Wieczna pamięć…

Niedzielny słoneczny poranek. Wyjmuję z garnuszka ugotowane na twardo jajka i… robię to specjalnym chwytakiem w kolorze pomarańczy, którego notorycznie zapominam używać, a który dostałam od Mam. Tym razem pamiętam. Jajka posypuję kiełkami z… buraka. Burak w surowce, burak w soku i burak zakwaszony w postaci płynnej na ciepło do krokietów przyniesionych przez córcię. Buraczany czas!

W południe wychodzę do sąsiedniego domu po recepty. Rodzinna krząta się po kuchni, a Teściowa siedzi pod oknem przy stole. Witamy się uściskiem i mój wzrok pada na wiszące na tle okna zdjęcie… całej trójki Pradziadków z małym Pańciem. Łzy… Teściowa pyta się Rodzinnej, kim jestem… Słyszę, że się zmieniłam. Uświadamiam sobie, że nie byłam u niej prawie dwa miesiące…

Po południu jedziemy z OM do Miasteczka na cmentarz. Grób tonie w wieńcach z żywych kwiatów. Mama kochała kwiaty- róże, piwonie, mieczyki- nawet zimą miała świeże w wazonie. Jestem pierwszy raz po pogrzebie, wcześniej była już Tuśka.

W czwartek padał deszcz, wiał wiatr, ale Mam ogrzewało 120 palących się świec, niewiele mniej ludzkich serc obecnych i tych nieobecnych ciałem, które ją kochały, lubiły, szanowały… i nie przestaną tego robić. Śpiew chóru, piękne i wzruszające słowa księdza. O kontynuacji… w córce, wnuczce…  Gdy wyszliśmy z cerkwi, wyszło też na moment słońce, przebijało się też na cmentarzu… w tym smutnym pochmurnym deszczowym dniu. Nie widziałam, ale mi powiedzieli…

To było rodzinne pożegnanie. Ani w DM, ani na wsi nie zostały powieszone pogrzebowe klepsydry.

Dla bardzo chorej osoby wielki świat traci na znaczeniu, kurczy się coraz bardziej, aż w końcu jedyne co się liczy, to oddychanie… W ostatnich godzinach byliśmy przy Mam wszyscy najbliżsi- razem całą naszą dziesiątką, bez najmłodszych. Przy ostatnim oddechu byłam ja z Wujkiem- młodszym bratem, jedynym z żyjących…

Kwitnie leszczyna…

 

 

 

Odroczenie…

Wyłączam budzik na 10 dni. Wyniki na pograniczu toczenia. Długo się Doktorowe zastanawiały, co z tym zrobić. A że to nie jest moje pierwsze odroczenie, więc…  Mam mieszane uczucia, bo każde z powodu krwinek i tak kończyło się toczeniem. Tyle że i tak bym nie została, bo na dzisiejszą noc już byłam umówiona…z Księżniczką, więc nie mogłam jej spędzić w szpitalu!

Wynik TK dorwałam od Dziewczyn z dyżurki. Dzielnie przeczytałam, że istotnych zmian od poprzedniego nie ma. Zostałam utulona- wiedziały, że z powodu pogrzebu zmieniłam termin.

Bardzo serdecznie, z całego serca dziękuję za Waszą obecność. Zobaczyłam. Przeczytałam❤️❤️❤️

Jeszcze nie potrafię o tym pisać… Ten szczególny czas potwierdził, że       mam wokół siebie same wyjątkowe osoby. W realu i tu.

Dziękuję!

 

 

Tak wyszło…

Straszę trupio bladą facjatą. Trudno. Akurat na to jest lekarstwo- wypacykować się odpowiednim mazidłem, czego rzecz jasna nie robię. Problem jest z krwinkami, które uparcie zamiast się mnożyć to znikają i mam ich coraz  mniej. Upierdliwe to jest, bo odczuwalne dosłownie na każdym kroku. Na izbie przyjęć zlecono mi morfologię, bo ciśnienie miałam niskie, co dało sygnał (oprócz sapania jak stary parowóz, zawrotów głowy jak wstaję) pani doktor do zbadania więcej niż tylko kreatyninę na TK. TK przeżyłam, choć wkuto mi się w zakazaną kończynę (było mi wszystko jedno), w miejscu, że bolało już przy przepłukiwaniu, a co dopiero podczas podawania kontrastu. Uprzedzona, zacisnęłam zęby i nie wydarłam się, z czego byłam dumna. Tak naprawdę to nie mam mocy na krzyki i dzikie awantury. Opis pewnie dostanę, jak przyjadę w ustalonym terminie po piguły, czyli w czwartek. Dostałam przyzwolenie na łykanie do tego czasu, bo płytki w normie i kreatynina względna. Sama zaś, zaaplikowałam sobie żelazo, bo… No kurczę (twarz) blade nie mogę opaść już całkiem z sił. Muszę chociażby wyeliminować te zawroty, bo nawet zmiana pozycji w łóżku je powoduje, co mnie rozbudza i denerwuje.

