Siła…

Usłyszałam wczoraj zdanie, że to moja wewnętrzna siła pozwala mi na poradzenie sobie z przeciwnościami. To prawda, bo  ja odczuwam, że  ona we mnie jest. Ale fajnie wiedzieć, że inni również to dostrzegają. Szczególnie kiedy pada to z ust fachowca, a nie tylko Przyjaciółki. Czasem mam wrażenie, że jestem jak ciężki sprzęt budowlany.  Spychacz, który złą energię spycha na boki i toruje drogę. Bywam i walcem…rozgniotę, rozpłaszczę, zniweluję…

Ale…no właśnie czasem i sprzęt się psuje.
Powinnam się cieszyć, bo jest z czego. A paradoksalnie powód do radości przynosi zmartwienie. Kłopoty jak najbardziej wymierne. Zaprząta to moje myśli, truje duszę, a nie mogę sobie na to pozwolić. Ze względu na konsekwencje.
Ja to wiem. Teorię mam w małym paluszku. W praktyce ogromne osiągnięcia, a wciąż zdarzają się potknięcia.
Wczoraj kładąc się do łóżka miałam pod powiekami zamiast marzeń wiele planów na dziś. Dziś wstałam i poczułam się jak balonik, z którego zeszło powietrze. Może uda mi się coś z nich zrealizować, o ile mój własny ciężki sprzęt wyruszy na drogę…

Droga…

Czy macie podobne  wrażenie, że droga do domu jest zawsze krótsza niż ten sam odcinek, ale pokonywany w druga stronę? Bo ja tak. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Gdy gdzieś wyjeżdżam obojętnie z jakiego powodu, czy są to sprawy do załatwienia, spotkanie towarzyskie, rodzinne lub wakacje, to czas podróży  do celu zawsze wydaje mi się dłuższy niż czas powrotu do…domu. Tylko jak jadę jedną konkretną drogą,  to czas dla mnie jest równy w obie strony. Od domu do domu. Od Dużego Miasta na Wieś i ze Wsi do Dużego Miasta.  Od lat mój dom  jest na sielskiej choć nie anielskiej wsi, ale  moje rodzinne miasto traktuje jako swój drugi dom. Tam wciąż mieszkają  rodzice w mieszkaniu, w którym spędziłam swoje  beztroskie lata, tam są  przyjaciele oraz obecnie uczące się nasze dzieci. Tam bywam na kilka godzin, czasem przenocuję lub spędzam kilka dni. Ale gdy  na moim wiejski podwórku  wsiadam do auta i obieram kierunek na DM, to nieustannie mam wrażenie, że jadę do siebie….do domu. Wracam również z takim samym przekonaniem. Ta dwoistość mojej natury, która jedną nogą wciąż jest w miejskiej dżungli i oderwać się nie może,( bo wcale nie chce) pozwala na takie odczucie. Jak i to, że dla mnie dom to nie tylko konkretne ściany, ale przede wszystkim bliscy mi ludzie. W ostatnią sobotę,  tym razem  siedząc na fotelu pasażera, zastanawiałam się ile razy  tę drogę  pokonywałam. Przecież jeżdżę już tak prawie 21 lat. Najczęściej raz  w tygodniu, choć zdarza się i dwa. Bywają jednak dłuższe, ale góra 3 tygodniowe przerwy.  Jako kierowca i jako pasażer. Każdą porą roku, każdego dnia tygodnia; tę 120km trasę znam na pamięć. Choć krajobraz w niektórych miejscach uległ zmianie, to wciąż jest to ta sama droga.  Z biegiem lat coraz mniej dziurawa 😉 Niedawno oddano drogę alternatywną, piękną S3.  Dłuższą, ale czasowo wychodzi to samo, bo mknie się po niej z dużo większą prędkością. Czasem korzystam, ale przeważnie,  zanim się zorientuję, już jadę starą trasą. Jak ten koń z klapkami 😉 Następny wyjazd już w środę. 

Dlaczego porzucają?

