Kolorowy ptak- czyli Szpak…

 
 
Lubię kolorowe ptaki w życiu i na scenie. Dlatego z ogromną przyjemnością słucham i oglądam występy Szpaka- kolorowego ptaka. Tak naprawdę to dla niego i dla Gienka oglądam X-Factor. Od samego początku  kibicując i stawiając, że znajdą się w finale.  Między nimi na finałowej scenie widziałam  również  Dziewczyny. 
 
Bycie kolorowym ptakiem  jest dużo łatwiejsze, gdy stoi się w świetle ramp. Gdy światła gasną, już nie jest tak łatwo.   Bo życie nie lubi odmieńców. Nie toleruje. Życie lubi szufladki i klatki.
A kolorowe ptaki są wolne. I wzbudzają skrajne uczucia.
Jedno jest pewne,  że ubarwiają naszą rzeczywistość 🙂
 

Zapach kawy i… wakacji…:)

   Aromatyczny zapach świeżo zaparzonej kawy czuć  w całym domu. Smak inny niż ten, do którego się przyzwyczaiłam. Kiedyś, gdy piłam kilka filiżanek dziennie parzyłam kawę w ekspresie, potem ograniczyłam spożycie na korzyść herbaty i przerzuciłam się na kawę rozpuszczalną. Jedną, dwie  w ciągu dnia, koniecznie z mlekiem i bez cukru. Przed kupnem ekspresu z prawdziwego zdarzenia powstrzymuje mnie fakt, że w domu kawę piję tylko ja. I pewnie szybko wróciłabym do starego nawyku wypijania kilku kaw dziennie.

 Ale! Dostałam zaparzacz do kawy, a nawet dwa. Stąd ten nowy aromat i smak kawy. Tęskniłam za nim. Muszę jeszcze przekopać dom  by znaleźć młynek, bo mam zamiar kupować kawę już tylko w ziarnkach 🙂
A do kawy wiosenny placek z rabarbarem 🙂 
 
Wstałam dziś z lekkim niepokojem, bo przecież Wiktor miał nas w nocy odwiedzić. Zmienił jednak trasę, a mówią, że to kobiety takie kapryśne i zmienne. I jak zwykle w mojej okolicy nawet kropla z tej zapowiadanej burzy nie spadła… A przy okazji i dachówka, którą akurat wczoraj panowie budowlańce na dachu przygotowali, by dziś  zacząć ją układać. 
A może ten Wiktor, jak większość facetów nie ma poczucia czasu i spóźnia się ? Oby nie…
 
Domowy Maturzysta ma już wakacje. Ustne zdane prawie idealnie, bo z dwóch ma 100%, a z jednego 95%. No, ale Misiek zawsze wolał gadać, szczególnie że pisze jak kura pazurem, a może jeszcze gorzej 😉 Spokojnie czekamy na wyniki z pisemnych, wiedząc z góry, że wszystkie szczyty w zasięgu wiedzy Miśkowej już  zostały zdobyte, więc ewentualnie teraz trafi się jakaś wyżyna na równinie, a tak naprawdę to chodzi o to, by w jakiś nieprzewidziany  dół nie wpadł  😉
Ale spokojnie…dół zawsze zasypać można;)
 
Miłego weekendu życzę 🙂

Oczekiwani(e)a…

Synowa ostatnio była przemęczona, rozdrażniona, małomówna.
Może  jest w ciąży ?– zapytała teściowa  matkę synowej.
Raczej nie– usłyszała w odpowiedzi.
Matki już by chciały zostać babciami. Babcie  jeszcze bardziej prababciami.  Ale dzieci choć miały plany i  zaraz po ślubie chętnie o własnym rodzicielstwie mówiły, to teraz wciąż im coś przeszkadza, by podjąć decyzję zostania rodzicami.  Obecnie na tapecie jest wyjazd na narty. W przyszłą zimę.
Narty!- mówi do mnie teściowa synowej- Już nic się nie odzywam, bo to ich życie, ale narty?? To ma być powód?
 
