Siłą woli…

Spięłam pośladki, ale najpierw wynegocjowałam, a potem się na główkowałam, jak to wszystko ogarnąć logistycznie, i jestem dziś już w domu. Bez piguł. Na chwilę.

Już na „dzień dobry” zostałam przez Lilę poinformowana, a ona przez którąś z pielęgniarek, że raczej nie mamy co liczyć na środowe wyjście z pigułami, bo nie będzie komu je wydać, więc zostaniemy do czwartku. O nie! Nie ze mną takie numery, szczególnie że po cichu liczyłam, iż wyjdę już we wtorek, i to z lekiem, a jak nie, to sobie odbiorę go na drugi dzień, bo i tak miałam nocować w DM. Posiedziałam na łóżku, podumałam, i stwierdziłam, że z faktem, iż jedna z Doktorowych na urlopie, druga rano schodzi z dyżuru, i nawet jeśli p.Radiolog, nie pójdzie na zwolnienie, które z góry zapowiedziała, więc nie będzie komu we wtorek opisać naszych badań, a w środę Doktorowej nie ma, bo z dyżuru wraca w czwartek, to ja się z tym faktem potulnie nie zgadzam! Nie, bo nie!

No ale najpierw musiałam sobie przyszykować grunt…w tym celu udałam się do dyżurki zaznajomić się z wynikami krwi, no bo jeśli mam negocjować, to muszę mieć jakąś kartę przetargową. Panie Pielęgniarki oczywiście pozwoliły mi spojrzeć, ale zanim zdążyłam to zrobić, już mi powiedziały, że wyniki są słabe, pocieszając, że na anemię nie wyglądam ;DD  No nie. Pani to chyba zaaklimatyzowała ten stan- usłyszałam już któryś raz. No tak. A mam inne wyjście??? Na wygląd to jestem zdrowa jak rydz. Taki co to swój łeb wystawia do słońca i olśniewa swym kapeluszem, z daleka kusząc, aby go zerwać ;).  Dopiero po bliższym przyjrzeniu, widać, że od środka coś go zżera. Robak. Tak! Na wygląd nie choruję, nie wyglądam anemicznie. Na szczęście.

Kurczę, karta przetargowa lichutka, ale pomyślałam sobie, że  wyglądem nadrobię ;pp I jak pokazała się Doktórka na naszej sali to poprosiłam, żeby spojrzała na wyniki, więc kiedy przyszła z wieczorną wizytą zaczęłam negocjacje, od słów, że te są gorsze od poprzednich, ale lepsze od przedostatnich (co nie było do końca prawdą, bo nie spojrzałam na leukocyty, dopiero w domu się przyjrzałam- no jest fatalnie), i że anemicznie nie wyglądam, więc jest dobrze 🙂 Pani Doktor obiecała, że jak będzie wynik TK we wtorek, to wyjdziemy z wypisem, ale ewentualna decyzja co do piguł dopiero w czwartek, po obejrzeniu przez nią wyniku.  Oczywiście przyklasnęłam, aby tylko nie spędzić kolejnej nocy albo nawet dwóch w szpitalu.

Nieświadoma tak drastycznego spadku  odporności, stwierdziłam, że nie będę siedzieć w DM do czwartku, tylko wrócę dziś do domu, a jutro pojadę do szpitala, znowu przenocuję w mieszkaniu i w piątek będę z powrotem.  Zostałabym w mieście, gdyby nie jutrzejszy wyjazd OM do sanatorium. Zostałabym, gdybym zobaczyła wynik leukocytów- albo i nie…ech!

W sumie to teraz mam dylemat. Gdybym za tydzień z Pańciem i LP nie wyruszała nad morze, to w ogóle bym się tymi leukocytami nie przejmowała, a tak…Bo TK jak na mój rozum jest w porządku. Najpierw jak zobaczyłam, że długaśny opis, to sobie pomyślałam: o ho…! No, ale zaczęłam czytać, zniecierpliwiłam się i w końcu odwróciłam kartkę i przeczytałam ostatnie zdanie, które brzmiało mniej więcej tak, że nie stwierdza się istotnych zmian w stosunku do poprzedniego obrazu. Tyle mi wystarczyło 😉

Zobaczymy, co jutro powie p. Doktor. Przyznam się do wyjazdu i niech sama decyduje czy odstawić piguły czy nie.  Na pewno z ich powodu ja nie zrezygnuję, a teraz mam większego stracha przed zwykłym przeziębieniem niż przed skorupiakiem. No i przed chwilą zmierzyłam sobie temperaturę i mam te 37,4, co może być jednoznaczne…

Jak nie urok to przemarsz wojsk.

jestem w kropce…

 

PT po przywitaniu się ze mną, po chwili mówi: nie dzwoniłam. No ja też nie- odpowiadam. Pewnie obie byśmy tylko płakały. Pewnie tak. I obu nam się zaszkliły oczy. Odejście niektórych osób wzbudza mocne emocje.