Jak jestem słaba i mało przydatna, to uświadomił mi fakt, jak na polu działań zostałam sama z powodu sraczki i kochanki. Ani jedna, ani druga przypadłość mnie nie dotyczy (ła?), ale konsekwencje poniosłam ja. W pewnym stopniu, rzecz jasna.

Jakoś przy pomocy pacjentki z sali (sporo starszej ode mnie i przeciwnie do mnie- z twarzą czerwoną jak burak) udało mi się podnieść Mam i wykąpać pod prysznicem. Od razu uprzedzam, że Mam nie chciała, żeby zrobiła to pielęgniarka, a pewne okoliczności sprawiły, że… kto jak nie ja… ech. Zanim jednak udałyśmy się do łazienki (na szczęście w sali i nieklaustrofobicznej), to odszukałam panią salową i poprosiłam o zmianę pościeli. Zapytałam się, za ile minut będzie, tak aby dopasować z kąpielą, o czym ją poinformowałam. Za dziesięć. Okej. Wcale się nie zdziwiłam, że jak wyszłyśmy z łazienki to pościel była jeszcze niezmieniona. Tylko się wkurzyłam i posadziłam, a właściwie posadziłyśmy Mam na łóżku i poszłam na poszukiwania- chciałam choć dostać czystą  powłokę na poduszkę. Dorwałam panią, jak wychodziła z windy i mówię, że nie dotrzymała słowa, na co ona mi odpowiedziała: Tak wyszło… Przyszła, zmieniła i Mam mogła w końcu się położyć. Nie jest jej łatwo, bo nawet pod prysznicem miała podłączony tlen, każdy ruch to ogromny wysiłek fizyczny. Patrzę na to przerażona, bo niespecjalnie przydaje się jako pomoc. Nawet szafki na kółkach nie byłam w stanie przesunąć- zrobiła to za mnie starsza pacjentka. Noszzzz kurna blada twarz! Mogłam tylko posiedzieć kilka godzin przy mamie i głaskać ją po ręce… W łazience zostawiłyśmy pobojowisko, które próbowałam ogarnąć, ale wszystkie pozostałe pacjentki zaczęły na mnie krzyczeć, żebym to zostawiła (nie było szmaty, mopa, nic, więc ręcznikami papierowymi wycierałam podłogę), bo od tego jest salowa… I tu mi się przypomniało, jak Aliś opowiadała, że do ich sali salowa tylko zaglądała i naocznie stwierdziwszy, że jest czysto, rzucała, że w razie czego to ona tu była i znikała.

Gdy wyszłam ze szpitala późnym popołudniem to wiosna buchnęła mi prosto w twarz. Szpital położony w lesie na obrzeżach miasta, więc okoliczności przyrody przyjemne. Julek pokazywał mi, że jest 14 stopni i po raz pierwszy wsiadłam do auta i zanim go odpaliłam, ściągnęłam kurtkę. Poza szpitalami i wyjściem do restauracji z Dzieckami Młodszymi, unikałam styczności z potencjalnym zagrożeniem atakiem wirusów tudzież bakterii. Obcych. Bo całkiem rodzinne mnie nie ominęło. Jedno takie miałam za ścianą, bo Tata się przeziębił na tyle, że jeden dzień nie był w pracy. Kurował się, żeby móc odwiedzić Mam. A drugie przyszło z podejrzeniem jelitówki, choć jest szansa, że tę sraczkę wywołało zupełnie co innego. Mam nadzieję, że niczego mi nie sprzedali… ech. Ale! Poczułam nieodpartą chęć zakupu pstrąga i świeżych kwiatów, więc po drodze zajechałam do sklepu, mimo soboty przed wolną od handlu niedzielą. (A propos zakazu handlu- moje przewidywania się sprawdziły, że najbardziej uderzy on w małe sklepy; u nas w gminie tez jeden się zamknął).  Pani kasjerce, która mnie obsługiwała przez ogromną szybę słońce świeciło prosto twarz. Mrużyła oczy, ale i tak niewiele widziała- co sama przyznała- jak tylko obróciła się w stronę klienta. Powinna założyć okulary słoneczne, co ja uczyniłam zaraz po wyjściu ze sklepu.