No cóż, nigdy może nie być dobrego czasu na dziecko…
 
Wszystkim mamom życzę mnóstwo radości z pełnienia najważniejszej i najbardziej odpowiedzialnej funkcji w życiu!  🙂
 
 

Pogodnie nie tylko o pogodzie…

   Świat z pozycji rowerzysty jest bardziej… szczegółowy 😉 Poznaje okoliczne wsie, pola, łąki…a przy okazji nabieram kondycji. Chyba. Bo przynajmniej powinnam,  jednak  z tym jest jak z pogodą, powinna być taka, a jest siaka 😉 Ale nie mogę narzekać ( na pogodę),  bo u nas jeśli już  pada, to w nocy lub rankiem.  I jest bardzo ciepło. Nawet zapowiadane burze zmieniają trasę  i tylko groźne pomruki słychać z oddali, ewentualnie raz czy dwa  trzaśnie z hukiem i …cisza.  Więc prawie codziennie  wsiadam na rower,  wystawiam  twarz do słońca i raz z wiatrem, a raz pod wiatr, który rozwiewa mi włosy, pokonuję kilometry. Najczęściej w towarzystwie…koleżanki lub psa 🙂 A potem  odpoczywam na okwieconym  tarasie  i popijam truskawkowe shake lub wodę z miętą i cytryną. I coś tam czytam…a w kuchni wesoło garnki podskakują ( trzeba wyrównać poziom kalorii i nakarmić OM) I tak mija dzień za dniem…w którym pojawiły się dwa stałe punkty: rower i taras 🙂

Tylko kondycja wciąż byle jaka  😦
A może dwa tygodnie to za krótko, by  dostrzec zmiany?

 
Będąc z koleżanką na zakupach( kwiatowo-ogródkowych), spotkałyśmy  dawnego znajomego. W pierwszej chwili go nie poznałam, choć od vis-a-vis minęło tylko  4 -5 lat.  Wyhodowany spory brzuch i  szara, zmęczona twarz  poprzecinana  bruzdami.  Ten widok mnie zaskoczył i utkwił w pamięci. Nie tylko mnie, bo:
–  Nie wygląda najlepiej– usłyszałam.
Myślałam, że jak się wymieni żonę na  dużo młodszy model, to się samemu młodnieje- uszczypliwie skomentowałam.
No co ty, on teraz musi podwójnie pracować. 
No tak 😉
 
W ramach łykania kultury, a nie tylko świeżego powietrza, niedzielny wieczór spędziłam w teatrze 🙂 W babskim gronie bawiłam się wyśmienicie, bo spektakl( musical) pełen humoru, a aktorki( same baby) niesamowite. Temat  również babski, bo wpisany w kobiece życie. Jak niespodzianki, bo na scenie- kuzynka mojej mamy 🙂 Ale nieliczni na widowni  panowie  również byli rozbawieni, niektórzy nawet bardzo 😉 A po spektaklu, prawie już nocą pogoda postanowiła nam dać kolejne przedstawienie. Całą drogę grzmiało i błyskało ukazując świetliste łuny na granatowym niebie. Nie rozstałyśmy się od razu…postanawiając wziąć przykład ze sceny i zakończyć ten dzień” hormonówką”. I tak do domu wróciłam już w poniedziałek 😉
 

Fachowiec od fachowców…

   Nie mam nic przeciwko „złotym rączkom”, ba, nawet ubolewam nad tym, że nie posiadam takiej na wyłączność. Ale przez  fakt, że w moim domu to fachowcy naprawiają, remontują, upiększają, to mimo mojego pecha do nich, doceniam  ich wiedzę  i umiejętności.  Bo pech raczej dotyczy terminowości- na co jestem uczulona- niż do ich fachowości i uczciwości. Przede wszystkim, gdy zatrudniam fachowca, to polegam na jego wiedzy i rzetelnym wykonawstwie, ustalając cenę z góry, po uprzednim zapoznaniu się jak ogólnie kształtują się ceny danego wykonawstwa. Mając porównanie, negocjuję lub nie, ale zawsze uznaję, że za pracę należy zapłacić i to fachowiec ją wycenia nie ja. Ja mogę się zgodzić na cenę lub nie. Ale przed robotą!