   Nie potrafię zrozumieć, ani doszukać się choćby krzty usprawiedliwienia, gdy dorosły facet porzuca swoje dzieci. Żadna patologia, a nagle znika z ich życia tylko dlatego, że rozstał się z ich mamusią. Płaci lub nie, najczęściej nie i znika jak kamfora. Żyje często w tym samym mieście, samotnie  lub zakłada nową rodzinę, ale tych, co wcześniej oswoił- porzuca. Bez słowa. Pomijam sam fakt rozstania, bo nieważna jest ani przyczyna, ani po czyjej stronie jest wina.  Dzieci nigdy niczemu nie są winne. One powinny być   bezwarunkowo kochane. Przez oboje rodziców. Ale  okazuje się, i to dość często, że ojcowie porzucają, mimo że przez kilka, kilkanaście  lat żyli pod jednym dachem z własnymi dziećmi i uczestniczyli w ich wychowywaniu. Nagle przestali je kochać? Mimo podjętych prób przez byłe żony czy same dzieci  nie mają ochoty na żadne widzenia. Z własnej woli, a  nie wymuszonej jakimiś działaniami byłych żon czy partnerek, rezygnują  z uczestnictwa w życiu własnych dzieci. Dlaczego?  

Znam  dwa takie przypadki. 
Obaj panowie wykształceni z ugruntowaną pozycją zawodową, własny dom. Rozwód, bynajmniej nie z powodu zdrady z jednej czy z drugiej strony. Powód zresztą nieważny, bo znikają z życia  żon, ale przede wszystkim znikają jako ojcowie. Zresztą najpierw znikają, a potem następuje rozwód i to z inicjatywy porzuconych kobiet. W jednym z tych przypadków, przynajmniej na początku był jakiś sporadyczny kontakt z dziećmi, który szybko zanikł. W obu, żony w momencie rozstania nie pracowały. W jednej chwili zostały bez środków do życia. Bez  bieżących  dochodów na utrzymanie. Wspólne  oszczędności wyparowały. Jakikolwiek by nie był motyw takiego postępowania, to nic nie tłumaczy  tego, że nagle ojciec staje  się obojętny na los własnych dzieci. Pomijam aspekt utrzymania, jakże ważny, a w tych przypadkach nawet  tragiczny, gdyż  nie bardzo obu panów obeszło jak sobie bez nich rodzina poradzi. Ale kompletny zanik zainteresowania, uczuć ? Jak można przejść nad tym obojętnie.  Dla mnie to niepojęte.
Dla dzieci rozstanie rodziców jest zawsze traumą. W takich sytuacjach rodzice  przeważnie zapewniają dzieci, że choć już się nie kochają i muszą się rozstać, to wciąż nie przestali  ich kochać.
Porzucenie, to ogromna krzywda emocjonalna. Czy można wytłumaczyć ten fakt dziecku jeśli samemu sie go nie rozumie?
 
Niedawno dostałam SMS-a. Był od jednego z tych ojców. Kiedyś nasze rodziny miały  ze sobą bliski kontakt. Wciąż mamy, ale z jego  byłą żoną i dziećmi. 
Nie odpisałam. 
Najchętniej bym mu na trzaskała. Czas na rozmowę już dawno minął.
 
Wróciły wspomnienia i…Mam  ogromne przekonanie, że w przypadku obu tych ojców, jak i wielu innych, w dużej mierze zawinili ich rodzice. Gdzieś w ich wychowaniu, przekazywaniu wartości, zasad, a może nawet miłości, czegoś zabrakło. W takich sytuacjach często wraz z ojcem z życia dzieci znika cała jego rodzina.
Dlaczego tak się dzieje?
 
 

Rozleniwienie…

Na wpółleżąc wciąż jeszcze  w garderobie nocnej z laptopem na kolanach, wdycham świeże, wiosenne powietrze ( okno dachowe uchylone) i słucham jak od czasu do czasu pieje kogut i kukułka się odzywa. A we mnie odezwał się leń. Ok, no i co z tego, że godzina nieprzyzwoita, że środek tygodnia, że lodówka na odmrożenie czeka, a prasowanie leży odłogiem już któryś dzień. O oknach nie wspomnę, ale zamiast przy nich wolę się gimnastykować na długich spacerach;)

Zaraz wstanę, bo szkoda  tak pięknego dnia…ale…
Czasem tak mam, że wstaję rano  tylko po to, by zejść na dół po kawę, dziś również po kefir z miksowanym bananem i orzechami, potem włączam laptop lub biorę książkę do ręki. Dziś padło na komputer 😉
I nigdzie się nie spieszę. I do niczego się nie spieszę.
Hoduję w sobie lenia, bez żadnych wyrzutów 😉
Wiecie, że dom nocą wcale nie śpi? Wydaje różne odgłosy, których nie słyszy się w ciągu dnia. Nie wiem co mnie obudziło w nocy. Cisza również może być głośna, szczególnie wtedy, gdy się samej jest w domu 😉

Zleciało…

 Najmłodsze dziecię   ostatnie  naście kończy. Nie wiem kiedy to zleciało, ale zleciało. Osiemnaście lat plus rok pełnoletności i z nastolatka w dorosłość wkracza.

