. Zwróciłam na nią uwagę poprzez reklamę w telewizji. Reklama to chyba złe słowo…Nie weszłam na tę stronę od razu. Przymierzałam się do tego, jak kot do jeża. Dlaczego? Bo hasło tej kampanii brzmi, by ci, co z tą chorobą wygrali, podzielili się z tym innymi, po to, żeby pokazać, że rak to nie wyrok i można go pokonać. Zaczęłam się zastanawiać, jaki ja mam obecnie status. Według lekarzy wygrana jest wtedy, gdy mija przynajmniej 5 lat od momentu zakończenia leczenia bez żadnej wznowy. No cóż, biorąc rok 1999 i pierwsze moje starcie ze skorupiakiem to walka zakończyła się niezaprzeczalnie moim zwycięstwem. Ale przecież był rok 2008 i nowe zachorowanie, jedynie genetycznie powiązane z tym pierwszym. Od zakończenia leczenie minęło prawie 16 miesięcy. Czy ja mogę powiedzieć, że wygrałam? Na pewno bitwę, ale czy wojnę? A jednak stwierdziłam, że tak, niezależnie od tego, co może się jeszcze wydarzyć. Bo każdy dzień bez leczenia, każdy następny, i następny to jest wygrana! Więc kliknęłam  stronę…Był to 3 dzień kampanii, a ja jako 3123 zarejestrowana. Dziś jest nas tam dwa razy więcej. Kobiety, mężczyźni, dzieci i różne przypadki choroby. Z miast mniejszych, większych, ze wsi i w różnym wieku. Przekrój całej Polski. Bo choroba nie wybiera i nie oszczędza nikogo. Przy rejestracji można było dodać swój komentarz. Dodałam i poczytałam innych… Te, które przeczytałam w większość były od ludzi, którzy wciąż się leczą, lub od zakończenia leczenie nie minęło im zbyt dużo czasu.

Ale mnie zbudowało w ich wypowiedziach to, że właśnie pisali o swojej wygranej, o swojej wierze, nadziei i niepoddawaniu się. Wiele różnych historii choroby, czasem bardzo dramatycznych ,gdzie na początku zawsze jest strach, ból, a na końcu wielki optymizm. Za każdym takim komentarzem stoi też inna historia, historia ich życia. Bo choroba potrafi nie tylko je przewartościować, ale też wywrócić do góry nogami. Zniweczyć plany, marzenia, ale też paradoksalnie dać siłę, by mieć je na nowo. Zmierzyć się z nowymi wyzwaniami i z determinacją walczyć o nie. Bo choroba uczy walki. Zmieniania strategii. Szukania różnych dróg. I niepoddawania się nawet wtedy, gdy z boku wygląda to beznadziejnie. Każdy przypadek jest indywidualny,  a tak często wrzucany do jednego worka przez lekarzy, ale też i przez tych, co nie mieli nigdy ze skorupiakiem do czynienia.

  Ja staram się żyć normalnie, choć wszystko to, co przeszłam ,wywołuje pewne ograniczenia. Nie rzucam się na życie zachłannie i nie planuję szalonych zadań tylko z tego powodu, że nie wiem ile mam jeszcze czasu i mogę z nimi nie zdążyć. Ale tak naprawdę niewielu z tych, co już odeszli z takiego czy innego powodu zdążyli ze wszystkim. Śmierć zawsze przychodzi za wcześnie, szczególnie dla tych, co zostali tu na ziemi. Zdrowy człowiek też nie wie, czy nagle ten czas nie zostanie mu przerwany. Więc staram się żyć tak, jak przed chorobą: normalnie, zwyczajnie…Brać życie na barki takie, jakie ono jest, więc śmieję się i martwię się. Czasem nawet drobiazgami,  i tak jak kiedyś i teraz po chwili odsuwam je od siebie. Mówiąc sobie,  że zajmę się nimi wtedy, gdy urosną i faktycznie mnie dopadną 😉 Nigdy nie pozwoliłam sobie na życie w szklanej kuli z napisem ” uwaga egzemplarz pod ochroną z powodu choroby”. I bardzo mnie cieszy taka postawa u innych. Ale pozwalam też na inną… nie krytykuję, nie osądzam…bo każdy przypadek jest indywidualny, a za nim stoi konkretny człowiek…

  Dlaczego podjęłam ten temat ? Choć nie lubię czytać,  porównywać choroby z innymi przypadkami, bo to zawsze jest dołujące i dlatego miałam też opory, by kliknąć  tę stronę, to jednak uważam,  że dobrze zrobiłam. Są ludzie, którzy potrzebują takich historii , mimo swej dramatyczności bardzo budujących. Budujących przez postawę ludzi, którzy przez tę walkę przeszli lub wciąż przechodzą…

Dlatego zawsze warto dorzucić swój głos…

.PS.W poniedziałek tomograf, oczywiście, jeśli znowu nie uaktywni się złośliwość rzeczy martwych 😉 Kilka dni oczekiwania na wyniki i mam nadzieje,  że kolejny spokojny czas przed następnym kontrolnym badaniem.

(Nie)kultura po drugiej stronie słuchawki…

Odebrałam telefon.

  • Dzień dobry, czy zastałam (w tym momencie słyszę imię i nazwisko męża)

  • Nie, nie ma go – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

  • A o której mogę go zastać – dopytuje się kobiecy głos.

  • Trudno powiedzieć …(już mam na końcu języka pytanie: a o co chodzi i kto dzwoni,, ale nie zdążyłam go zadać )

  • A gdzie się dodzwoniłam do domu czy firmy?

  • Do domu i firmy – odpowiadam już lekko zniecierpliwiona.