Mąż ma kolegę, który jak my posiada dom, a kto jest posiadaczem domu i posesji to dobrze wie, że w pakiecie są w miarę częste kontakty z fachowcami różnej maści. Bo w domu i przy nim jest wiele do zrobienia, naprawienia, zmienienia, upiększenia. I jeśli się nie jest  „złotą rączką”, która potrafi i ma czas, to trzeba zdać się na fachowca. Czyli  zlecić i zapłacić. Kolega zleca…i zaczyna się polka z przytupem. Bo kolega  zna się lepiej na każdej robocie. Krytykuje i minimalizuje włożony w pracę wkład, co uwidacznia się  w  końcowej fazie, gdy dochodzi do rozliczenia. On zawsze zrobiłby to szybciej, lepiej i taniej.  W środowisku lokalnych fachowców uchodzi za konfliktowego zleceniodawcę, który niejednemu potrafi prace umilić, a  potem jeszcze tyłek obrobić.Taki fachowiec od fachowców. W końcu ma praktykę, bo postawił dom, to nic, że  rękami innych 😉 I gdyby nie intratna robota w całkiem innej dziedzinie, rzuciłby się w wir prac budowlanych i pokazał, co potrafi. 
Drażnią mnie takie osoby, co to za wszelką cenę chcą udowodnić, że na wszystkim się znają i to lepiej niż inni, którzy mają nie tylko wiedzę teoretyczną, ale przede wszystkim praktyczną. A ostatnio powalił mnie zarzutem, że krokwie na dachu  budowanego domu ( dzieci) są za krótkie i kąt za mały. Wywiązała się burzliwa dyskusja, bo akurat przy stole siedziało dwóch znajomych, którzy parają się budowlanką. Panowie przerzucali się argumentami. Nie wytrzymałam, bo dyskusje uważałam za bezsensowną i zwróciłam uwagę, że dach projektował architekt, człowiek wykształcony, więc na pewno zrobił to według wszelkich norm, a czy się podoba, czy nie, to już jest rzecz gustu i nie podlega dyskusji 😉
Ale bardziej mnie drażni, gdy ktoś miga się przed zapłaceniem za wykonanie zlecenia. Całej sumy, bo według niego mimo  wcześniejszych ustaleń   wyszło za drogo. No bo kto to widział brać tyle za metr kwadratowy? Skandal w biały dzień!  Za taką prostą i łatwą robotę. Dla mnie jest to sytuacja wręcz żenująca. Pracę należy cenić. Nie tylko swoją, ale również i innych. Niektórzy o tym zapominają, szczególnie ci, którym się wydaje, że to, co wykonują inni, jest nieskomplikowane, łatwe, przyjemne i intratne.
 
 Oczywiście pomijam sytuacje, gdy fachowiec faktycznie zawalił lub sknocił…Ale jeśli się kogoś zatrudnia i praca zostaje wykonana to logiczne, że należy się zapłata.  Dziwi mnie fakt, że nie rozumie  tego osoba, której  zarobek zależy od klientów. Może dlatego, że produkt, jaki sprzedaje, ma z góry ustaloną cenę, a żeby była niższa, klient musi spełnić pewne wymagania? 
Z drugiej strony, abstrahując od przykładu, chyba każdy z nas  się spotkał  z  fachowcami, którzy słono się cenią.  Szczególnie tymi, co  naprawiają sprzęt agd. Bywa, że w przeliczeniu na godzinę zarabiają kilka setek. Ale to już inna bajka 😉
 