W maju matura. Ostatni egzamin dojrzałości. Teoretycznie, bo przecież życie nie odpuszcza i egzaminuje po maturze również. I nie mam na myśli tu uczelnianej wiedzy, ale tak ogólnie.
Sama nie wiem, które egzaminy są trudniejsze,  pewnie te życiowe. One niosą za sobą konsekwencje. I przeważnie nie ma z nich poprawki.
Tak jak z rodzicielstwa. Nie da się cofnąć czasu. 
A czasem chciałoby się. Może nie po to, by  coś naprawić, poprawić, ale przeżyć jeszcze raz.
Dzieciństwo zbyt szybko przemyka przez nasze życie. Własne, a potem naszych dzieci.
Niestety 😉
Miśkowi życzę, żeby z każdego egzaminu wychodził zwycięsko!!!
 
Za oknem wiosna. Wczoraj dwa razy byłam na spacerze. Dziś też pójdę. Jeszcze nie do lasu, ale po kotki…do wazonu. Z miasta przywiozę tulipany. Już mnie korci by meble ogrodowe wstawić na taras. Wiem, za szybko, ale otulona pledem chętnie już bym posiedziała na słońcu. Najbardziej je lubię wiosną, gdy już mocno grzeje, ale powietrze jest jeszcze chłodne.
 
 

Słodko-słone rozważania…

„Słodkie życie słono kosztuje”
 
  Myślałam, że bezpowrotnie minęły czasy,  kiedy  biały, krystaliczny, słodki produkt był głównym tematem podczas rozmów rodzinnych, towarzyskich i nie tylko.

Niestety, mimo że czasy się zmieniły, mamy gospodarkę rynkową, pełne półki sklepowe i niereglamentowany  do niego dostęp, to wciąż budzi emocje. Bynajmniej nie jego przydatność  w naszej kuchni i wpływ na zdrowie, ale CENA!
SŁONA!
To ona spowodowała, że temat powrócił jak bumerang. Nie zwróciłabym uwagi na ten fakt, bo należę do tych osób, którym cena za kilogram cukru nie spędza snu z powiek, gdyby nie pytanie zadane przez Miska podczas wspólnego obiadu:
– Mamuś, co z tym cukrem?
– A o co pytasz?
I tu Misiek opowiedział mi, że ma wrażenie, że ludzie powariowali, bo nawet  w jego klasie nad ceną, która tu i ówdzie przekroczyła już 5 zł wszyscy dyskutują, tak jakby to był niezbędny i  najważniejszy produkt w wyżywieniu człowieka.   Wie  w  jaki sposób  oblicza się inflacje, że porównuje się podstawowy koszyk, ale mimo tego nie rozumie dlaczego wszyscy czepili sie cukru.  Przecież to nie jest produkt, który kupuje się codziennie ( w  Miśka przypadku kilogram  na 3-4  miesiące) Ba, nawet można się bez niego obejść ( w moim przypadku). Wie, że jest dodatkiem i to niezbędnym, jeśli chodzi o wszelkie słodycze i inne produkty,  ale  nie rozumie czemu to właśnie cena cukru tak wszystkich wkoło zajmuje.
Bardziej niż wzrost cen energii czy paliwa.
I mimo że jestem z pokolenia, które pamięta, że cukier był na kartki, a jego cena miernikiem pozostałych podwyżek, to również nie pojmuję, czemu temat cukru tak żywo powrócił, że dyskutuje nawet  o nim pokolenie Miśka 😉
W końcu już nie raz cena cukru rosła, a potem spadała.
 