Nieuniknione…

Ostatni tydzień sierpnia, wakacji. Szybko zleciało, nawet mnie, której dzień do dnia podobny ;).

Jak ja się cieszę, że nie mam już dzieci w wieku szkolnym, a jeszcze bardziej, że sama do szkoły nie chodzę. Że Pańcio ma jeszcze rok normalnego przedszkola, i dopiero w przyszłym roku pójdzie do zerówki. Normalnie- gdyby była kontynuacja poprzedniego systemu- poszedłby wcześniej do szkoły, szczególnie, że urodził się na początku roku. Ale normalnie nie jest, więc lepiej, żeby edukację rozpoczął jak najpóźniej.  Najgorzej mają dzieci z „roczników przejściowych”, są naprawdę poszkodowane.  Tak jak synek LP, który był pierwszym rocznikiem (i ostatnim) obowiązku szkolnego dla 6-latka, a urodził się pod koniec roku. I dzisiejsi siódmoklasiści. Pomijam już nową podstawę nauczania, która  według nauczycieli, którzy się z nią zaznajomili, jest niespójna, gdyż przedmioty takie jak biologia, fizyka, matematyka nie są ze sobą w korelacji. A przecież za dwa lata przyjdzie im stanąć w wyścigu do dobrych szkół średnich ze  zdublowanym rocznikiem, który wyjdzie z gimnazjum.

Mam 21. wiek,  i nadal nie potrafimy zapewnić dzieciom, tym najmłodszym, czyli na poziomie szkoły podstawowej, przyzwoitych warunków nauki. Szkół z nieprzepełnionymi klasami, bez nauki na zmiany, z dobrą opieką świetlicową. Pewnie są takie wzorcowe szkoły, ale wciąż w mniejszości. Jak czytam na blogu osoby, która uczy w szkole, że teraz będą trzy zmiany, że już wcześniej dzieci wuef miały na korytarzach, a nie na sali gimnastycznej, bo klas jest tyle, że godzin nie starcza, by mogły ćwiczyć w odpowiednich warunkach…to się zastanawiam, w którą stronę idziemy.

Mądry nauczyciel, taki, dla którego dobro ucznia jest priorytetem, z podstawą programową sobie poradzi i będzie mądrze uczył. Pytanie tylko w jakich warunkach i…w jakiej atmosferze. Szeroki uśmiech ministry, nie pomoże.

Oddycham z ulgą, że to nie moje dylematy…Że Pańcio dopiero za dwa lata przekroczy próg szkoły, więc może ten chaos zostanie jakoś już ogarnięty…

 

Bardzo szybko zleciał mi sierpień, a  jeszcze szybciej ostatnie cztery tygodnie, i znów muszę udać się po piguły. Tym razem z noclegiem na szpitalnym łóżku, gdyż we wtorek z samego rana czeka mnie kontrolne TK. Takie życie ;).

Mam prośbę o cieple myśli w dzisiejszym dniu. Nie dla mnie, ale dla mojej Czytelniczki,  która dziś ma ważny dzień, bo konsultacje z p. Profesor odnośnie hajpeka. Niech moc będzie z Nią, i niech zapadną dobre decyzje!

 

W ostatnim czasie, na przestrzeni kilku lat, odeszło wielu znanych, cenionych, szanowanych, wybitnych w swych dziedzinach,  znanych postaci. Jednak to sobotnia śmierć dziennikarza Grzegorza Miecugowa tąpnęła mną najbardziej. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że była totalnym zaskoczeniem, bo przecież jeszcze dwa tygodnie temu gościł u mnie w domu, poprzez szklany ekran. Może analogia sytuacji w jakiej oboje się znaleźliśmy, która dosadnie przypomina, że organizm w każdej chwili może się zbuntować, i taka walka kojarzy się z zabawą odbezpieczonym granatem…Szklanka z wodą wyleciała mi z rąk, a po chwili policzki były mokre. I za każdym razem, kiedy trafiam w TVN na wspomnienia, to oczy mam mokre. Bardzo go sobie cenię za profesjonalizm, inteligencję, wiedzę, spokój, humor, ironię…autentyczność. Nie oglądam codziennie Szkła Kontaktowego, ale to On w parze z Andrusem czy Daukszewiczem jest/był dla mnie tym  największym magnesem, dlatego  starałam się w każdą niedzielę obejrzeć Inny Punkt Widzenie- mistrzostwo dziennikarstwa, w Jego wydaniu. Żal ogromny.