  • Aaa to zona?

  • Tak…

  • No bo wie pani…

    I tu następuje opowieść, którą znam, bo byłam świadkiem pewnej rozmowy telefonicznej… więc przerywam,  szczególnie że wkradł się w nią element nieprawdy.

  • Proszę pani- mówię – po pierwsze, gdyby się pani najpierw przedstawiła, co wymaga pewna kultura, bo nawet kiedy  ja dzwonię prywatnie do koleżanki, to mówię część tu…(pada moje imię ), a tym bardziej że pani dzwoni w imieniu firmy…

  • Ale ja nie wiedziałam, z kim rozmawiam, a pracownika nie chciałam w szczegóły wdrażać…

    W tym momencie mi ręce opadły…i pomijam to milczeniem…

  • Po drugie (kontynuuję)) mówi pani nieprawdę, bo i owszem wczoraj wasz pracownik był w naszej firmie, ale mąż nie uchylił się od podpisu, bo w tym czasie jechał samochodem oddalonym ponad 100km od firmy, a ja byłam pasażerem i świadkiem rozmowy z owym pracownikiem, który chciał wymóc podpis na naszej pracownicy w imieniu męża, a ona do tego nie była i nie jest upoważniona. Mąż uzgodnił z nim, że dziś zjawi się w waszej firmie…jest godzina 10 rano, więc nie rozumiem skąd ten telefon. Chyba pracujecie dłużej?

  • To męża nie było wczoraj w firmie…?

  • Nie i pozwoli pani, że skończymy tę rozmowę, a ja ze zwykłej uprzejmości zadzwonię do męża i powiem, że pani dzwoniła.

    Ale uwierzcie mi, że się zagotowałam.

    Dzwonie i opowiadam mężowi, który mi przerywa słowami, że był u nich już o godzinie 9 -tej.

  • Znasz nazwisko tej kobiety?– pyta.

  • No coś ty, ani na początku, ani po zwróceniu uwagi, ani na końcu się nie przedstawiła…

  • No to chyba się poświęcę i tam wrócę… by złożyć na piśmie do dyrekcji prośbę, aby przeszkolili własny  personel w podejściu do klienta…  Nie, nie uważam, że się czepiam, uważam, że elementarnym zachowaniem jest to, że ten, kto dzwoni, to na dzień dobry się przedstawia…Pomijam już milczeniem  fakt niezorientowanej pani w tym, co się dzieje za jej plecami  w  danej sprawie 😉

(Nie)ufność…

Każdy z nas nosi w sobie odrobinę nieufności. Ona jest w życiu potrzebna, ale niebezpieczna staje się wtedy,  gdy pozwolimy się jej rozwinąć i zdominować nasz stosunek do ludzi,  zdarzeń,  życia. Bo nieufność jest toksyczna, oczywiście ta nadmierna. A wtedy dominuje wiara w zło, które jest zawsze silniejsze od dobra. Na każdym kroku budzi się podejrzliwość wobec wszystkiego, co nas otacza, a w szczególności do ludzi. Rodzi się pogarda do słabości drugiego człowieka, a co za tym idzie również i agresja. W cięższych przypadkach budzą się teorie spiskowe. Ktoś, kto jest nieufny, zawsze jest podejrzliwy i nie przyjmuje do wiadomości dobrych intencji, czy też zwykłości wydarzeń. Za słowami, czynami według niego zawsze czai się zło. Nie wierzy w bezinteresowność i przypadek, doszukując się zawsze drugiego dna.

W takich przypadkach dla mnie to jest już jednostka chorobowa,  która zatruwa umysł.

Tak wiele się mówi o naiwności. O zaufaniu nią podszytym.  Ale czy człowiek ufny nie jest bardziej szczęśliwy? Nie ma lepszych relacji z innymi ludźmi?

Nawet jeśli od czasu do czasu z tego powodu jakieś baty dostanie, to jego umysł wolny jest od toksycznych myśli. Nie kłębią w nim się myśli uwikłane chorą wyobraźnią…

I dla niego to dobro zawsze wygrywa ze złem…

Od dzieciństwa przez matkę miała wpajane, by nie ufać ludziom,  że oni tylko czyhają na jej potknięcie i na to, by ją wykorzystać. Nie miała w szkole koleżanek,  tym bardziej kolegów. Żadnych sympatii…Skupiła się najpierw na nauce, później na pracy. Stosunki z ludźmi miała poprawne, ale zawsze z dozą podejrzliwości. Szczególnie każdy cieplejszy gest w swoją stronę był szczegółowo przez nią i przez matkę analizowany. Matka zawsze miała swoje teorie, co za tym się kryje. Wiele się nasłuchała od niej historii spiskowych swoim życiu. Nagle matka zmarła, a ona pomału uczy się, by ufać ludziom. Już się przekonała, że potrafią być bezinteresowni.  Choćby sąsiadka,  która z wyczuciem sama przyszła z pomocą przy organizowaniu pogrzebu, a teraz wpada często z upieczonym ciastem, by zająć jej myśli po stracie….Ta sama, co jej źle z oczu, według matki, patrzyło…Albo koleżanki z pracy,  które bez słowa wykonywały przez jakiś czas za nią pracę i nic w zamian nie chciały,  tylko jeszcze pocieszały, żeby się nie martwiła o projekt.

Powoli do niej dociera, jak wiele mogła stracić przez tę swoją nieufność…I ile straciła jej matka….

Podobno Polacy to naród nieufny…Nie mamy zaufania do własnego państwa,  bo nie ufamy instytucjom,  ale przede wszystkim jesteśmy nieufni wobec siebie nawzajem.