Mnie bardziej niepokoi coś innego, a mianowicie, że rządzący idą na łatwiznę i to w naszych kieszeniach szukają pieniędzy. Wzrost cen nie spowoduje, że gospodarka nabierze tempa. Okazuje się, że wpływy z podwyżki v-atu nie są rewelacyjne. Dużo niższe niż się spodziewano. Za to  ceny dużo wyższe niż nam obiecywano. I ktoś za to musi słono zapłacić, choć wcale nie jest to słodkie życie 😉
 
Miłego wiosennego i słodkiego weekendu !
 

By chcieć…znaleźć sens…

  „Żyć jest bardzo niezdrowo. Kto żyje, ten umiera.”
 
 
 Jedno jest pewne, to to, że śmierć ma 100% skuteczność. I na to nie mamy wpływu..
Choć jak najbardziej mnie, ciebie, nas dotyczy. 
 
A dziś słońce świeci i świat dalej pędzi.
W telewizji niezrozumiała debata o twoim, moim  czyli naszym portfelu. 
A miało być tak pięknie…
Kolejna debata nad wolnością w sieci. Koniec jej czy nie?
 
 Jedno jest pewne. Życie ma sens.
Tak ogólnie.
Ale ważniejsze by znaleźć sens własnego, prywatnego, tego jak najbardziej osobistego.
A wtedy będzie nam się chciało, mimo przeszkód, mimo kłód pod nogami, mimo osobistych nieszczęść i tych nieosobistych,  na które przecież też nie jesteśmy obojętni. Będzie się chciało by wpłynąć na jego jakość…Niezależnie od tego, co się wokół dzieje…
 
 

 

Potrafi przyjść bez żadnego uprzedzenia.
Bez możliwości wytargowania odroczenia.
Nieugięta, mimo podjętych prób.
Za wcześnie.
Nieproszony gość, który pozostawia po sobie szok, ogromny ból, żal i pytania…
Śmierć…
Bezsensowna.
 Ale czy  śmierć ma sens?
Nie dla tych, co zostają.
Nie wtedy, gdy umierają zdrowi ludzie.
Ale nikt nie umiera bez przyczyny.
Błąd  w sztuce?
Padły słowa o winie z ust tych, co stwierdzili zgon.
Tylko czy to ma jakieś znaczenie? Przecież to nie był jeszcze ten czas.
Patrzę na obrazki  malowane Jej ręką…Wiszą  na ścianach mojego domu.
W mieszkaniu moich rodziców.
U Przyjaciół…
Ona już nic  nie namaluje…

Pożegnanie z zimą…

    Puchową kurtkę  odwiesiłam  w garderobie na najwyższy drążek.  Bez żalu odstawiłam  na półkę śniegowce.  Jednym słowem  pożegnałam się z ZIMĄ! Ostatnie dwie noce  były już na plusie, a w dzień termometr wskazywał całe 10 stopni. W cieniu. Mimo że uporczywe przeziębienie nie odpuszcza sobie, to wybrałam się na spacer i przywitałam WIOSNĘ! Mentalnie i w rzeczywistości. Pewnie synoptycy by się ze mną spierali i nazwali ten stan pogodowy przedwiośniem, ale nie o nazwę chodzi tylko o odczucia. Bo ja już czuję, że to wiosna. Smutki jak sępy latają nad moją głową, a ja je odganiam wesołymi myślami. O czymkolwiek.  Że ptaszki wesoło śpiewają, że słoneczko świeci, że czeka na mnie 3 tom powieści, że do fryzjera i manikiurzystki czas już się wybrać, że rodzinka się zjechała, że odwiedzą nas przyjaciele by wspólnie po świętować  jutrzejsze mężowskie urodziny 🙂 Na ten czas wszelkie  smutki  zostały  schowane, upchane  głęboko pod zimowymi ubraniami 😉 Owszem jest ryzyko, że wrócą jak i to, że zima  o sobie jeszcze da znać. Ale nie mam zamiaru się im poddawać, a zimę w razie czego zignoruję 😉

Bo ja się chce, to wszystko można. Podobno. Przecież wszystko mija,  nawet najdłuższa zima 🙂
 
Pszczółki robią już swoje pierwsze obloty. Wprawdzie  jeszcze nawet wierzba nie pyli, ale to znak, że wkoło już wszystko  budzi się do życia.
Więc i ja choć z mniejszą niż dotychczas energią zakasuję rękawy i ruszam do kuchni by coś wiosennego wyczarować na urodzinowy stół. 😉
Ale najpierw ten stół muszę przygotować, czyli odgruzować z wszelkich papierzysk. Już przestałam walczyć, aby mąż biura mi z gościnnego nie robił, bo ma do tego inny pokój. Bo ile można walczyć z wiatrakami? 😉
 