52472034_2250357485205485_2303812541949673472_n

wiosna z Lidla 😉

Miałam przebimbać całą niedzielę, innymi słowy przeleżeć (rosół gotował się sam) ale zadzwoniła Tuśka, że idzie z Zońcią do nas na spacer, czy wyjdę (Pańcio ze swoim tatą na rowerach objeżdżali okolicę), więc się ubrałam i wyszłam do moich dziewczyn. A potem to zadzwonił Pańcio z pytaniem: jak się czuję i czy może do mnie przyjechać 😀

Dziś Tuśka pojechała do babci do szpitala. Zońcia jest u drugiej babci. Czekam na wieści, nastawiona, że jutro pojadę ja… Wczoraj Misiu musiał interweniować u lekarza, panie pielęgniarki miały wywalone, że Mam się dusi. Dyżury lekarz zrobił usg. i punkcję.

Jak nigdy, te 120km staje się uciążliwe…

 

 

 

 

 

 

 

Godziny tu i tam…

Wtorek, dla jednych potworek, dla drugich nie…

Budzik zadzwonił 1,5 godziny wcześniej niż zazwyczaj. Kilka minut jeszcze leżę w ciepłej pościeli. Wstaję. Mój organizm się buntuje, więc na początek dnia obejmuję muszlę. Prawie standard. Ogarniam się. Schodzę na dół, OM podtyka mi śniadanie pod nos. Martwi się, że tak mało zjadłam. Do torby pakuję książkę, okulary do czytania, telefon, suchą bułkę, pączka, i pół litra soku z buraków. Nie zapominam o okularach słonecznych. Dzwoni telefon. Pytanie- odpowiedź. Wsiadam do Julka i po chwili już jestem w domu Najmłodszych. Czytam instrukcje zostawione przez Tuśkę odnośnie posiłków, życzę Pańciowi miłego dnia w przedszkolu, bo właśnie do niego wyjeżdża ze swoim tatą. Zostajemy z Zońcią same.

W mieszkaniu jest Tuśka, Misiek i przyszła Ciocia do pomocy. Panowie z transportu medycznego przyjechali o półgodziny za wcześnie, muszą poczekać. Jest nerwowo, bo Mam się denerwuje- od czterech tygodni nie opuszczała swojego łóżka.

Wsadzam Zońcie do jej krzesełka i już wie, że będzie jadła, więc buzia się uśmiecha. Ach jaka dobra kaszka! Nie? Gdzieś w połowie miseczki Księżniczka się buntuje. Nie pomaga warzyła sroczka kaszkę…Włączam a niech mnie ukamienują  program z bajkami, akurat leci „Michałek” do którego nasza Dziewczynka zawsze się śmieje w głos. Miseczka pusta.

Dzieci z babcią już na oddziale. Tuśka się irytuje, że panuje kolejkowy chaos w czasie przyjęcia. W końcu jakaś pielęgniarka się lituje i woła lekarkę prowadzącą. Ta po wywiadzie decyduje, że muszą być dokonane prześwietlenia, więc wysyła Mam na SOR. Tuśka zostaje z torbą na oddziale, Misiek podąża za babcią i pielęgniarką na dół. Zanim się obejrzał, babcia znikła za szklanymi drzwiami, za które już nie miał dostępu. Jest i Tata, ale tak zmęczony po nieprzespanej nocy, że idzie spać do samochodu. (Nie doczekał się, więc wrócił do pracy).

Mijają godziny. Zońcia odłożona do swojego łóżeczka, zasnęła na południową drzemkę. Robię sobie kawę, wyciągam pączka, książkę. Siadam na wygodnym fotelu z podnóżkiem przy oknie, przez które zagląda słońce. Trochę czytam, piszę na WA, rozmawiam przez telefon… Tuśka w końcu schodzi na dół do brata, bo pielęgniarka uświadomiła ją, że babcia decyzją lekarza z SOR-u może znaleźć się na innym oddziale- tym co w grudniu. Dzieci się denerwują, bo nie mają dostępu do babci, a mija kolejna godzina. Udaje im się podać banana i wodę w butelce- żal im serce ściska, że babcia przez tyle godzin siedzi na wózku.

