Życie na sterydach…

Moja facjata już wygląda jak księżyc w pełni, a pewnie za chwilę będzie jak słońce oby nie narodu ;p Zastanawiam się co dalej z pazurami, czy robić hybrydę, czy zdjąć tylko poprzednią. I czy już zwolnić termin w salonie fryzjerskim. Takie mam oto dylematy. I uwierzcie, chciałabym, żeby to były z tych najtrudniejszych, a najlepiej jedyne 😉

Ale!

Life is brutal!

Zaliczyłam kolejną przejażdżkę do mojego rodzinnego miasta, zakończoną fiaskiem. Przynajmniej doświadczenie zdobyte przez 25 lat, jak to jest być pacjentką onkologiczną, procentuje tym, że nie idę jak owca na rzeź, tylko używam języka i pomagam losowi uniknąć raf… a mogłabym dziś spędzić mnóstwo godzin na SORach w dwóch szpitalnych placówkach. Bez oczekiwanego rezultatu.
Zaraz po przekroczeniu szpitalnej bramy skierowałam się do budynku, w którym mieści się poradnia hematologii, by zasięgnąć wiedzy, gdzie mam się udać, by zarejestrować się na oddział. I to był dobry pomysł, bo w sekretariacie zastałam lekarkę, która słysząc moją rozmowę, powiedziała, że akurat ma dyżur na SORze i zaprosiła mnie do swojego gabinetu. Obejrzała moje wyniki badań, wysłuchała historii nieprzyjęcia do kliniki i powiedziała, że 2-3 tyg. to jest krótki okres oczekiwania, bo u nich czeka się ponad miesiąc. I owszem, mogę się udać na SOR i się przyjąć na tak daleki termin, ale wtedy stracę kolejkę w klinice, mimo iż mam drugie skierowanie… Ha! Moja intuicja i opatrzność ma się wciąż dobrze.

Pojechałam do (macierzystej) kliniki na izbę przyjęć, ale lekarz hematolog nawet nie przyszedł do mnie, tylko poinformował pielęgniarkę, że mam się udać na SOR, bo u nich dalej nie ma miejsc. No bez sensu! Pielęgniarka mi zasugerowała, że mogę wziąć od Rodzinnej skierowanie na oddział hematologii i wtedy lekarz do mnie przyjdzie, ale na pytanie, czy to nowe nie zlikwiduje tego poprzedniego i mojej kolejki, nie potrafiła odpowiedzieć. Nie ryzykowałam. Za to poszłam na oddział, dzielnie próbując się dostać katakumbami, ale się w końcu poddaliśmy, błądząc już z 10 minut, za to odkrywszy, że bufet wciąż w nich istnieje, wypełzliśmy w końcu na słońce i udaliśmy się spacerem pod gołym niebem do odpowiedniego budynku, aby w sekretariacie oddziału hematologii upewnić się… czy jestem w kolejce. Jestem. Mam czekać na telefon. W kolejce 15 osób, dziś (wtorek) nie było żadnego przyjęcia. Przy okazji posiadłam wiedzę, od pani, która akurat przyniosła pielęgniarkom zamówione żarełko, że na oddziały też donoszą, wystarczy zamówić telefonicznie w bufecie. I od razu mi się humor poprawił, że w razie czego z głodu nie umrę, tylko trzeba się jeszcze dostać na oddział, by nie umrzeć w ogóle.
Podjęłam decyzję, że czas na rozmowę z Tatą, gdyż sytuacja robi się poważna, a przez telefon nie chciałam tego robić. Umówiliśmy się w biurze, bo akurat miał być w nim za 10 minut, gdyż potem jechał jeszcze na budowę.
Jest mi ciężko, ale jednocześnie ulżyło mi, że już wie. Chciałam mu jak najdłużej oszczędzić tej wiedzy, bo wiem, jak to przeżywa, z drugiej strony praca jest dla niego ratunkiem, by nie pogrążyć się totalnie w czarnych myślach.
Niełatwo być nieustannie ogromną troską dla najbliższych. Nie, nie kłopotem, a troską… Rodzice, teraz już tylko Tata, dzieci, OM i wszyscy przyjaciele „ chorują” ze mną za każdym razem przez te 25 lat… Byli świadkami, towarzyszami nie tyko w myślach, kiedy chemia rozkładała mnie na łopatki… Dziś powiedziałam do OM, że to jakiś paradoks, że się dopominam o jak najszybszy termin chemii, wiedząc co mnie czeka… Piąty raz. I gdyby nierealne obawy perforacji żołądka, to bym się tak nie pchała, tylko czekała spokojnie na swoją kolej i cieszyła się, że mam więcej energii, z pogody, z małych radosnych chwil, jak choćby kolejny wspólny obiad w DM z Dziećmi Młodszymi i Misią. Śmieję się, że uprawiam turystkę szpitalną, choć wolałabym iść przed siebie plażą nad oceanem, albo jakąś ścieżka górską. I tylko te wspólne obiady rekompensują mi taki wyjazd. I drobne zakupy w Miasteczku, gdzie w firmowym sklepie byłam jedyną klientką, kupując spodnie od dresu i bluzę. Mam sporo takich spodni, bo w domu preferuje sportowy luźny ubiór, ale większość z nich ma ściągacze na dole, a ja ze względu na nuszkę potrzebuję szerszej nogawki, żeby nic oprócz ewentualnej pończochy jej nie uciskało.

Za to na pocieszenie, po kolejnym intensywnym dniu, zapodałam sobie przed snem „Chłopów.”. Wcześniej powysyłałam emilki ze skanami mojej dokumentacji, bo uruchomiłam inną ścieżkę, która nie wiem, czy przyspieszy leczenie, ale zawsze warto próbować. Żeby nie żałować.

Obudził mnie pochmurny dzień z zapachem truskawek, bo wczoraj na deser zrobiłam sobie miskę truskawek z borówkami, orzechami nerkowca z jogurtem i nie zjadłam wszystkiego…w łóżku. Nie do końca wypoczęta mimo 8 godzin snu.