Stworzyć klimat…

Podobają mi się przestrzenne, nowoczesne  pomieszczenia. Domy. Mieszkania. Urządzone minimalistycznie. Z prostotą. Dominuje w nich harmonia i spokój. I przede wszystkim porządek- czystość :). Tak, podobają mi się. Tyle że osobiście w takim nie potrafiłabym żyć…

Nie zawsze to, co nam się podoba jest dobre dla nas. Taki sterylny dom, bardziej lub mniej, z pochowanymi rzeczami w szafkach, gdzie wszystko ma swoje stałe miejsce, sprawia wrażenie może eleganckiego, ale bez osobistego wyrazu. Tak jakby nie był zamieszkany, bezosobowy…

Wchodzę do kuchni i biel eleganckich, nowoczesnych szafek bije mnie po oczach. Na szarym blacie stoi tylko czarny ekspres do kawy i w tym samym kolorze stojak na noże. Siadam przy kuchennym stole, na którym stoi czarna patera a w niej brzoskwinie, nektaryny i morele. Mój wzrok skupia się na niej, bo w końcu widzę kolor…i coś, co do daje smaku temu pomieszczeniu. Nie słyszę słów, które do mnie płyną, bo zanurzam się we wspomnieniu…

Jest czerwiec, siedzę w kuchni, również przestronnej jak ta i połączonej z salonem. Na każdej szafce jest przyklejony rysunek wykonany przez dzieci. Wnuków.  Na szafkach wszystko to, co pod ręką jest potrzebne. Pomieszczenie tętni życiem…Czuć swoisty klimat. Ciepło. Charakter. Osobowość.

Dom powinien być naszym azylem, miejscem, w którym czujemy się najlepiej, dlatego najczęściej jest odzwierciedleniem tego, co nam w duszy gra.

Znałam kiedyś taki dom, a właściwie mieszkanie, gdzie jeden pokój był pokojem zamkniętym, na pokaz. Bo gości przyjmowano w dużym holu, gdzie mieścił się spory stół z krzesłami. Kiedy pani domu wyjeżdżała, to gospodarz zapraszał znajomych do tego pokoju, i z ogromną satysfakcją pozwalał się rozsiadać w wygodnych fotelach i na kanapie, a nawet konsumować co nieco. A przede wszystkim nie pozwalał zdejmować butów 😀 Fakt, rzadko się to działo, ale działo. Takie odreagowanie codzienności ;).

 

Podobno posiadamy więcej niż potrzebujemy. Podobno mniej znaczy więcej, a mniej mieć, to więcej być, i dotyczy się m.in. przedmiotów w domu. Ale mnie nawet nie chodzi co i ile mamy na stanie, tylko o „twórczy bałagan”, który wskazuje na to, że dom żyje. Podobno uporządkowana otaczająca nas przestrzeń, to uporządkowani my. Być może. Tyle że nie każdy tego uporządkowania potrzebuje ;).

Pokusa…

Czasami się pojawia. Myśl. Krąży w głowie i nie zdąży się w niej zagnieździć, bo natychmiast jest odganiana, tak,  jak odgania  się uporczywą muchę- packą. Tyle że trafić nie można i mucha wraca. Myśl.

Przez osiem miesięcy dobrowolnego faszerowania się chemią, trzy razy tylko nie wzięłam dawki piguł bez wiedzy lekarza. Raz, bo kolidowały mi z antybiotykiem, drugi raz, z kontrastem- pewnie bym się porzygała, więc chciałam tego uniknąć- i trzeci raz…No właśnie…Ten trzeci raz uległam pokusie. Nie tej wielkiej co się czasem pojawia, żeby porzucić w cholerę i doprowadzić organizm do normalności, poczuć w sobie siłę fizyczną, pozbyć się codziennego uczucia podchodzenia wszystkiego do gardła, i tej uważności na wszystko…

-Babciu dzwoni ci telefon.- oznajmił Pańcio siedzący obok mnie w Julku, kiedy jechaliśmy do kina. Torebka leżała na tylnym siedzeniu.

– To alarm, zaraz powinien się wyłączyć.- odpowiedziałam, uświadamiając sobie, że nie wyłączyłam go wcześniej. Nie był mi potrzebny, nie tego dnia, o tej porze. Wcześniej postanowiłam, że nie wezmę  piguł. Nie bo nie. Zależało mi na dobrym samopoczuciu. Po prostu.  Bo najgorszy czas to jest ten poranny, dwie godziny po wzięciu piguł. Akurat kino wypadło w tym czasie, a ja zwyczajnie, chciałam się dobrze czuć, i bawić 🙂 Z Pańciem. Dlatego kupiliśmy sobie na spółkę popcorn, colę i zasiedliśmy na podwójnej kanapie 🙂 ( Na filmach dla dorosłych z reguły nie jem w kinie). Bez wyrzutów sumienia.

Bywa, że łykam w różnych miejscach, bo tak wypada, gdyż trzymam się ram czasowych. Wtedy biorę porcję ze sobą i jak zadzwoni alarm, czynię swą powinność ;). Najbardziej upierdliwe jest to na wyjazdach, gdzie nocleg jest w hotelu ze śniadaniem.

Im dłużej już biorę leki, tym częściej pojawia się myśl, żeby się od tego uwolnić. Przewidywania (niektórych), że organizm się przyzwyczai, że przyzwyczaję się ja, jakoś się nie spełniły.