Księżniczka się budzi. Po konsultacji z Tuśką wychodzimy na spacer przed obiadkiem. Zońci to w graj. Śmieje się pełną gębusią. Pogoda cudnie słoneczna, choć wieje. Nie ryzykuję wyjścia za posesję, ze względu na własną kondycję. Wszak to mój też pierwszy od dłuższego czasu tak długi pobyt na powietrzu… Jazda wózkiem ponownie usypia dziecko. Siadam na kanapie ogrodowej, wystawiam łeb do słońca. Zamykam oczy, promienie mocno ogrzewają moją twarz. Na moment odlatuję… Jestem zupełnie w innym miejscu. Najpierw na szczycie góry, szczęśliwa, że ją zdobyłam… Cisza i spokój. Błogo. Potem idę brzegiem plaży… nie słyszę szumu morza. Skupiam się, może usłyszę choć świergot ptaków. Cisza. Otwieram oczy. No tak, choć stąd jest bliżej do lasu niż ode mnie, to jednak teren wokół naszego domu jest bardziej zadrzewiony, więc skrzydlatych sporo, to i świergolą.

Zońcia pięknie wsuwa spaghetti bolognese (tym razem ze słoiczka i bez bajki w tle). Po posiłku kładę ją na matę z zabawkami i zaczynamy zabawę. Tak właściwie to Księżniczka potrafi pięknie bawić się sama, ale ja potrzebuję wspólnego chichrania się, więc ląduję na podłodze razem z nią. Mam w tym czasie w końcu zostaje odtransportowana na górę, na oddział. Ktoś się zlitował i nakazał, mimo iż papiery jeszcze niewypełnione, a pulmonolog na oczy nie widział pacjentki. Ten sam co w grudniu, ta sama sala. Tuśka rozmawia z pielęgniarkami, bo oczywiście lekarza prowadzącego już nie ma- pracuje do 14. Jest po 15. Misiek próbuje dowiedzieć się, kto jest lekarzem dyżurującym i gdzie go można „dorwać”. To nie takie proste, bo zapytana pielęgniarka sama nie wie, kto i gdzie. Zdobywa nazwisko, ale po 40 minutach poszukiwań, poddaje się. Babcia w tym czasie już jest zaopiekowana na sali. Oprócz pielęgniarek są też dodatkowo opiekunki; dzieci mają nadzieję, że dobrze się zajmą babcią, która ma zakaz chodzenia samej do toalety, i przypilnują z jedzeniem… (Tu mają wątpliwości). Tuśka wraca do nas, Misiek do siebie…

W domu OM podaje mi kolację pod nos. Wtulam się w koc. Daję jeszcze radę obejrzeć p. Nowacką w „kropce” i wlokę się na górę. Telefon od Taty. Coś go łapie, kaszle… Mówię, gdzie jest termometr, martwię się…

Dziś…

Jeszcze jestem w łóżku, piję kawę, Zaraz pojadę do Zońci. Pańcia z przedszkola odbiera OM, zostaje u nas na noc. Misiek od rana w szpitalu. Rozmawiał z lekarką prowadzącą, która… jeszcze nic nie wiedziała na temat swojej pacjentki. Może ściągną do końca wodę z płuc (wczoraj tylko ściągnęli część), a może założą dren. Wypożycza lekarce całą dokumentację medyczną babci. Znów jest zdegustowany, bo zanim „dorwał” lekarkę, to nikt nie wiedział, gdzie ma jej szukać. Przegonili go przez oddział zakaźny, gdzie każdy w maseczce, bo gruźlica…

Tak, dzieci mają niezłą lekcję życia. Fakt. Pięknie ją odrabiają.

Jutro jadę do DM, prosto do szpitala do Mam. W piątek mam TK w swojej klinice.

Obecność…

Są takie sytuacje w życiu, że mało co się liczy tak, jak czyjaś obecność. Bycie obok, w zasięgu słuchu, czasem jednego krótkiego spojrzenia spod półprzymkniętych powiek.

Tata raz mnie zapytał, czy OM nie jest zły, że ciągle mnie nie ma. Niby na kogo? No właśnie. Tyle że to wcale nie jest takie naturalne. Akceptacja. Zrozumienie. Wsparcie. To nie dzieje się z automatu. Bo tak trzeba.

Życie weryfikuje wszystko, również związki. Nawet te długoletnie, z boku wyglądające na idealne.

Byli parą z trzydziestoletnim stażem. Bez węzłów małżeńskich. Po przejściach, każde ze swoim bagażem doświadczeń i własnym dzieckiem. Nagle On dzwoni do wspólnych przyjaciół z informacją, że o to Ona wystawiła mu walizki za drzwi. Szok. Niedowierzanie. Współczucie. Troska. Milion pytań niezadanych… Kilka odpowiedzi. Mija czas i poznają wersję drugiej strony. Zachorowała jej mama. Ciężko. Na początku chodziła do niej kilka razy w tygodniu, ale przyszedł czas, że musiała prawie zamieszkać u niej. Zamiast wsparcia od partnera, dostała pretensje, że ciągle jej nie ma… Zrobiła jedyną słuszną rzecz. Mieszkanie było jej, więc po śmierci swojej mamy pod pretekstem sprzedania go, kazała mu się wyprowadzić. Sama przeniosła się do nowego, bez niego. Zakończyła związek, który w tak ważnej życiowej próbie nie zdał egzaminu. On wciąż nie bardzo rozumie dlaczego, ale ją już to nie interesuje.