Zamiast zdjęć jedzenia, ale również pachnące…



Dziś się słońca raczej nie doczekam, a szkoda, bo muszę wyjść…

Miłego, uśmiechniętego dla Was 🙂


Dobre i złe emocje…

Poniedziałek obudził mnie słońcem za oknem i… mrozem, jak się później okazało, pięciostopniowym. A niedziela była taka ciepła, mimo 6 stopni na plusie, to miałam cieńszą kurtkę na sobie, bo bezwietrzna aura sprawiała, że w słońcu, powietrzu czuło się wiosnę. LM chyba też poczuła wiosnę, nawet wcześniej niż ja, bo dwa dni temu z okna kuchennego zobaczyłam, jak tnie budleję. O zgrozo! Akurat w domu był OM i na mój jęk rozpaczy, wyszedł przed dom i zapobiegł całkowitemu nieszczęściu 😉 W pierwszej chwili poczułam żal i sama nie wiem co, a w drugiej… a co mnie to… nie mam planów ogrodniczych, a budleja rośnie poza granicą naszej posesji, choć obie teraz są nasze, ale jakby przyszło do sprzedaży, to trzeba by było wytoczyć nowe granice, a nie mamy takiego zamiaru, gdyż nasz dom stoi na 30arach, więc ogrodu mam ci ja pod dostatkiem ;p Dlatego druga myśl była, a niech robi, co chce…

Późne niedzielne popołudnie było jeszcze cieplejsze, bo przyjechała Tuśka z Najmłodszymi z urodzinowym tortem, gdyż dziś Pańcio kończy 12 lat. Spacer, wypad z OM do jednego, całkiem pustego sklepu, by zrobić zapasy kosmetyczne oraz zabawy z Najmłodszymi, tak mnie wyczerpały, ale również zarwana poprzednia noc, bo obudziłam się o 3 godzinie i do piątej czekałam na mecz finałowy debla, potem cudne marchewkowe emocje finału panów i ogromna radość, że Niedźwiedź nie pożarł Carrots, bo kibicuję temu chłopakowi od dawna. To mój najulubieńszy po Hubim w sensie zachowania na korcie, sposobu bycia tenisista z młodego pokolenia. Pierwszy finał wielkiego szlema i wygrany! No i padłam, więc pierwszy raz od lat nie obejrzałam do końca finału WOŚP i dopiero rano dowiedziałam się o kolejnym finansowym sukcesie niedzielnego grania. Brawo MY!

Obudziłam się po 9 godzinach snu, wyspana, uśmiechnięta… mina mi zrzedła po telefonie do kliniki. Miła pani z sekretariatu poinformowała mnie, że jestem w kolejce do przyjęcia, że przede mną są pacjenci, którzy czekają na kontynuację chemioterapii, że to może potrwać 2-3tygodnie, bo mają tylko 35 miejsc, a często leczenie powoduje komplikacje i pacjenci zostają dłużej niż planowo, i ona zadzwoni, jak przyjdzie mój czas…

Powiem tak, gdybym w piątek na izbie przyjęć dostała termin za 2-3 tyg., to przyjęłabym go ze spokojem. Tak jak to miało miejsce w 2008 roku i w kolejnych latach, bo tak mniej więcej wygląda przyjmowanie na chemioterapię po otrzymaniu skierowania. Ale przeszłam to co przeszłam, usłyszałam to, co usłyszałam, więc spokojna być nie mogę. Plan jest taki, że jedziemy we wtorek, przekonać się jak to wygląda w drugim szpitalu, w tym, w którym miałam robiony HIPEC.

Wciąż jeszcze w łóżku oglądam mecz Magdy w Tajlandii, ale mam zamiar powstać, pojechać do biblioteki, potem jeszcze do media expert, niech tylko wzrośnie temperatura na zewnątrz.

Mimo całej tej trudnej sytuacji, w jakiej znalazłam się po raz kolejny, to moja rzeczywistość jest uśmiechnięta, choć czasem to jest uśmiech przez łzy… Tymczasem w takiej tv R. ulubionej przez miłośników poprzedniej telewizji publicznej- tvpisowskiej- kreują, jak podają media, alternatywną smutną rzeczywistość nadając negatywny materiał na temat WOŚP i jej Dyrygenta, twierdząc kategorycznie, że coraz więcej Polaków nie chce przeznaczać ani złotówki na akcję. BUHAHAHAHAHA.

z dedykacją dla tych, którzy boja się i straszą piekłem ;p

Boszzzz jakie to smutne jest życie katopatola…

Uśmiechniętego, słonecznego tygodnia dla Was 🙂

Ps. I mam nadzieję, że nikt z Was nie poczuł się wywołany do tablicy moimi słowami z poprzedniego postu. Nie ma obowiązku meldowania się na moim blogu, bo przecież wspieracie mnie też w inny sposób i ja o tym wiem. Za każdy komentarz bardzo dziękuję, bo dobrze wiedzieć kto mnie czyta i wspiera. Buziaki dla Was.

Niekończąca się historia chorowania…

Długo pani żyje… takimi słowami poczęstował mnie lekarz hematolog, który wysłuchawszy mojej onkologicznej historii, gubiąc się w jej chronologii co jakiś czas- na izbie przyjęć w klinice. Nie zamurowało mnie ani nie zdegustowało, a w odpowiedzi był mój śmiech i słowa, że traktuję to jako komplement dla sukcesów medycyny i moich. Chyba się zorientował, że mógł trafić na mniej wyrozumiałą pacjentkę, bo zaczął tłumaczyć słowa tym, że to naprawdę się rzadko zdarza, przy takiej historii jak moja…

Ale po kolei…

Odbiór wyniku odbył się błyskawicznie i bez żadnej komplikacji. Schody zaczęły się w momencie przybycia do poradni w celu uzyskania skierowania na oddział hematologii. Udałam się prosto do pokoju rejestratorek, by wyciągnęły moją kartę, a tam czekał na mnie kubeł zimnej wody, bo usłyszałam, że lekarki dziś nie ma. Żadnej. No i że to się zdarza… Zanim oswoiłam się z tym faktem i pomyślałam co dalej, to pojawiła się pielęgniarka z gabinetu, która codziennie towarzyszy jednej lub drugiej lekarce z poradni. Potwierdziła nieobecność, zapytała się, czy już mam ostateczny wynik i po moim potwierdzeniu oraz informacji, że mam pisemną adnotację na wyniku, że pilna/cito konsultacja z hematologiem i karta dilo, poprosiła czy może zobaczyć, a następnie zaprosiła mnie do gabinetu, mówiąc, że skierowanie musi być wystawione przez onkologa, a mojej lekarki z oddziału nie ma, nie ma też p. Profesor, więc spróbuje się dowiedzieć, czy ktoś z onkologów jest na oddziale. (Tak to nie jest oddział tylko li onkologiczny).