 
Życzę Wam również cudownie ciepłego weekendu! Pod każdym względem 😉
 

Polityka pro, której nie ma…

J. i A. są mniej więcej w tym samym wieku i obie w tym samym roku urodziły dzieci. Z tą różnicą, że gdy A. dowiedziała się o ciąży, to z ojcem swego dziecka wzięła ślub.  J. śmieje się z A. bo woli mieć status samotnej matki i brać od państwa pieniądze, mimo że ojciec dziecka dobrze zarabia, mieszkają razem i jeszcze potrafią odłożyć jakąś kwotę na wspólne wakacje, a nawet na ślub, który kiedyś przecież się odbędzie.  A. nic nie jest w stanie odłożyć, jest na bezpłatnym urlopie wychowawczym, a mężowska pensja jest zbyt niska, by coś zaoszczędzić, a za wysoka, by dostać jakąś pomoc, gdyż  dochód na jednego członka rodziny został przekroczony o kilkanaście złotych.
 
  Na ustach polityków i to wszelkiej maści, polityka prorodzinna jest odmieniana przez różne przypadki. Tym gorliwiej im bliżej jest do wyborów.  To rzecz normalna, jeśli chodzi o polityczne obietnice.  Myślę, że owa gorliwość jest wprost proporcjonalna do niemożności ich spełnienia. Państwo przyzwyczaiło już do tego, że  każdy rodzic musi radzić sobie sam. Szczególnie matka. Szczególnie ta pracująca. Najczęściej i najgłośniej mówi się o tym, że pracująca kobieta, która spodziewa się dziecka, nie jest pewna co do swojej przyszłości zawodowej. Powszechnie wiadome jest, że pracodawcy nie patrzą na taką osobę przychylnym okiem, bo przeważnie już w pierwszych tygodniach ciąży ucieka na zwolnienie. Potem urlop macierzyński, po nim wypoczynkowy, a następnie wychowawczy. I tak znika z firmy na okres ponad trzyletni.  Trudno się dziwić pracodawcy, ale jeszcze trudniej kobiecie, kiedy po tak długiej absencji boi się, czy będzie miała  do czego wracać. Bardzo często nie ma. Bywa i tak, że sama nie chce lub nie może ze względu na dziecko. A pieniądze są jak najbardziej potrzebne.
 Przykład z życia wzięty:
Właśnie skończył się płatny urlop wychowawczy, ale  pracownica nie może wrócić do pracy, bo nie ma z kim zostawić dziecka. Jednak  nie występuje o roczny  bezpłatny urlop wychowawczy, który jej  przysługuje, tylko zwalnia się z pracy. Dziwne? No cóż, nie aż tak, jeśli wykalkulowała   sobie, że zarejestruje się w  Biurze Pracy po kuroniówkę. Przynajmniej przez rok będzie miała jakiś dochód. Teoretycznie takie zarejestrowanie  jest sygnałem, że  dana osoba poszukuje pracy, w praktyce jest różnie. Ryzyko, że  biuro pracę znajdzie jest niewielkie, gdyż ofert pracy jest  wciąż mało. Co zmusiło kobietę do takiego kroku?  Oczywiście, że pieniądze.  
Podczas  dyskusji ekonomistów na temat skąd brać pieniądze, by łatać dziurę budżetową, padają różne pomysły. Również takie, żeby uszczelnić wszelką finansową  pomoc społeczną. Padło  stwierdzenie, że to się nie opłaca, bo wyda się ogromną sumę pieniędzy  na programy liczące komu się należy a komu nie, a obywatele i tak wykombinują  by te pieniądze od państwa jakoś wydębić. No cóż, jeśli przyjmiemy takie założenie, to może faktycznie nic nie robić?  Zdać się na obywateli, którzy zgodnie z  panującymi przepisami, gmatwając sobie życie osobiste i zawodowe zapewnią  rodzinie pomoc od państwa.
Tylko wtedy pieniądze, których wciąż jest za mało, nigdy nie  dotrą tam, gdzie faktycznie są potrzebne.