Jeśli komuś się wydaje, że co to takiego łykać dwa razy dziennie  garść piguł, to proszę spróbować. Szczególnie, takich, po których nie jest człowiekowi lepiej, ale gorzej. Nie życzę nikomu. I tylko rozsądek trzyma mnie w ryzach. I dzwonek w telefonie ;p

Przed chwilą zabukowałam weekend nad morzem we wrześniu. Śmieję się, że OM w czasie moich urodzin i okrągłej rocznicy ślubu będzie się uzdrawiał sam w sanatorium, to ja wyskoczę na romantyczny wypad z tej okazji ;). Oczywiście nie sama 😀 Z Pańciem i LP i jej synkiem.  I już się na to cieszę.

Dożyć, przeżyć…

Tak się pięknie złożyło, że wczorajszej niedzieli Mama OM kończyła 80 lat 🙂 Chciałoby się  napisać, że dożyła tego słusznego wieku ( choć to pojęcie względne, zważywszy na to, że coraz dłużej żyjemy) w zdrowiu i szczęściu, pośród swoich bliskich. I prawie to jest prawdziwe. Prawie, bo od dwóch lat kłopoty zdrowotne jej nie opuszczają, a w tym najgorsza jest demencja. Ogólny stan fizyczny jest dobry, ale są różne dni, raz lepsze raz gorsze, ale kontakt z rzeczywistością jest zachowany, bo tych lepszych dni wciąż jest więcej.  Na szczęście.

Czy istnieje recepta na długie, szczęśliwe życie? Myślę, że szczęście można postrzegać na wiele sposobów. Jedno jest pewne, że zdrowie i miłość są jego głównymi składowymi. Szczególnie miłość. Bo kiedy stajesz do walki na ringu zwanym życiem, to bez miłości do bliskich i od bliskich, stajesz na przegranej pozycji. Miłość zawsze była i będzie motorem wszystkiego. Rodzina.

 

Ten dzień był z tych lepszych dni.

OM wraz z Rodzinną postanowili wyprawić urodziny Jubilatce, więc z tej  okazji zaprosili  najbliższą rodzinę  na uroczysty obiad. Po perturbacjach lokalowych, stanęło na pobliskiej sali z cateringiem i wynajętą obsługą. Wcześniej była msza za zdrowie i pomyślność Jubilatki w cerkwi. Rodzina i bliscy dopisali. Nie było tylko najstarszej wnuczki, która mieszka i pracuje za granicą, oraz Cioci, siostry Teściowej. Tak, tej co to na co dzień pomaga OM w opiece przy Mamie. Postanowiła w tym czasie wyjechać, i choć wróciła w niedzielę rano, to przywieźć się kazała dopiero wieczorem, już do domu. W sumie nikt już w rodzinie nie dziwi się dziwnym zachowaniom Cioci. To dobry człowiek, ale trudny we współżyciu.

Najważniejsze, że Jubilatka czuła się wspaniale, i przesiedziała z nami praktycznie do końca imprezy. Były wyświetlane przez projektor zdjęcia z albumu rodziców OM. I tak się okazało, że druga córka Rodzinnej jest bardzo podobna do babci, a nasz Misiek ma najwięcej ze śp. dziadka- ojca OM :).

Jubilatka jest matką dwójki dzieci, babcią czworo wnucząt i prababcią jednego wnuka, ale już za miesiąc doczeka się   prawnuczki od swojej drugiej wnuczki :). Na razie  najstarsza wnuczka i najmłodszy wnuk nie mają jeszcze swoich rodzin.  Ale jeśli zdrowie dopisze, to kto wie, może się i od nich doczeka ;).

Było dużo wspomnień, dużo radości, bo w takim dużym gronie spotykamy się tylko przy różnych uroczystościach, czyli coraz rzadziej. Takie spotkania są bardzo cenne. Szczególnie, że z czasem bliscy odchodzą i przy stole wprawdzie są zastępowani młodszym pokoleniem, to jednak ich brak jest odczuwalny.

To był piękny dzień. Wraz z kuzynostwem OM, Starszymi Dzieckami, Pańcierm ( Misiek z Atą i moją Mam pojechali wcześniej) oraz z LP jej mężem i dzieckiem posiedzieliśmy nieco  dłużej, co się mi odbiło totalnym zmęczeniem, ale warto było. Dziś mam dzień nicnierobienia!  Nie ruszam się nigdzie, lodówka pełna, jak to bywa po takich imprezach. Jutro z Pańciem i z rodzinką LP jedziemy do kina, więc przy okazji załatwię sprawy, które mam do załatwienia w mieście. A dziś lenistwo!

Noc przespałam pięknie, bo rześkie powietrze chyba wystraszyło komary i żaden nie brzęczał mi nad uchem. Ostatnio było tak, że po nocnej, krwawej, niestety przegranej  bitwie ewakuowałam się do pokoju Miśka, żeby w końcu zasnąć.