Zaczęła wydzwaniać: cześć jesteś w pracy, aha nie. Telefon na oddział: czy pracuje dziś doktor Ż. (mój operator z 2008 roku), aha, to czy jest ktoś z onkologów, jest K., dobrze dziękuję. Kolejny telefon… nikt nie odbiera. Zwraca się do mnie, że pójdzie na oddział, bo lekarka nie odbiera i się zorientuje czy wystawi mi skierowanie do szpitala. Jestem wdzięczna, bo oddział mieści się w innym budynku, trzeba się ubrać, wyjść na zewnątrz. Wróciła po 20 minutach z informacją, że lekarka jest na bloku operacyjnym i ma mieć przekazane, że jak skończy operować, to ma się z nią skontaktować. Czekamy. Może z 10-15 minut jak odbiera telefon i już wiem, że lekarka się zgodziła, a pielęgniarka po raz drugi udaje się na oddział. Wraca dość szybko, a do mnie przychodzi SMS o wystawieniu e-skierowania. Dziękuję, dziękuję, dziękuję– nie wiem, ile razy wypowiedziałam to słowo.

Jedziemy do drugiej kliniki, tam na izbie dostaję papióry rejestracyjne, by udać się pod gabinet, aby poddać się konsultacji hematologa i uzyskać termin przyjęcia. Czekamy. W końcu wywołuje mnie lekarz. Tak ten sam od tych słów o długości mojego życia ze skorupiakami. Długo u niego siedzę, bo moja historia długa i skomplikowana… Lekarz chce mnie przyjąć od razu, choć nie ma miejsca, więc proponuje świetlicę w męskim towarzystwie, ale też zaznacza, że najpierw musi się zorientować, czy zwolni się miejsce, choć coś bąka o kolejnej dostawce. Pytam się, czy coś będą mi robić przez weekend, no raczej nie, więc mogę chyba się zgłosić w poniedziałek, albo we wtorek, i czy bardzo sobie zaszkodzę tą zwłoką dwudniową nie wzięłam laptopa nie obejrzę finałów, nawet książki żadnej nie mam ze sobą. W odpowiedzi słyszę, że nie ma gwarancji, że mnie przyjmą zaraz po niedzieli. Nawet jak mam ustalony termin? Tak. I gdyby nie wygląd mojego żołądka, który w każdym momencie może ulec perforacji etc… to można byłoby czekać, gdyby tylko chłoniak zaatakował węzły, a że jest agresywny… I że jeśli dziś odmówię przyjęcia, to muszę podpisać brak zgody- czyli dupochron lekarza i ewentualne zatrzaśnięcie sobie drzwi do kliniki. Zrezygnowana zgadzam się, mówiąc, że nawet nie dostałam czasu na przemyślenie… Przecież z dziurawym żołądkiem nie polecę do Hameryki.. .I nagle pojawia się kolejny problem, który w życiu bym nie wzięła pod uwagę, czyli, że jestem spoza województwa. Z innego terytorium. Obcego. Co dla kierowniczki oddziału jest kluczowe, bo to służbistka. Zostałam przebadana, wysłana na pobranie krwi i prześwietlenie płuc, bo w lewym płucu usłyszał świst i zapytał się czy palę papierosy. I ze słowami, że niczego mi nie gwarantuje i, że zawsze mogę przyjechać z dolegliwościami, czyli zasugerował mi udawanie, że z bólu jestem umierająca, to mnie przyjmą natychmiast… a ja głupia powiedziałam, że niczego nie będę udawać, a w duchu pomyślałam sobie, że umrę z godnościom osobistom, udał sam się na konsultacje, a ja na badania. Trafił mi się fajny pielęgniarz, który rozładował we mnie napięcie, pośmialiśmy się, a on w końcu po trzeciej próbie pobrał tyle krwi, żeby już mnie więcej nikt nie kłuł, czyścił mi buty bo trochę się chlapnęło z mojej ręki, rękę też mi umył i niósł moją torebkę odprowadzając mnie do siedzącego na poczekalni OM. Dziecka wydzwaniały, byłam już przekonana, że jednak wyląduję na tej świetlicy i zabawię się w kaowca już w głowię knułam odpowiednią rozrywkę ;pp, kiedy podczas jednej z rozmów, ponownie zostałam wezwana do gabinetu. A tam słyszę, że jednak miejsca nie mam, ale dostaję termin na wtorek, ale muszę dzwonić w poniedziałek, żeby się upewnić, że mnie przyjmą, bo tak naprawdę jestem w kolejce, ale dostaję kolejne skierowanie, żebym mogła- czytaj: powinna- udać się do szpitala w moim miejscu zamieszkania. Papiór, żebym się od nich odpiórkowała…

Tłumaczę, że nie będę się leczyć poza DM, że tu mam opiekę bliskich, że tu się leczę od lat. I mam zaufanie do mojej doktor, która mnie wysłała TU, a nie gdzie indziej. I słyszę, że rozumie, że mam prawo leczyć się gdzie chcę, nawet w Krakowie, i że jak już tak długo chodzę z tym chłoniakiem, to te kilka dni (nie wiem, czemu powiedział 10) nie powinno mieć wpływu… Na to ja odpowiadam, że tak długo, bo tak długo czekałam na diagnostykę, a jak przychodziłam ze szczątkowymi wynikami do mojej doktor i prosiłam o skierowanie na hematologię, to słyszałam, że i tak nikt z takimi wynikami mnie nie przyjmie na oddział. I usłyszałam potwierdzenie słuszności słów mojej doktor i że wie, że to tak długo trwa, bo nawet od nich patolodzy wysyłają do ośrodka w Łodzi, cały kraj tam wysyła, jak nie mają pewności z czym mają do czynienia. Odpowiedziałam, że ja to rozumiem i dlatego czekałam, bo mam zaufanie do swojej doktor (nie jednej) i dlatego chcę się leczyć TU w tej klinice. Pokiwał głową, uśmiechnął się, i przypomniał, że w razie dolegliwości, pojawienia się krwi to mam natychmiast przyjeżdżać.

Wyszliśmy stamtąd po godzinie 17. Byłam głodna, zmęczona i jednego czego pragnęłam, to znaleźć się wśród zdrowych ludzi nad talerzem czegoś pysznego. OM było wszystko jedno, bo na własnej skórze przekonał się, jak to wygląda i… wszystko go zaczęło boleć z nerwów. A dziś mi powiedział, że nie mogę być w takich sytuacjach sama. To była szczególna sytuacja, bo siedział i pilnował moich rzeczy, gdy ja przemierzałam labirynt piwnicznych korytarzy, by dać się prześwietlić (wiem, że niektóre z Was wiedzą o czym piszę, będąc z DM i znając klinikę nr 1), ale przede wszystkim woził mnie z miejsca A do B, z B do C i wysadzał pod samą bramą, a ja nie musiałam się kłopotać zaparkowaniem.

W restauracji, którą wybrałam, a w której ostatnio bywaliśmy często rodzinnie, nie było wolnego stolika, to druga opcja już prawobrzeże i również restauracja, w której byłam rodzinnie przynajmniej z dwa razy. Oddzwoniłam do syny, by poinformować go na czym się w końcu skończyło i mówię, że jedziemy zjeść, a on z Dziewczynami akurat już wyjeżdżał spod kamienicy i zaproponował, że do nas dojadą. Radość. I tak na koniec tego dnia obfitującego w zmiany akcji, miły akcent- czas spędzony z najbliższymi nad pysznym talerzem i aromatyczną herbatką.