Dobrze, że mam to miejsce i Was. Nawet nie wyobrażacie sobie, ile to dla mnie znaczy… ❤️

 

 

 

 

Zlepek…

Życie skurczyło się do dwóch mieszkań, oddzielonych od siebie trzema krokami blokowego korytarza.

Codziennie…

Budzę się wcześniej niż do piguł i wstaję też wcześniej. Myję zęby, opłukuję zimną wodą twarz, zakładam szlafrok i wychodzę do drugiego mieszkania. Jeszcze nie za bardzo rozbudzona, trochę na śpiku, ale śpieszę się do Mam, żeby ogarnąć sytuację z lekami, śniadaniem, posprzątać, potowarzyszyć, dopóki nie zaśnie.

Czasami…

Na korytarzu spotykam sąsiadkę, która za każdym razem pyta się, jak się mama czuje i każe ją pozdrowić, albo młodego człowieka, z którym wymieniamy „dzień dobry” z uśmiechem, bo chłopak również w stroju nocnym paraduje po korytarzu, z workiem śmieci.

Zawsze…

Wracam do siebie kilka minut przed 10, kończę toaletę, zakładam wygodne dresowe spodnie i koszulkę, łykam piguły i kolejny raz wychodzę do mieszkania rodziców.

Jestem…

Pomagam usiąść, wstać, położyć się. Podaję, odbieram, poprawiam, szykuję, przynoszę. Dzwonię i odbieram telefony, informuję, przekazuję. Gdy przychodzi Ciocia z Wujkiem, to kradnę godzinę w ciągu dnia i wymykam się, żeby poleżeć, poczytać, pobyć samej…  Późnymi wieczorami przychodzi PT…

Jest…

Różnie. Każdy dzień, pół dnia, godzina to niewiadoma. Bez bólu, ale za to z coraz trudniejszym oddechem. Słabość. Smutek. Uśmiech.

Zdarza się…

Nie zauważyłam, że za oknem świeci słońce. Nie wiem jaki jest dzień. Tydzień.

Atrakcje…

Filmiki z udziałem Zońci i Pańcia. Wywołujące u każdego głośny uśmiech. Pańcio w samych gatkach jeżdżący po domu na wrotkach. Zońcia trzymająca w ręku mandarynkę, którą pakuje sobie do buzi lekko zdziwiona smakiem. Pierwsze razy. To aktualne.

No i… Na mojego Tatę zawsze można liczyć. Tym razem zgubił swoje klucze od mieszkania, co oznajmił nam w południe, jak wpadł do domu z zakupionym chlebem i mlekiem, uprzednio dzwoniąc domofonem. Blady strach padł na mnie, bo wizja wymiany zamków i kompletowania co najmniej pięciu zestawów, to nie bułka z masłem. Zmartwionym głosem oznajmił, że szukał wszędzie. W garażu. W aucie. W biurze. Przez chwilę łudziłam się, że może są w drugiej kurtce, bo dzień wcześniej na pół dnia zamienił garderobę, a potem wszystko z kieszeni przekładał, więc jakimś cudem się tam ostały, a wieczorem jak wracał, to drzwi na klatkę były otwarte, co czasem się przecież zdarza, więc nie musiał używać swojego klucza… Rano nie używał kluczy,  bo nie zamknął mieszkania, jak wychodził- tego byłam pewna- więc tak naprawdę czas zaginięcia był niewiadomy, nie mówiąc już o miejscu. Najbardziej bałam się, że zgubił gdzieś koło bloku, przy garażu, na klatce, a wtedy po kluczyku od skrzynki na listy potencjalny znalazca- złodziej mógł dojść, od którego są mieszkania. Dlatego jak tylko wrócił wieczorem do domu, to się zapytałam, czy był wśród nich klucz id skrzynki. Nie. Ufff…I dodał, że na pewno zgubił gdzieś na budowie. No i że jutro Misiek ma dorobić, co już wiedziałam od samego Miśka, który był parę chwil wcześniej. Temat pozornie załatwiony, więc zajęłam się grzaniem zupy na kolację- Tata bez zup żyć nie może, jak nie ma ugotowanej, to robi sobie zupkę chińską wrr…  Po chwili przychodzi do kuchni i oznajmia spokojnym głosem, że… znalazł klucze! Cały czas były w kieszeni koszuli. Tylko z tej radości nie użyłam jednej z trzech siekier, ale dostał w czółko 😉 Od razu zadzwoniłam do syna, który stwierdził, że mogliśmy się tego spodziewać.