Żyjemy w czasach, w których obieg informacji, tego co się wydarzyło, następuje natychmiast, na bieżąco. Wystarczy włączyć telewizor i jakikolwiek program informatyczny albo internet.

Wczoraj dowiedziawszy się o zamachu w Barcelonie, w tej samej minucie już wiedziałam, że córcia PT jest bezpieczna, choć przetrzymywana dla bezpieczeństwa wraz z innymi w miejskiej bibliotece, w której akurat przebywała. Ulga.

To już ósmy zamach w ciągu roku z wykorzystaniem samochodu, nowej formy terrorystów. I co gorsza, skutecznej, bo nieprzewidywalnej. Każdy może wsiąść za kierownicę i wjechać w grupę ludzi…Gdziekolwiek. Tam gdzie największy tłum…

***

Dzisiejszy telefon od Miśka, jeszcze przed moim budzikiem od razu uruchomił u mnie podejrzenie, że coś jest nie tak…Wprawdzie chciał poinformować OM, o terminie przyjazdu na niedzielne urodziny Babci( teściowej), które OM z Rodzinną organizują w większym, nie tylko rodzinnym gronie, ale słysząc zmieniony głos, pytam się czy wszystko w porządku, a na myśli mam zdrowie, wiedząc, że ostatnio walczy z zębami mądrości i migdałami. I tu Miśkowy głos całkiem się załamał, poinformowawszy mnie, że Kota -panna Ch.- wypadła w nocy z okna… ech…

Zapowiadają dziś burze, a nawet trąby powietrzne.

Czasem lepiej później…

Rzadko włączam telewizor tego lata, jak już to późnym wieczorem, w poszukiwaniu jakiegoś filmu przed snem. I tak też było przedwczoraj.

Na ten film nie mogłam pójść do kina jesienią zeszłego roku, bo fizycznie nie byłam w stanie. Czytałam jednak różne recenzje, często bardzo emocjonalne zresztą. Gdy zapytałam PT, która na nim była, o wrażenia, i zobaczyłam jak kręci głową i mówi, nie idź, to pomyślałam sobie, okej, poczekam, aż będzie puszczony w telewizji. W końcu historię znam, i to z niejednego źródła.

Film był emitowany po 23., a zapowiedzi kolejnych emisji były jeszcze późniejsze, zapewne z powodu wielu drastycznych scen. Nie chcę oceniać słuszności ich czy nie, bo to film jednak fabularny, a nie historyczny. Odniosę się jedynie do tego, co twierdził reżyser, że film ma służyć polsko-ukraińskiemu pojednaniu. Czas pokazał, że się pomylił, a jego słowa brzmią dziś jak kiepski żart.

Mylą się też ci, co uważają, że zbrodnia wołyńska była do tej pory przemilczana, zafałszowywana. Historycy po 1989 roku rozpoczęli swą pracę, było wiele publikacji, również wcześniejszych. Być może nie były one popularyzowane, ale kto się interesował, ten mógł dowiedzieć się, jak było. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić „rzezi wołyńskiej”, ale tego filmu nie można oglądać bez wiedzy historycznej. Bo każda historia ma swoje podłoże…Jeśli ktoś tylko na podstawie filmu „Wołyń” Smarzowskiego, uważa, że wie co się wtedy wydarzyło, to jest w błędzie. Nie da się na jego podstawie posiąść wiedzy o tragicznych stosunkach polsko-ukraińskich w czasie II wojny światowej, ich podłożu i skutkach. Historia nigdy nie jest czarno- biała. Jeśli film miał za zadanie pokazać jak tragicznie, wręcz koszmarnie  zginęło wielu ludzi tylko dlatego, że byli Polakami, to reżyser osiągnął swój cel. Wątpię jednak, że odbiorcy, a przynajmniej większość, zrozumieli to, co się stało. Pokłosie  po tym filmie, choćby w wielu komentarzach, reakcjach, świadczy o tym, że nie. ( I to po obu stronach). Mimo iż film, przynajmniej w moim odbiorze, mocno pokazuje, że nacjonalizm, każdy, może przybrać niebezpieczną formę. Nawet dziś.

Obejrzałam. Nocą. Sama. OM w międzyczasie wrócił z towarzyskiego spotkania syndyków i zdziwiony, że jeszcze nie śpię, a usłyszawszy, co oglądam, żachnął się tylko i nie przyłączył się do mnie.

Film budzi naturalne emocje; reżysersko i aktorsko na najwyższym poziomie.