Ale i tak najsmaczniejsze, najsłodsze były buziaczki Misieńki. I przytulaski.

Do domu wróciliśmy po 21. Szybko się ogarnęłam i z kubkiem herbaty w łóżku oddzwoniłam do PT, bo w restauracji nie mogłam rozmawiać, a ona miała wiedzę tylko taką, że mam skierowanie i jadę do kolejnej kliniki. Zdałam jej relację i opadłam sił… więc wysłałam do Was telegram, bo wiem, że czekacie, myślicie… I bardzo WAM ZA TO DZIĘKUJĘ. Domyślam się, że to może być trudne, że czasem nie wiadomo czy i co napisać, więc tym bardziej doceniam. Rozumiem też, że można nie mieć takiej potrzeby… Szanuję jedno i drugie. To nie czas na pielęgnowanie w sobie rozczarowań. To czas na pielęgnowanie w sobie dobroci tych wszystkich wokół, od których ją doświadczam. A na wszystko inne zrzucam kurtynę milczenia.

I ten kto dotrwał do końca, poznał kolejny odcinek mojego chorowania 😉

Aaaaa zapomniałabym. Wyniki krwi pokazały, że nie mam anemii! Co też było za argumentacją, że na razie żadnych wycieków z żołądka nie ma, więc widmo przyjęcia w trybie natychmiastowym oddaliło się i było usprawiedliwione z medycznego punktu widzenia. Ale! Piszę to nie tylko z tego powodu- chcę zaznaczyć (szczególnie tym, którzy na anemię taką jak u mnie reagowali standardowo), że pisząc enty raz, iż w moim przypadku to nie odżywianie może mieć wpływ na poprawę wyników, miałam rację. Bo! Wystarczyło, że nie biorę piguł już 2 miesiące, a wszystko mam w normie, również żelazo i kreatyninę. Beż żadnego wspomagania się suplementacją, a co ciekawe piję teraz dużo mniej wody, bo pokochałam herbatki ;p Czasem już mi było głupio to tłumaczyć tym, którzy byli przekonani, że sok z buraka pokona piguły. No nie. Nie odżywiam się lepiej niż wcześniej, a raczej gorzej, bo częściej zdarzają się wymioty.

Tak wiem, długo nudno i pewnie niepotrzebnie… też wolałabym o tenisie, kwiatkach i ptaszkach…;p Ale! Piszę również dla siebie, bo sporo mi umyka, a jeśli poddam się leczeniu chemioterapią, będzie tylko gorzej z moim mózgiem, pamięcią i koncentracją.

Aaaa i zapomniałam, wyszłam ze sterydem, lekiem obniżającym poziomu kwasu moczowego i lekiem osłonowym. I to już podobno jest wdrożenie leczenia chłoniaka, którego leczy się za pomocą sterydów.

ps. spałam 10 godzin, dziś budzik nastawiam na 5 rano, to będzie ostatni raz podczas tego turnieju.

ps.2 i już naprawdę na koniec…

Obejrzałam świetny dokument na TVN24 o… no wiadomo o WOŚP i jego Dyrygencie, jak to się zaczęło, jak przebiegało i dlaczego wciąż trwa…

a że już opadają mi powieki, a paszczękę mi zaraz z zawiasów wyrwie ogromny ziew, to wkleję swój komentarz u Rybeńki na temat hejtu:

Nigdy nie pojmę hejtu… tego wymazywania serduszek, ci ludzie po prostu serca w sobie nie mają. I tyle. Bo można nie wspierać finansowo, ale negowanie tego co robi WOŚP dla wszystkich chorych i potrzebujących pomocy medycznej jest obrzydliwe i tylko świadczy o karłowatości umysłu i serca takiego człowieka, który z reguły broni złodziejskiego Caritasu i mafii pisdzielskiej.

Telegram…

Mam termin a jakoby go nie mam…

O mały włos nie spędziłam dzisiejszej nocy i być może kolejnych w świetlicy szpitalnej w towarzystwie panów…

Ale! Zasypiam we własnym łóżku, zjechana na maksa…wypruta już z emocji, więc totalnie spokojna…

Na komentarze odpowiem, opiszę wcale niekrótką historię dzisiejszego dnia…jak się wyśpię, a może jeszcze póżniej…

Dobrze nie jest, ani ze mną ani z ochroną zdrowia w kraju nad Wisłą…

Frustracja mnie (nie)pokona(ła)…

Moja cierpliwość przez ostatnie dwa tygodnie została mocno nadwyrężona, a w środowe popołudnie pękła jak struna… a wszystko to za sprawą niekończącej się historii dzwonienia na ten sam numer. O różnych porach dnia. Najczęściej automat informował mnie, że jestem 6-5 w kolejce, cierpliwie czekałam, by w końcu po usłyszeniu żywej istoty i po wyłuszczeniu jej, w jakim celu dzwonię, być przełączaną, a wtedy najpierw słyszałam w telefonie wolny sygnał, potem komunikat, że proszę czekać na połączenie, a następnie mnie rozłączało. Gdy wybierałam ponownie numer, wyświetlał mi się błąd połączenia. Tak było do godziny trzynastej. Raz tylko się dodzwoniłam o tej porze, by dostać negatywną odpowiedź. No to dzwoniłam po pomiędzy 17-18 i uzyskiwałam odpowiedź, że powinnam dzwonić do trzynastej, bo wtedy dowiedziałabym się więcej, bo dziewczyny z góry mogą dowiedzieć się o wynik w laboratorium i takie podobne, a na moje, że mnie rozłącza, słyszałam kolejny raz, no tak, bo linia jest przeciążona. To dlaczego nie mają dwóch? Dlatego, gdy w środę kolejny raz poległam na tej telefonicznej ścieżce przetrwania, zwyczajnie się poryczałam. Chyba z bezsilności. Bo usłyszałam, że wyniku nie ma, ale przez jedną z tych osób, która najczęściej przełączała mnie do bardziej zorientowanych. Po czym zebrałam się w sobie, przeanalizowałam to co usłyszałam, że być może jest już w laboratorium, przypominałam sobie, że poprzednich również nie było w komputerze, nie ma też w nim, że je odebrałam… otarłam łzy i zadzwoniłam do syny kochanego…Nie odebrał od razu, ale oddzwonił po kilkunastu minutach, a ja wciąż ze ściśniętym gardłem wyłuszczyłam mu swą prośbę, która była oczywista, żeby codziennie osobiście pojechał do tej placówki medycznej. Co też zrobił i od razu z pozytywnym efektem. Wynik był w laboratorium i oczekiwał na podpis lekarza.