Jak dodam, że z chwilowego braku materiałowych chusteczek do nosa-  używane już wszystkie wyginęły w akcji, a mnie nie chciało się po nocy przemieszczać do drugiego mieszkania i poszukać w zapasach Mam- wyciął sobie nożem z ręcznika, to pewnie nie uwierzycie…  A gdybym zrobiła zdjęcie owych dwóch sztuk i umieściła na blogu tudzież innym publicznym miejscu z pytaniem,  co to i do czego posłużyło …:D My zwijaliśmy się ze śmiechu, choć to płakać trzeba było- od razu wylądowały w worku na śmieci, a Misiek ten worek ekspresowo wrzucił do wsypu. Tata dostał w zamian dwie nowe chusteczki, mimo że odgrażał się, iż tym razem już nożyczkami wytnie, we wzorki; Cioci od razu się przypomniało, jak któregoś razu przyjechał w spodniach, których jedna nogawka była urżnięta na pół uda, a druga tuż przed kolanem. Gorąco było. Tata skwitował, że wyprzedził modę, bo teraz chodzą w dziurawych i postrzępionych portkach. Taki z niego stylista ;p

 

dopisek:

Pisząc na komórce nocą, coś mi się porobiło i pierwszy raz nie mogłam przesunąć ekranu tak, by widzieć co piszę, więc wpadłam na pomysł, że zapełnię  dolny ekran tekstem, a będę pisać wyżej. Po czym zapomniałam, że to zrobiłam i opublikowałam. Stąd ten zlepek liter, który teraz usunęłam- w sumie wkomponowały się w tytuł 😉  Wyjaśniam, bo może się martwicie, że coś mam z głową, co w sumie wykluczyć tak całkiem nie można 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zawitała…

W pierwszą lutową niedzielę powiało cieplejszym wiatrem i nadzieją. Przez chwilę. Przyglądałam się temu, jak przebiśnieg, który dopiero co przebił się spod warstwy śniegu i nie bardzo wie, co go czeka. Czy pora i miejsce odpowiednie, czy jest już zwiastunem nadchodzącej wiosny, czy raczej pokonają go śnieżne zamiecie i mrozy.

Trochę z ciekawości, bez większych oczekiwań oglądałam spektakl: Wiosna, wiosna, wiosna, 

ach to ty…

No nie. To nie ona, a szkoda…  Spektakl zaś był radosny, uśmiechnięty, pełen entuzjazmu, skupiający mnóstwo słonecznych i rozśpiewanych osób. Petarda energii. W stylu iście amerykańskim. I dobrze. Ludzie potrzebują radosnego zapału, zachęty do działania.

Niestety, osobiście widzę wciąż zimę za oknem, a wiosny jakiej się spodziewam, to tylko tej kalendarzowej. Dlaczego? Pomijam program Wiosny p.B. Nie będę się tu pastwić nad tymi obietnicami. Jedno jest pewne, ten ruch/partia nie ma szans, żeby je zrealizować. I nie dlatego, że są nie do zrealizowania, ale dlatego, że nie wygra wyborów, nie mówiąc już, że musiałby wygrać taką ilością głosów, żeby rządzić samodzielnie jak obecna partia rządząca. Bo każda koalicja weryfikuje obietnice wyborcze poszczególnych partii, a najbardziej weryfikuje je kasa w budżecie. Lider o tym wie, dlatego może obiecywać sobie prywatnych specjalistów z kasy NFZ, na ten przykład.

Miało powiać czymś nowym. Dla mnie nie powiało, mimo iż czuć było rześkość, uniesienie, ochoczość, poryw do działania, powiew zmian… Autentyczny entuzjazm.

I powiem tak. Gdyby nie fakt, że tkwimy w takiej a nie innej rzeczywistości, to może radośniej spoglądałabym na tę nową formację na scenie politycznej. Niestety. Obawiam się, że to nie dobry czas, bo jedynie szeroka koalicja ma szansę odsunąć obecną władzę od koryta i psucia naszego państwa każdego dnia.