W (nie)pamięci mej…

   Zostawiłam. Wyrzuciłam. Pozostało jeszcze mi zapomnieć. Nie, nie pielęgnuję w sobie wspomnień. Szkoda czasu, ale trudno  jednak zapomnieć o największym rozczarowaniu w moim życiu. Jednak nie żałuję wypowiedzianych słów. Prawdy o tym, co myślę. Nawet jeśli konsekwencją jest grobowa cisza, która trwa już któryś rok. Próbowałam ją przerwać. Bez skutku. Teraz wiem, że nie było warto podejmować żadnych prób. Gdy druga strona nie zna takich pojęć jak lojalność, bezinteresowność, to nie warto czasu tracić, by relacje ratować. Szczególnie że tamtej stronie łatwo przyszło skreślić i to bez zbędnych słów. Tylko dlatego, że  ktoś odważył  się swoją prawdę powiedzieć. No cóż, nigdy mi nie było po drodze z tymi, którym wbrew sobie we wszystkim  musiałabym potakiwać.

 
Bez emocji, z  lekkim uśmiechem, ale i odrobiną smutku  włożyłam rozsypane fotografie z powrotem do pudełka…

 

Jazgocząca kolejka…

  Nigdy nie wątpiłam, że w nas jest siła. W nas- czyli kobietach. W końcu siła jest kobietą 😉

I dobrze, bo jest potrzebna by osiągnąć cel, sukces, zrealizować własne, ale również i bliskich marzenia. I po to, by walczyć z przeciwnościami losu…
Większość z nas świetnie daje sobie ze wszystkim radę. Bo musi…A przynajmniej nie poddaje się bez walki.
Dumna jestem z takich kobiet!
 
Ale już mniej, gdy swą siłę pokazują przed gabinetem lekarskim.  
Kłótnie, przepychanki i niepotrzebny jazgot.
Bo kolejka to rzecz święta!
Za nic mają postanowienie lekarza, kto ma pierwszeństwo.
Bo przecież one też kiedyś były w trakcie leczenia.
To nic, że starsza pani źle się poczuła.
Kolejka rzecz święta!
Po trzech godzinach oczekiwania, wyszłam zmaltretowana, ale ze skierowaniem w ręku. 
I przerażona.
Choroba osłabia, ale i daję siłę.
Szkoda tylko, że również do niepotrzebnej walki.
Poczułam niesmak i wstyd.
 
Coś zawisło w powietrzu…
 

Pedały dwa i…flądra (niejedna)

Jest kryzys?

Jest.
Więc trzeba oszczędzać!
 W ramach oszczędności postanowiłam  przerzucić się na jednoślad.
A,  że stary wysłużony, bo służył komu popadło, to zażądałam nowego. 
I tak przy okazji sobotniego pobytu w DM ( koniecznie trzeba było  uściskać Maturzystę i  zaopatrzyć lodówkę) zostałam posiadaczką nowiutkiego modelu…z dwoma pedałami 😉
Wszak argumenty miałam nie do zbicia: Spalając mniej (paliwa) spalę więcej (kalorii)!
Jaka  oszczędność!
Mój plan oszczędnościowy chciałam  wdrożyć już  na drugi dzień. Niestety, na przeszkodzie stanął Osobisty Małżonek i jego plan wyjazdu nad morze. Po pewnych perturbacjach i słownych przepychankach wyraziłam zgodę. Również na środek lokomocji, bo 20km rowerem to jeszcze dałabym radę, ale nie 200!!! 
No cóż  (pomyślałam sobie) na paliwie to my tym razem nie zaoszczędzimy, ale przynajmniej możemy spalić kalorie.  Oczami wyobraźni  już  nas widziałam  spacerujących brzegiem morza. Dłuuuuuugo…
A jakże… Spacer był, ale tylko godzinny, bo piździło jak w kieleckim, a i temperatura powietrza (zimny wiatr) mimo słońca nie zachęcała, by brzegiem maszerować.  Oczywiście się skąpałam…co również skróciło nasz pobyt na plaży. Woda lodowata, piasek nawet  ciut nagrzany.
Za to potem były lody, gofry i….flądra. Świeżutka ( ako jedyna) i na naszych oczach smażona.  Gdy jestem nad morzem, staram się jeść ryby świeże, niemrożone. Mrożone mogę zjeść wszędzie…
Ale są i amatorzy na nieświeże FLĄDRY (sama widziałam).  Te przydrożne. Urodzaj jaki czy co? Wysypały się jak grzyby po deszczu. A i grzyby też w sprzedaży przydrożnej były i miód, i jaja. Jaja pewnie świeże, miód zeszłoroczny, a grzyby? Może suszone?
To tak kątem oka zaobserwowany krajobraz przydrożny 😉
No cóż, bilans weekendu mimo wszystko dodatni. Łącznie z kaloriami.
Ale od poniedziałku (dzisiaj))  wdrażam plan oszczędnościowy, czyli: mniej i więcej spalam(y)!
                                                                       