To teraz mam tylko nadzieję, że to będzie już OSTATECZNY wynik.

Wyrok już znam. Teraz czekam na uzasadnienie i propozycję kary. Bo chcę wiedzieć, czy się jej poddać i wszcząć proces o ułaskawienie, czy zacząć porządkować wszystkie wokół siebie sprawy.

Jeśli okaże się jakimś totalnym przeciwieństwem losu, że to nie jest ostateczny wynik, to rozważam pakowanie walizek, wykup biletu na samolot i fruuuu do Hameryki. Tam wypożyczę jeepa i udam się w podróż życia, przemierzając ten kraj wszerz i wzdłuż, aż gdzieś (nie wiem gdzie) w końcu (nie wiem, kiedy) zakończę na zawsze swą podróż…

A przemierzając wschodnie wybrzeże USA mam nadzieję na przykład na takie spotkanie… Zdjęcie mnie zachwyciło.

fot. Maje Senda

W końcu przespałam całą noc, budząc się raz, sprawdziwszy i przeczytawszy nowy post meczowy i zostawiając komentarz, z powrotem odpłynęłam w krainę snów. Dziś już tak nie będzie, bo o drugiej w nocy gra nasz cudny polskotajwański mikst o zwycięstwo wielkiego szlema na AO. Trzymać kciuki, by Janek wywalczył sobie z ogromną pomocą Su-Wei pierwszy taki tytuł w karierze! A zaraz po nim mecz półfinałowy, w którym gra jeden z moich ulubieńców, czyli Marchewkowy Grzesznik z tym, któremu nigdy nie kibicuję, choć mam ogromne uznanie dla wyników, jakie osiągnął w swojej już bardzo długiej sportowej karierze. Drugiego półfinału nie obejrzę, bo będę w drodze… Ale mam nadzieję, że Niedźwiedź pożre damskiego boksera- farbowanego sz(cz)ura.

Serio, ale nadrabiam te 7 lat picia tylko wody i jeden kubek kawy codziennie. Szczególnie picie herbaty mnie zdumiewa w takiej ilości, bo ja z herbatą właściwie od lat jestem na bakier, szczególnie z czarną. Gorące płyny, jakiekolwiek piję z reguły w kubkach, filiżankach, chyba że jestem poza domem u kogoś i nie mam wyjścia. Ale! Dostałam od Najmłodszych taki zestaw na dzień babci. No i od kilku dni piję kawę, uśmiechając się na widok serduszka…

********

oto wuc starych wąsatych bab i dziadersów odleciał 9473626732283 raz…

I tak, ja uważam, że za takie pomówienie powinno być się ściganych z urzędu. Nie ma znaczenia, że marionetka ułaskawi jak zapadnie wyrok (grzywny)… Ale! Wyrok zapaść powinien tu i teraz, żeby fanatycy pisdzielców wiedzieli, że ile razy dziaders z Żoliborza otworzy usta z pomówieniami, tyle razy będzie za nie ukarany. I tyle. Albo jest prawo w tym kraju, albo nie ma. I nie ma mojej zgody, że czegoś się nie opłaca robić. Zawsze się OPŁACA piętnować czyste zło.

Koniec przedstawienia…

Kurtyna zapadła, choć wcześniej mieliśmy żałosny teatrzyk, w którym w głównej roli wystąpił rezydent pałacu prezydenckiego i żony dwóch przestępców z prawomocnym wyrokiem, ucharakteryzowane na sierotki Marysie, które bez męskiego ramienia pogubiły się w tym brutalnym świecie zwykłej codzienności. Przedstawienie odbywało się według scenariusza…

I ćwiczył pieczołowicie swą rolę rezydent spod żyrandola… codziennie…

I być może jeszcze długo by trwał ten teatrzyk, gdyby nie wkur….y sufler tudzież lalkarz pociągający za sznurki marionetki, niejaki dziaders z Żoliborza, który nakazał zmienić ostatni akt i ułaskawić błyskawicznie, więc ponownie prezydent ułaskawia, tym razem ze skutkiem prawny, ale przy okazji kolejny raz manipuluje, że wypuszczenie na wolność przestępców zależy od ministra sprawiedliwości tudzież prokuratora generalnego. Obrzydliwie urągając Ministrowi Sprawiedliwości, któremu do pięt nie dorasta, jako człowiek i jako prawnik. Członek Parszywej Dwunastki z Davos- pośmiewisko na świecie- kolejny raz wypowiada się skandalicznie. No ciemny lud to kupi. I tylko on. Świat tego nie kupuje ani uczciwi i przyzwoici obywatele kraju nad Wisłą. Nie obroni się obrona przestępców, tym bardziej sposób, w jaki to robi i robił i bynajmniej nie chodzi o sam akt łaski.

I żeby było jasne, tylko 17 % obywateli kraju nad Wisłą uważa, że prezydent powinien ułaskawić.

Spuściłabym na to wszystko kurtynę milczenia, ale nie da się, no nie da się… Gdy co kilka dni dowiadujemy się, ile ta obrzydliwa złodziejska poprzednia władza wydoiła pieniędzy z różnych instytucji, rozdając swoim, jak beztrosko roztrwoniła przez swoje nieudolne decyzje… to scyzoryk w kieszeni się otwiera. Szczególnie teraz, gdy po raz 32 w niedzielę zagra WOŚP., która co roku zbiera pieniądze, by wyposażyć szpitale, zebrawszy przez te lata ponad 2 mld., gdy pisdzielce roztrwonili, rozdali, ukradli kilkadziesiąt. Gdyby te pieniądze przeznaczyć na ochronę służby zdrowia, to mielibyśmy najnowocześniejsze szpitale, szybką diagnostykę i nikt na leczenie nie musiałby zbierać pieniędzy w Internecie. A oni wymazywali czerwone serduszka, hejtowali najsłynniejszego na świecie Dyrygenta dla swoich politycznych wizji kraju, w którym tylko Caritas powinien organizować zbiórki, żeby sukienkowym żyło się lepiej i dostatniej. Jak za komuny, kiedy przychodziły dary ze świata, w większości z Hameryki, to księża rozdawali tym, od których czerpali jakieś korzyści, a to remont kościoła, a to zakup czegoś etc… Potrzebujący w tym byli na samym końcu.