 

Miałam swoją osobistą wiosnę przez ostatnie dwa dni i nie za sprawą tulipanów w wazonie. (Notabene wszystkie dekoracje świąteczne wciąż się mają dobrze, łącznie z choinką). To za sprawą przebywania z Najmłodszymi. Pilnowanie Księżniczki (tak się składa, że najczęściej zostajemy same, bo Tuśka w tym czasie załatwia firmowe i prywatne sprawy poza domem) to sama przyjemność, gdyż jest to bardzo spokojne i uśmiechnięte dziecko, które potrafi się zabawić swoją już dość sporą kolekcją zabawek. Nawet jak jej zaczynają „uciekać” to się nie denerwuje, tylko próbuje dogonić, pełzając w ich kierunku. I tak przez dłuższą chwilę może „gonić króliczka” w postaci uciekającej kaczki, a babcia wtedy mruczy, że kaczki bywają wredne, jednocześnie dopingując, żeby się nie poddawała 😉 Pańcio zaś codziennie zaskakuje mnie mową pisaną. Coraz bardziej rozwiniętą. Komunikował się ze mną do tej pory na WA, a teraz już i na Messengerze. Ale najcudowniejsze i tak są przytulanki 🙂

I znów pakuję walizkę do końca nierozpakowaną. W weekend znów przyjedzie Tuśka. Tak. Dzieciaki mam kochane!

 

 

 

(Nie) do przełknięcia…

Żaba jest i nie zniknie. Największym problemem teraz jest jej połknięcie. Dosłownie.

Przez całe swoje życie Mam miała problemy z połykaniem tabletek. Modliła się nad nimi niczym jakaś mniszka buddyjska, a często zwyczajnie sobie odpuszczała. Po części nawet ją rozumiem, bo choć nie stają mi one ością w gardle, to jakoś wolałam nie pamiętać o nich- nawet kurację antybiotykową rzadko wybierałam do końca. Z niepamięci mej. U Mam z wiekiem stałych leków przybywało, a teraz ma kolejne do przełknięcia. Toczymy więc boje, bo się buntuje i podejrzewa jakiś spisek. Misiek jak typowy facet posegregował tabletki w saszetki na każdy dzień- tylko te, które są przepisane na stałe. Zrobił też ściągę, a oryginalne pudełka posegregował wedle zastosowania na przypadłości. Wydawałoby się, że nic prostszego, tylko wyciągnąć z przegródek w odpowiedni dzień o odpowiedniej porze. Dla Miśka. Dla  mnie. Dla Tuśki. Dla każdego z opiekunów. Nie dla babci. Babci, która sama dla dziadka zakupiła saszetki i od kilku lat raz w tygodniu uzupełnia je lekami. Ale nie z nią te numery!

Problem poruszyłam na wizycie u maminej doktor rodzinnej, do której wybrałam się sama z duszą na ramieniu bojąc się, że wszelkie wirusy i bakterie mnie zaatakują, jak tylko przekroczę próg i usiądę pod gabinetem ( tylko miły chłopczyk strzelał do mnie z pistoletu),w sprawie konsultacji przede wszystkim leków przeciwbólowych, ale również na nadciśnienie. Poruszyłam też problem z połykaniem, bólem żołądka (leki osłonowe), który jest mocno obciążony i oczywiście nadmieniłam o „saszetkowym buncie”. Lekarkę w ogóle ten bunt nie zaskoczył, powiedziała mi, że często właśnie to pacjentki, które przez całe życie zarządzały i rządziły, sprzeciwiają się takiemu łykaniu bez bezpośredniego wyciągania z listka, bo co wy mi tu dajecie! 

Dostałam od Pani Doktor jasne wskazówki, rozpiskę co brać, co ewentualnie odstawić, jakie leki doraźnie- omówiłyśmy różne warianty. Wyszłam z przeświadczeniem, że Mam trafiła na sensowną, bardzo w porządku i empatyczną lekarkę rodzinną oraz ze skierowaniem na pobranie kontrolnej morfologi w domu pacjentki i… ze skierowaniem do hospicjum domowego…  Jak również z lekkim nerwem, że takie dokładne instrukcje odnośnie leków każdy pacjent powinien dostać już w szpitalu przy wypisie. Ale tam oprócz wypisania recept i dawkowania nic więcej nie powiedzieli. Zresztą, gdy podczas rozmowy z lekarką prowadzącą zapytałam się, że jakby coś się działo, to czy mamy przywieźć mamę do szpitala, to usłyszałam, że najpierw do lekarza rodzinnego albo do przychodni paliatywnej. Umywają ręce. A tak miało być pięknie w onkologii. No cóż, jeśli kierownik oddziału chemioterapii, przyjmując Mam na oddział, pyta się jej, co to jest ta karta DiLO… Heloł… gdzie i na jakim etapie jesteśmy???