I tak się zbiegło w czasie, że obejrzałam go dzień przed świętem Wojska Polskiego i rocznicą ” Cudu nad Wisłą”. Dopiero nocą   wysłuchałam w całości przemówienia PAD-a z tej okazji.  I słysząc słowa  dziękczynne za męstwo i braterstwo oraz pomoc Węgrów, Francuzów, Amerykanów, kogoś mi zabrakło wśród tych wymienionych. To tak w ramach tego pojednania, i rzetelności historycznej, przemilczania, etc…Kilk

***

Czuję już zapach jesieni…szczególnie rankami i wieczorami. Zawsze lubiłam drugą połowę sierpnia, najczęściej w tym czasie wyruszałam nad nasze morze. Może uda się pojechać trochę później…

Nie jestem bio, choć staram się.  W Julku mam  koszyk i torbę szmacianą, aby na zakupach nie potrzebować reklamówek. Nawet segreguję śmieci, choć mam dużo zastrzeżeń i wątpliwości w sens, gdyż później różnie to z nimi bywa. Gdy tylko mam okazję to kupuję zdrową żywność, choć nie mam jakiegoś fioła na tym punkcie, a raczej zdrowy rozsądek podpowiada, jakiego dokonać wyboru. Ostatnio pobuszowałam w sieci i zamówiłam kilka naturalnych kosmetyków, polskiej firmy, bo jakoś do łotewskich czy rosyjskich nie mam zaufania. Nie stosuję kolorowych kosmetyków, nawet już tuszu do rzęs, który zastąpiłam kredką, więc chcąc ograniczyć chemię w organizmie, zdecydowałam się na naturę i zakupiłam (na razie) szampon, krem do rąk, krem pod oczy- obym tylko nie zapomniała wklepywać ;p- i żel do mycia twarzy. Cztery produkty, całkiem naturalne 🙂 Zobaczymy, jak się sprawdzą, choć ja zbyt wygórowanych wymagań nie mam, szczególnie, że ceny bardzo przystępne 🙂

Kilka liczb…

Dziś mija 9 lat. I pewnie pominęłabym tę datę milczeniem, ale pomyślałam sobie, że może warto  kilka słów napisać (kolejny raz). Dla tych, co całkiem niedawno usłyszeli, i dla tych, potencjalnych- niestety- gdyż statystyki, prognozy są nieubłagane…Diagnozę: masz raka!

Dziewięć lat temu, w piękny sierpniowy dzień, na rutynowym badaniu profilaktycznym usłyszałam po raz drugi w życiu, że skorupiak zaatakował. Za kilka miesięcy ( 5) świętowałabym 10 lat od pierwszej diagnozy. Wolności od gada! Niedane mi było…

Przyjęłam to dużo gorzej niż za pierwszym razem. Przede wszystkim dlatego, że ten rak źle mi się kojarzył, że świadomość, jakie są rokowania, podsuwała jedno: to już koniec. Na myśl o leczeniu moje całe ciało się buntowało. Oczywiście, operacja konieczna, ale co potem, nie chciałam nawet o tym myśleć!

Człowiek w swej podświadomości, czy chce, czy nie, ma zakodowane różne myśli, które  wyłażą w zależności od okoliczności. Przy pierwszym skorupiaku, nie dopuszczałam przegranej, mając Mam za przykład. Drugi kojarzył mi się tylko ze śmiercią…Nie znałam nikogo kto wygrał. ( Mam tu na myśli stopień złośliwości i zaawansowania).  Babcia, po rocznej chorobie odeszła, koleżanka przeżyła 6 lat, druga 4, i…Basia– blogerka-8…( Tu się muszę przyznać, że obiecałam sobie, iż dokonam niemożliwego, i przeżyję dłużej).

Wbrew pozorom, to właśnie szansa na przeżycie kilku kolejnych lat dała mi wiatr w skrzydła do walki. Bo dlaczego to mnie nie miałoby się udać? No właśnie! Po pierwszym buncie- samej ze sobą- grzecznie przyjmowałam wszystko, to, co lekarze mi zalecili, wiedząc, że od tej pory walczę o każdy kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok…Z wiarą, że uda mi się wydłużyć życie na maksa…

Diagnoza zawsze jest dużym obciążeniem dla psychiki. Słysząc ją, nietrudno o czarne, katastroficzne myśli. To jest normalne, że świat się wali, a człowiek chodzi, jakby dostał obuchem w głowę. Myśli kłębiące się nie dają spokoju, bo nie jest się w stanie przewidzieć, jaki scenariusz zgotuje  los, a właściwie gad, który zagościł w twoim ciele… Na co będzie odporny, a na co nie, czy da się poskromić czy nie…

OM od Profesora usłyszał, że tylko cud może mnie wyleczyć…Więc może cudem jest to, że żyję już 9 lat…Nie! To żaden cud, tylko moja i lekarzy walka! Również postęp w medycynie. Choć wciąż mój skorupiak nie jest wyleczalny, to dzięki temu, że podjęłam walkę, doczekałam się nowych metod, leków…

Piszę o tym, kolejny zresztą raz, żeby każdy pamiętał, iż jest indywidualnym przypadkiem, mimo iż ujętym w statystykach. Określonym z precyzją odpowiedniego stopnia, do radykalnego wyleczenia lub nie- przez lekarzy. Ale nikt nie jest w stanie określić ile w nas jest woli walki, i jaki ona ma wpływ na leczenie, a przede wszystkim na codzienne życie w chorobie.