PS. mam nieodparte wrażenie, że ci dwaj przestępcy ponownie zostaną skazani za kolejne przestępstwa, których się dopuścili. To tylko jest kwestia czasu. A do nich dołączą kolejni.

ps.2 jak ktoś widział wyjście z więzienia ułaskawionego M.K. to widział, że jego stan zdrowia to ściema. Bezczelna narracja pisdzielców. Wyszedł o własnych nogach, pokrzyczał „zwyciężymy” wraz z garstką ludzi opętanych przez mafijne rządy pisdzielców, którzy dumnie krzyczeli „bohaterzy”… coś o wronie… no cóż tylko orzeł już się…

Jprdl.. jaką odstawili szopkę, bohaterowie od gnojenia ludzi, pogardy dla prawa- kryminaliści. Nie żal mi was wyznawcy pisdzielców, w pełni zasługujecie na takich bohaterów, na takiego rezydenta! Niezłomnego w swej głupocie.

Ps 3. OM przyjął dziś dwa strzały. Msieńka z mamą zaszczepiona p.grypie, bo podobno jak się przechorowało typ B, to łatwo zarazić się typem A albo na odwrót, bo nie zapamiętałam (Ajda sprostuje jakby co ;)), szczególnie podatne są małe dzieci i osoby starsze.

Pamięć…

(Nie)zwykły niedzielny obiad składający się z rosołu z kaczki francuskiej, mielonych z ziemniakami, z mizerią i buraczkami, był o tyle niecodzienny, że konsumowany z Młodszymi Dziećmi i Misieńką. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, gdzie przestrzeń gwarantowała swojskość, ale i przytulność. Uwielbiam patrzeć, jak nasz najmłodszy skarb pałaszuje, bo po tych wszystkich dzieciach-niejadkach, to dość egzotyczna odmiana w naszej rodzinie ;p Lubi i wcina wszystko, co jest do zjedzenia i robi to z ogromną radością, a babcia patrzy z zachwytem. Na deser była tarta agrestowa, którą już zjedliśmy na kanapach w pokoju.

Dokładnie za tydzień minie 12 lat, odkąd zostałam babcią. Dobrze pamiętam, w jakich okolicznościach dowiedzieliśmy się, że będzie to wnuk. Akurat w dniu, w którym Tuśka była u lekarza, my byliśmy w podróży na wakacje, więc gdy tylko samolot wylądował na płycie lotniska, włączyłam telefon, a tam już czekał sms z wiadomością. Poczułam ogromną radość, wzruszenie. I ulgę. Bardzo chciałam, żeby to był chłopiec. Tylko z jednego powodu, że były dużo większe szanse, że nie odziedziczy po swojej mamie mutacji genu… Tak. Skorupiak nieobecny w myślach na co dzień, jednak w pewnym sensie naznaczył moje/nasze życie. Pańcio urodził się po moim drugim skorupiaku… Dzień urodzin też dobrze pamiętam, pierwsze zdjęcie przysłane i oglądane na malutkim ekranie, bo wtedy jeszcze nie miałam smarfona.

Ja swoje babcie dobrze pamiętam i bardzo dobrze i czule wspominam, choć każda z nich była inna. I oczywiście, że z jedną z nich byłam bardziej związana, a to z prostej przyczyny, jaką była częstotliwość obecności babci w moim życiu. Choć obie nie mieszkały w moim mieście, to babcia M. przyjeżdżała do nas na kilka dni, a czasem tygodnie, choćby w czasie, kiedy miałam 9 lat, a Mam zmagała się ze złośliwym gadem. Babcia była babcią, która robiła na drutach, szyła i dobrze gotowała, choć nie potrafiła w pierogi ;p, a w sobotnie wieczory, kiedy przychodzili do rodziców zaprzyjaźnione małżeństwa, dyskutowała z nimi jak równy z równym, choć nie miała ani doktoratów, ani profesur, ba, nawet matury. Była jednak oczytana, inteligentna i bardzo lubiana przez całe towarzystwo. Była bardzo ciepłą osobą, która nigdy nie podnosiła głosu i zakochaną w swoim zięciu. Co było dość dziwnym zjawiskiem 😉 Myślę, że ta miłość brała się z pewnego rodzaju podziwu dla talentu i pracowitości. Druga babcia była z tych surowszych, na jej twarzy rzadko gościł uśmiech, może dlatego, że wiele w życiu przeszła. Byłam jej najstarszą wnuczką, długo jedyną i wbrew pozorom dogadywałyśmy się, a babcia zawsze się do mnie zwracała- zazulko. Może na co dzień nie okazywała czułości, nie pamiętam bym siedziała u niej na kolanach, czy żeby ze mną czytała bajki, tak jak robiła to babcia M., nie szyła mi też pięknych sukienek, nie robiła oryginalnych swetrów na drutach, ale wiem, że mnie kochała i często chwaliła. Bo ja dziecko miejskie, będąc u niej na wakacjach, zawsze i chętnie pomagałam przy żniwach, zbieraniu stonki z krzaków ziemniaków, a nawet pasłam krowy. Miałam u niej duży kredyt zaufania i zawsze mi na wiele pozwalała, i nie przeszkadzało jej to, że spałam do południa ;p Tylko z ogródka mnie wyganiała i nie pozwalała pielić, gdy raz jej wyrwałam całą marchewkę, którą uznałam za chwast. No, ale kto sieje marchew razem z buraczkami w jednym rządku?

Tak, mam dobre wspomnienia, ale najważniejsze jest to, że je mam. I pielęgnuję je w sobie, odkąd najpierw odeszła babcia M., kiedy miałam 16 lat- bardzo to przeżyłam. Babcia K. doczekała się pierwszej i jedynej prawnuczki. Pamiętam jej przyjazd do DM, by zobaczyć maleńką Tuśkę, pamiętam jak była ubrana (w żółtą odlotową garsonkę), mam przed oczami obraz jak przytula ją do piersi, siedząc na kanapie w dużym pokoju. Jakie to było dla mnie ważne, że babcia wsiadła najpierw w autobus, potem w pociąg, następnie w tramwaj i zjawiła się w mieszkaniu rodziców, w którym wtedy jeszcze mieszkałam, bo OM po studiach musiał odbyć dziesięciomiesięczną służbę wojskową. Bo babcia tylko sprawiała wrażenie oschłej, surowej, a w środku miała dużo miłości. Odeszła, zanim urodził się jej pierwszy prawnuk, a mój syn.

Kiedy urodził się Pańcio, wiedziałam, że chce być babcią na pełnej petardzie, w tym czasie, kiedy zdrowie pozwoli. Pierwszy raz wyjechaliśmy na wakacje nad morze, gdy miał 3,5 roku. Potem wyjeżdżaliśmy razem dość często na przedłużone weekendy, to przy mnie nauczył się pływać, specjalnie wybierałam hotele z basenem. Myślę, że wykorzystałam, wycisnęłam z siebie moc, jak cytrynę, dopóki mogłam. Mimo to czuję niedosyt. Wiem, że Pańcio i Zońcia bardzo mnie kochają, ale przede wszystkim lubią, a ja kocham ich opętańczo, a od ponad roku mam trzecie słoneczko do kochania. I schrupania.