Z gulą w gardle pojechałam do miejsca, które głośno nawet przy Mam nie wymówiłam. I nawet nie chodzi tu o słowo „hospicjum”, bo to ośrodek, w którym prowadzi się nie tylko hospicjum stacjonarne i domowe, ale również funkcjonuje poradnia paliatywna, ale wystarczyłoby, żebym powiedziała do jakiej dzielnicy się udaję…  Wejście główne, do sekretariatu na dzwonki i ta pustka na korytarzu i panująca cisza… przejmujące. Ale bardziej przejmujące jest to, że na opiekę w domu czeka się… 2-2,5 miesiąca. I że wygląda ona tak, iż dwa razy w miesiącu przychodzi lekarz, a pielęgniarka dwa razy w tygodniu. Pani (lekarka?), z którą rozmawiałam, zauważyła, że jestem w lekkim szoku, i pewnie nie ja pierwsza i ostatnia pytam się o możliwość wynajęcia prywatnie opieki. Nie ma takiej możliwości. Tego się spodziewałam, ale jak wytłumaczyć to Tacie? On chce lekarza codziennie! L E K A R Z A!

Zapisuję Mam do kolejki i czuję, że za chwilę mój system odpornościowy rozsypie się na kawałki… Pani robi mi uprzejmość i załatwia formalności bez dowodu pacjentki.

Dobrze, że po powrocie u Mam jest wciąż Ciocia. Mogę na chwilę zniknąć w mieszkaniu obok, skulić się pod kocem i wyłączyć dopływ jakichkolwiek bodźców zewnętrznych. Tylko że powinnam jeszcze wyłączyć telefon. Dzwoni Tata, że nie dostał wszystkich recept na swoje leki, bo brakuje zaświadczenia od specjalisty, które jest w jego czerwonej teczce. Trzeba zrobić ksero (pójść do biura) i zanieść do przychodni, bo on jest na spotkaniu i nie zdąży. Mówię mu, że przychodnia do 20… ale nie dociera. Mówię, że chwilę muszę odpocząć i to załatwię. Po chwili drugi telefon z informacją, że po teczkę przyjdzie pracownica z biura i jak wróci ze spotkania, to sam zaniesie do przychodni. Nawet nie wiem, czy czuję ulgę, że nie muszę wychodzić… A dzień wcześniej kazał już teraz natychmiast zrobić mu ściągę z dawkowaniem leków dla mamy i on będzie tego pilnował. Bossszzzz nie najpierw sam swoje ogarnie!

Te kilka dni wyczerpały mnie fizycznie i psychicznie. Psychicznie aż tak nie musiały, gdyby Mam bardziej współpracowała, a nie zachowywała się czasem jak dziecko, a Tata… Tata już się nie zmieni, choć widać, że się czasem stara ale i tak każdego dnia mamy ochotę go zmordować. Wstaje półgodziny wcześniej, żeby po sobie… zaścielić łóżko. I robi to tak, że nie muszę poprawiać. Pozostałe rzeczy bez zmian…

No, ale nikt nie mówił, że będzie lekko…

Wszystko jest do przełknięcia, ale… noszzz podgrzewana mleko tak śmierdzi, że gdyby akurat nie przyszły Dziecka Młodsze, to z pewnością by wykipiało, bo ja bym obejmowała w tym czasie muszle klozetową. Z czułością ;p

Do DM przyjechał po mnie OM, co ucieszyło syna, który mnie tylko podwiózł do niego w umówione miejsce i nie musiał gonić zaraz po egzaminie w tę i nazad, szczególnie że w niedzielę też coś zalicza. Mam zostawiłam pod opieką wujostwa, a wieczorem dojechała Tuśka. Po drodze kilka telefonów od Pańcia, który czekał, żebyśmy go zabrali do siebie. Zońcia została ze swoim tatą w domku. A w moim domu czekał na mnie soczek z buraka i… truskawki. (Iza, to przez Cię OM chyba czytał w moich myślach ;))

Do wtorku mam zamiar żyć swoim domowym życiem. (Leżeć, nicnierobić, przytulać się do Najmłodszych, obejrzeć choć jeden odcinek serialu nie zasypiając przy tym!!! i wyspać się we własnym łóżku). Choć oderwać się całkowicie nie sposób- telefoniczny kontakt nie może być przerwany, szczególnie że wszyscy mają potrzebę konsultacji ze mną.

Miłej niedzieli! 🙂

Z budujących wieści to ta, że potrafimy być solidarni, mieć silne poczucie obywatelskości i że choć ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego udało się już jeden teatr zniszczyć, obsadzając go swoim dyrektorem, to nie uda się zniszczyć ECS. Brawo my! A Panią p.o Prezydenta Gdańska to powinno się sklonować!!! 🙂 I cudnie, że mamy takie cudowne Krawcowe w kraju 🙂