Rak to nie wyrok! – piękne hasło, ale żeby było prawdziwe, to w dużej mierze od nas zależy! Rak jest wyleczalny, rak bywa chorobą przewlekłą, również niestety śmiertelną. Najważniejsze, żeby nie pozwolić mu się zdominować, zatruć umysł, obezwładnić przez strach, którego przecież trudno uniknąć. To się da zrobić!

Czas.

Czas jest kluczowy w tej chorobie. Od samego początku do końca. I warto dać go też sobie. Dziewięć lat temu nie wiedziałam, ile czasu mi pozostało. Wiedziałam jedno, że zrobię wszystko, aby jak najdłużej cieszyć się życiem. I wciąż to robię!

Jak słyszę, że…

…w naszym kraju demokracja ma się pięknie, bo każdy może manifestować, to nie wiem, czy śmiać się, czy pukać się wymownie w czoło. Pięknie to nami manipulują, i powiem, że już mnie nie obraża ten czy inny sort, ani pozostałe mniej lub bardziej wyszukane epitety, ale to, że nasz kraj powoli staje się krajem dla idiotów.

Jeżeli czytam, że ludzie  w małych miasteczkach, na ogół boją się wyjść na ulicę w słusznym proteście, bo są od razu rozpoznawalni, i nie chcą sobie zaszkodzić albo swoim bliskim, bo świadomi tego, że konsekwencje  mogą być dotkliwe- szykany w pracy, utrata jej- tracą odwagę, choć serce się wyrywa i rezygnują, to o jakiej demokracji mówią rządzący? Ci sami, co od  miesięcy podsycają strach w społeczeństwie. I sami ze strachu przed suwerenem  stawiają metalowe barierki, angażują tysiące policjantów, a nawet snajperów…P A R A N O J A.

Jeżeli czytam, że na największą, tegoroczną  aukcję i zarazem święto konia arabskiego w Polsce nie zaproszono ekspertów i działaczy od lat współpracujących ze stadniną w Janowie, tylko dlatego, że ośmielili się krytykować zmiany, jakie tam nastąpiły, to czym to pachnie, jak nie cenzurą?

Znikający i pojawiający się Miłosz na liście szkolnych lektur, to już groteska. Oczywiście, pomyłki się zdarzają, ale znamienne jest, że to właśnie Miłosz znikł, który dla prawicy jest, delikatnie mówiąc,  niewygodny.

Jeżeli wciąż nie ustają mechaniczne piły w Puszczy, mimo wyraźnego zakazu unijnego TS, a drwale, którzy pobili operatora, są wypuszczani z aresztu z odpowiednim ministrowym komentarzem, czyli są traktowani niemal jako bohaterowie, bo chcieli zmasakrować „zdradziecką mordę”, to ja nie mam poczucia, że żyję w kraju prawa. I nie chodzi mi o to, że wyszli z aresztu, ale o usprawiedliwianie ich czynu, który był chuligański i mógł się skończyć tragicznie!  Pomijam już fakt, że jeden z posłów, co to dawno powinien być już na emeryturze, wszem i wobec powtarza jak mantrę, że naród stoi ponad prawem. To ja się pytam, po co nam prawo? I jaki naród, a raczej, który sort? – wiem, na to pytanie to nawet już dziecko w przedszkolu trafnie odpowie 😉

Tak się zastanawiam, co w tym wszystkim najbardziej mnie przeraża. Co powoduje, że ze smutkiem i obawą patrzę w przyszłość…Nie to, że społeczeństwo jest podzielone, bo ono zawsze było i będzie, choć tak agresywnego podziału, jaki jest teraz,  ja nie pamiętam. Kiedy jednak widzę po tej samej stronie co rządzący…faszystów, to ogarnia mnie lęk.

***

Dziś smutne niebo i rześkie powietrze po wczorajszej wieczornej  burzy. Słońce ma wyjść dopiero późnym popołudniem, ale że pogoda zmienna jest i robi psikusy, to już się przyzwyczaiłam ;). Tak jak wczoraj, co to miał być pochmurny dzień i deszczowy, a był najpierw pochmurny a potem z upalnym słoneczkiem-  zaplanowaliśmy z Pańciem wypad od ŚM, do kina, bo przecież w deszczu dzieci się nudzą ;ppp  SAMI 🙂 Bez obstawy ;). I daliśmy radę, tzn. ja dałam ;p Jak mnie cieszą takie normalne, banalne wspólne dni 🙂

Miłego weekendu! 🙂

P.S. Uważajcie na siebie! Pogoda – burze- stwarzają dramatyczne sytuacje…

Uprawiać można wszystko…

Oprócz wiadomego zioła, bo za to idzie się do paki.

Niestety.