Miałam 5 lat, gdy umarł mój dziadek, tata Mam, który mnie kochał szaleńczo- pierwsza wnuczka od jedynej córki, bo u synów rodzili się sami chłopcy. Ileż dzięki Mam, ale i całej rodziny znam historii, zabawnych, wzruszających ze mną i dziadkiem w roli głównej. Były i straszne, bo dziadek pokłócił się z mieszkańcami ulicy, przy której mieszkał, a tłem kłótni byłam ja, dwuletnie dziecko, którego spokój, zabawę nikt nie mógł zakłócił ;p Wszystkie pamiętam. Za wszystkie jestem wdzięczna.

O szczęściu moich dzieci, które długo miały komplet babć i dziadków wiele razy już pisałam. Wiem, że mają własne o nich wspomnienia i wciąż jeszcze jednego dziadka.

Wiem, że moje dzieci (za)dbają o to, by pamięć się z czasem nie zatarła… również o mnie.

*

Budzę się przed budzikiem nastawionym na 3.30, więc korzystam z tych kilku chwil, by jeszcze w ciszy nocnej popełnić ten post. Mogłabym otworzyć oczy dopiero w okolicy piątej, bo wtedy na kort wyjdzie HuHu, może nawet z lekkim opóźnieniem… Ale ja kibicuję nie tylko biało-czerwnym, również niebiesko- żółtym, ale nie tylko. Choć podczas oglądania rywalizacji zawodników i zawodniczek z krajów o tych barwach towarzyszą mi największe emocje. Cieszę się z każdej wygranej, również z prozaicznych powodów- pieniędzy. Zajście wysoko w turniejach wielkoszlemowych zawodników uplasowanych niżej w rankingu, to dla nich spory zastrzyk pieniędzy, taki bufor bezpieczeństwa w uprawianiu tego sportu. No i jak Ukrainka wygrywa z Rosjanką to mam dodatkową symboliczną satysfakcję.

Jak się pozbyć męża…

Najlepiej zakatrupić. Tyle że nie istnieje zbrodnia doskonała.

Pewien Emeryt poczuł zew krwi i chcąc się odmłodzić, po 40 latach małżeństwa wymienił żonę na młodszy model, choć nie aż taki młody, bo życiowo doświadczony. Małżonka była w szoku, ale co miała zrobić, pozostało się z tym pogodzić, choć z ogromnym trudem i nie bez prób zatrzymania perswazją, podstępem i siłą i dać niewiernemu rozwód, przeżywając ten fakt okrutnie, więc po wypłakaniu morza łez, szybko zakręciła się za zastępcą, bo jak tu wyżyć z jednej emerytury? A niewierna paskuda w postaci byłego męża, jeszcze na lewo dorabiał, więc życie z nim, być może nie było łatwe i aż takie przyjemne, ale wystarczająco znośne i zamożne.

Niewierny Emeryt z motylami w brzuchu, uszczęśliwiony rozwodem zaprowadził swoją nową młodszą wybrankę przed oblicze kierownika USC. I od tego momentu miała zacząć się sielanka młodej pary we własnych pieleszach, bo rozliczywszy się z byłą żoną po sprzedaniu wspólnego domu, swoją część zainwestował w dach nad głową swoją, młodej żony i jej dziecka. I tu powinien nastąpić koniec tej miłosnej historii, bo kto nie lubi happy endu? On z nową żoną, była żona z nowym mężem, żyli długo do następnego rozwodu i szczęśliwie.

A ostrzegali go dobrzy ludzie w tym dwaj byli mężowie, by nie popełniał ich błędu, bo zostanie zniszczony, sponiewierany i wyrzucony z domu. I mieli rację, bo gdy tylko Emeryt zaczął poważnie chorować i przestał przynosić dodatkowe pieniądze w obcej walucie, to młodsza żona uknuła plan i przez dwa lata go realizowała. Prowokując awantury i nagrywając „wzburzonego” Emeryta, wysyłając z pogróżkami smsy z jego telefonu na swój i swojej córki, wzywając policję, a kiedy po jakieś imprezie był na tyle pijany, to nabiła sobie siniaków i zrobiła obdukcję. Obecnie sytuacja jest taka, że został bez dachu nad głową z zakazem zbliżania się do żony i jej dziecka.

Nie wiem co tam się naprawdę działo, bo nie wierzę, że Emeryt w niczym nie zawinił, a nawet być może przyłożył/popchnął sprowokowany, co absolutnie nie jest żadnym usprawiedliwieniem, wręcz przeciwnie, ale że kobieta z tych wrednych, złośliwych i kłócących się, to na własnej skórze doświadczyli sąsiedzi graniczący posesjami z jednej i z drugiej strony gniazdka nowożeńców, oraz jego rodzina, czyli dzieci i wnuki.

Emeryta na razie przygarnęła siostra…

Morał z tego taki, że jak poczujesz Emerycie zew krwi, czyli chuć, to weź na wstrzymanie, a nie wywracaj swoje życie do góry nogami, bo może być tak jak z tym stryjkiem, co zamienił siekierę na kijek i dostał nim po grzbiecie ;p

*

Ach ileż dziś emocji dostarczyła nam panna Magda F. Radości, ale i palpitacji serca, walcząc jak lwica na korcie z napierającą, nawalającą kołchoźnicą, która nie potrafiąc się pogodzić z przegraną, nawet nie podziękowała przy siatce za grę, ledwo podając, rękę nie spojrzawszy ma swoją przeciwniczkę. Tym bardziej cieszy utarcie jej nosa, bo Madzia broniła już piłek meczowych.

A dziś w nocy najpierw Hubi, rano Iga, a w międzyczasie deble, w których występuje Polka (Kasia) i Polak (Janek) i Janek w grze mieszanej z wybitną tajwańską deblistą z 32 tytułami w tym 6 wielkoszlemowe. Będzie się działo 😉

*

A pisdzielec w postaci świadka nie odpowiedział na żadne pytanie komisji śledczej ds. wyborów kopertowych, powtarzając jak mantrę, że wszystko, co miał do powiedzenia zawarł w swobodnej swojej wypowiedzi. No cóż, strach ich obleciał przed odpowiedzialnością, pokazując, gdzie mają obywateli w kraju nad Wisłą. Wszystkich. Bez wyjątku. W sumie mógł odpowiadać na każde pytanie: pomidor! Bo już mu się język plątał, powtarzając to jedno zdanie…

Takie dni…

Sen mam mocno zaburzony z dwóch powodów: różnicy czasowej (10 godzin) w rozgrywanym Australian Open i siódmych potów, jakie mnie nękają. Mecze zaczynają się od 1-2 w nocy i trwają do 13-15 w dzień. Mam dwie opcje, albo zająć się czymś (nie)pożytecznym i dotrwać, albo nastawić budzik. Tej nocy zasnęłam razem z kurami, gdzieś tak około 20, oczywiście budząc się około pierwszej i zasnąwszy po obejrzeniu dwóch meczów, obudziłam się przed siódmą i czując się w miarę wyspana. Mimo przerywanego snu to kilka godzin spania w godzinach przed północą zaspokaja braki. Ten tydzień jest ciężki, bo meczów dużo i jest w czym wybierać, gdyż online mam dostęp do każdego, a w telewizorni lecą na dwóch kanałach. W międzyczasie piorę, składam pranie, coś tam ugotuję albo nie, bo bazuję w większości na zamrożonych gotowcach przez się i innych zrobionych. Za szafy, komody jeszcze się nie wzięłam, żeby odchudzić, a trzeba, oj trzeba…

Piję hektolitry herbatek różniastych, a jedno co ich łączy, to odrobina miodu i plastry pomarańczy. Odbijam sobie te wszystkie lata, gdzie musiałam pić wodę, wodę i jeszcze raz wodę. Teraz pewnie też muszę, ale ograniczam się do 1-1,5 litra co najwyżej. A są dni, że pewnie jeszcze mniej… Paradoks polega na tym, że ja nigdy nie byłam herbaciarą… Ale teraz jak trzymam gorący kubek w ręku z zapachem pomarańczy, to mi po prostu jest nie tylko smakowicie, ale i przyjemnie. Celebruję te chwile.

W piątek przyjdzie LP ogarnąć dom, więc znikną świąteczne dekoracje wraz z chochołem. Wciąż pachnącym, ale już oklapłym. Choć wieczorami, gdy świecą się lampki, jest uroczo…szczególnie że śnieg za oknem. Wiosny nie widać, ani nie słychać tym bardziej nie czuć…

W poniedziałek szukałam spodni, dość nerwowo, bo spodnie fajne i koniecznie chciałam je założyć jadąc do DM. W trzech pokojach, w kilku szafach i już się zdążyłam zdenerwować, gdzie ja te cholerne spodnie zapodziałam. Ubieram się na wyjście tuż przed wyjściem z domu, bo mam na sobie te upierdliwe pończochy, więc byłoby mi za ciepło, więc już zrezygnowana miałam założyć inne, bo czas gonił, gdy wzrok padł na walizkę. Nierozpakowaną od początku listopada, więc mogłam zapomnieć, co w niej jest. Były!

A ze stron internetowych atakują mnie…biustonosze ;p

Ot, takie mam teraz nieproduktywne dni… i jedyne co dobre to to, że zasypiam podczas okienek na wiadomości, być może przytłoczona tymi wszystkim szwindlami pisdzielców, jakie wychodzą teraz z każdej ministerialnej szuflady, jakby tych dotychczasowych było mało. Ileż to milionów, a nawet miliardów nakradli i rozdali swoim.

A dziś słuchałam premiera Tuska w Sejmie. O kasie. O chciwości pisdzielców. I zrobiło mi się od tych informacji niedobrze… Bo nie wierzę, że pisdzielcom zrobi się wstyd, a do ich wyznawców cokolwiek dotrze. Już nie. To są po prostu obrzydliwi ludzie, karłowate sparciałe umysły… Narracja jest jedna: zemsta. I bronienie do upadłego przestępców. Wstyd.

Braun bez immunitetu!

CBA zatrzymało (byłego)ministra od wiz. „Aferka” o której mówił dziaders z Żoliborza, okazała się jednak aferą, za którą ministrowi grozi 10 lat. I co teraz powiecie wyborcy pisdzielców, którzy powtarzacie, że Tusk sprowadzi emigrantów do kraju nad Wisłą, a to ci, za którymi tak stoicie murem, za kasę wydawali wizy tysiącom chętnym bez żadnego sprawdzenia kto zacz. Wasza pisdzielcza narracja kopiuj-wklej wali się jak domek z kart, ale nie mam złudzeń, dalej będziecie bredzić o uchodźcach i o utracie niepodległości buhahahahaha. Śmiać mi się chce, jak was pisdzielce robią w bambuko, jakimi jesteście frajerami, bo bez 5 stówek na blogach odwalacie dla nich robotę (pseudo specjaliści i komentatorzy przynajmniej za kilka minut plucia jadem i bredzenia głupot dostawali kasę, a wy plujecie za darmo). Tylko muszę was zmartwić, bo to tylko śmiechu warte! Bo żadne idiotyzmy, nawet po stokroć powtarzane, nie staną się prawdą. Howgh.

Na (nie)poważnie…

Nie wiem, co myśleć, więc nie myślę. Moje wycinki pobrane równo miesiąc temu, krążą gdzieś po kraju. Rozumiem potrzebę potwierdzenia badaniami technik biologii molekularnej, ale gorzej ze zrozumieniem, dlaczego od razu nie wysłano do zakładu, który robi te badania. Ja przewidziałam, że jeśli wciąż wynik jest niekompletny, to nie ruszę z miejsca.
Tym razem zastałam moją panią doktor z poradni, której ufam najbardziej. Potwierdziła to, co mówiła mi moja lekarka z oddziału i druga z poradni. Czekamy. A potem dostanę skierowanie do szpitala i przejdę pod opiekę innych lekarzy w drugiej klinice.
To był męczący poniedziałek, bo wyjechaliśmy o 9, a wróciliśmy tuż przed 19. Efekt nasilony ból pleców. Nie śpię od godziny drugiej po 3 godzinach snu. Ale warto było otworzyć oczy(budzik) i na żywo obejrzeć mecz Igi, a potem debel polsko-ukraiński, Kasi i Marty. Oba mecze wygrane!
Za wszystkie moce, kciuki, obecność bardzo dziękuję ❤️

Ps. Nie wierzę w piekło. I nie wybieram się tam. A anonimce proponuję dobrze przeanalizować definicję nienawiści, bo myli ją z brakiem szacunku do pogardy, głupoty i brak zgody na bycie na bakier z prawem.
I nawet się nie zastanawiam ileż trzeba mieć w sobie frustracji/złości, by przychodzić do kogoś i pluć jadem. To jest dopiero nienawiść… do samej siebie. Ale nie współczuję, niech się męczy sama ze sobą, ja zawsze mogę usunąć komentarz albo wygumkować, jeśli będzie obrażać innych.