Czarnowidztwo również.  Nie daj buk  przebywać z kimś takim na co dzień bądź mieć w rodzinie. Osoba, która roztacza wokół czarne wizje, tworzy katastroficzne scenariusze nawet przy błahych sprawach,  jest bardzo męcząca, a nawet może stać się naszym energetycznym wampirem, bo ileż trzeba energii zużyć, żeby się temu czarnowidztwu nie poddać. Bo przecież te wizje są najczęściej prawdopodobne i można nimi wywołać wilka z lasu... No i bywa, że dotyczą nas samych albo naszych bliskich. Ech…

Nie patrzę na świat i życie przez różowe okulary, bo jestem uśmiechniętą realistką. Dostrzegam zło, niebezpieczeństwo i zdarza mi się martwić na zapas w przypadku, gdy rzecz dotyczy najbliższych mi osób.  Jednocześnie jestem mistrzynią w odsuwaniu od siebie złych, zatruwających myśli, dotyczących mnie samej. Jednak nie truję ani nie zatruwam swymi obawami innych, a już na pewno „nie przewiduję”, że coś się stanie jak…(i tu dowolnie można dopowiedzieć sobie wszystko).

Znacie takie osoby, które wszędzie widzą czyhające niebezpieczeństwo? Non stop kraczące, że coś się nie uda, mówiące, że nic z tego nie będzie, przewidujące za każdym razem porażkę a nie sukces…etc..? No, ja niestety tak.

Nie wiem czy to wiek, czy charakter, ale z wiekiem chyba pewne cechy się bardziej  nasilają i zaczynają dominować. Żeby jeszcze to czarnowidztwo uprawiane było we własnych myślach, ale nie! Koniecznie trzeba się nim podzielić, obdarować każdego, kogo się dopadnie.

***

Bardzo mi wakacyjnie jest :). Nawet  obecnie nie wyjeżdżając nigdzie, bo przecież wypady na pobliskie jeziora, wyjazdami nie są, ale można w pełni poczuć wakacyjny klimat. W okolicy mam ich kilka, z niezłą wokół infrastrukturą, no i przede wszystkim pięknie położone, z lasami wokół (tu macki szyszkowe jeszcze nie dotarły; trafiło mnie, jak przeczytałam, że w puszczy wycięto już ponad 90tys. drzew :/), więc zawsze znajdę cień, aby rozłożyć koc.  Pogoda też sprzyja, bo jest ciepło, ale nie za gorąco, a na niebie oprócz słońca królują baranki- uwielbiam takie niebo!

Czas tak szybko pomyka, zauważyłam już żółte i rdzawe liście na czereśniach, dojrzałą jarzębinę; jesień już powoli się zbiera, żeby wkroczyć pełną parą.
Wokół końcówka żniw, pola pustoszeją. Zrywam borówkę ( siatki pomogły), a co zerwę to zjemy,  osobiście jem kilogramami, bo sprzyja przyswajaniu żelaza, a mnie zależy mieć jak najwięcej mocy tego lata; muszę dotrzymać kroku Pańciowi ;p Słoikuję ogórki na małosolne, które pożerane są już po kilku godzinach od zrobienia. Robię warzywne sosy, które wykorzystuję w różnych wariantach.

 W międzyczasie  Dzieckom Starszym  minęła kolejna rocznica ślubu, więc zafundowali sobie wypad ( z Pańciem)  do Hyde Parku, a na weekend uciekają we dwoje nad morze. Czas wspólnie spędzony  zawsze jest najcenniejszym prezentem.

Czas…

Nie zawsze go mamy…A czasem ktoś, potrzebuje tylko, żebyś mu poświęcił chwilę. Albo uszanował czas jego.

Telefon. Prefix  z DM, więc domyślam się, że szpital. Miły głos pielęgniarki Małgosi, która informuje mnie, że spokojnie mogę przyjechać pomiędzy 16-17. w dniu przyjęcia, za trzy tygodnie. Zrobiło mi się miło, że ktoś pomyślał i uprzedził, że nie muszę być z rana, ani nawet w południe tego dnia. Mogę już sobie spokojnie zaplanować wyjazd 🙂 Niby nic, a tak wiele…System systemem, ale to ludzie ludziom utrudniają albo ułatwiają życie ;). Czasem wystarczy poświęcić odrobinę czasu…

Tak się porobiło w naszym kraju, że każdy odruch życzliwości, normalności, przyzwoitości, a nawet rzetelność w wykonaniu pracy, za którą w końcu ktoś jest wynagradzany, odbieramy jak coś bezcennego, unikatowego…W morzu wszechobecnej agresji, braku poszanowania drugiego człowieka, jego inności i odmienności poglądów, każde n o r m a l n e zachowanie jest perłą.

Na szczęście są (w naszym kraju) wspaniali ludzie, uśmiechnięci, życzliwi, są imprezy masowe, gdzie człowiek czuje się bezpiecznie, gdzie, kiedy upadniesz, bo  zaplączesz się jak ryba w sieć, to pomagają ci wstać, pytając, czy wszystko w porządku, podadzą rękę, byś wspięła się na mur dla lepszej widoczności…etc..Potrafiący się pięknie, wspólnie bawić, również manifestować jak trzeba! 🙂

Miłego!