A o to dowód,  że 😉
 
 

Zimowa majówka, zapach chleba i …matura…

   Na co dzień preferuję gruboziarniste ciemne pieczywo. Ale kiedy  w całej swej okazałości pojawił się na stole, w złotobrązowej chrupiącej skórce, jeszcze ciepły,  to mimo późnowieczornej pory,  nie tylko ja, ale i wszyscy biesiadnicy rzucili się na niego.  A gdy gospodyni sięgnęła do swoich zapasów i przyniosła  przepyszny smalec i kiszone ogórki , to  ani się obejrzeliśmy jak pozostały tylko okruszki w towarzystwie delikatesowych wędlin, na które już nikt nawet nie spojrzał 😉 

Żeby choć troszkę spalić tak niespodziewanie nabyte  kalorie, (w końcu wcześniej też przy stole nie próżnowaliśmy) odmówiliśmy podwiezienia do domu, tylko wybraliśmy spacer. Hmm… raczej był to szybki marsz dla rozgrzewki. Choć gospodyni okutała moją głowę własną chustką( swoją miałam wykorzystaną jako szal ) i jeszcze nałożyła  na nią czapkę swojego syna, a na nogach miałam  „letnie”  ale jednak  kozaki, to i tak podczas drogi odczułam  przeraźliwe majowe zimno. 
Nie narzekam, ależ skąd! Mimo niskich temperatur wciąż była to majówka, gdy w innych regionach  naszego kraju mieli raczej zimówkę 😉
Maszerując  pod rozgwieżdżonym niebem, wchłaniając zapach bzu  pomieszanego z zapachem świeżutkiego chleba( udało nam się po drodze  pozyskać  takowy do domu), od czasu do czasu podskakując  dla rozgrzewki, gdy tylko z wizualizowałam sobie obrazy jakie telewizja nam serwowała relacjonując atak zimy, paradoksalnie  robiło mi się cieplej 😉
Więc nie narzekam, ależ skąd!
Dziś jak w poprzednich dniach , również obudziło mnie…(telefon  od mamy, bo przecież  denerwuje  się Miśkową maturą)…piękne słońce 🙂
I tylko 5 stopni na plusie.
No, ale dzięki naszemu maturzyście, atmosferę mamy gorącą…na linii telefonicznej 😉
Powtarzam się , ale trzymać kciuki dziś, jutro i pojutrze…
A szczególnie jutro,  bo pisze podstawową i rozszerzoną matematykę. Więc kilka godzin będzie się chłopak pocił, a my pewnie razem z nim, bez względu na temperaturę za oknem 😉
 
 
 

Powietrze pełne bzu…

   Zimno…a właściwie rześko, bo słoneczko mocno przyświeca tylko powietrze  ostre jak brzytwa. Ale może to i dobrze, bo wokół zapach skoszonej trawy i kwiatów, a nie grillowanej karkówki i pieczonej kiełbasy. Nie żebym nie lubiła, ale kiedy z każdego przydomowego ogródka ulatnia się dym przypalonego mięsa, to moje nozdrza są podrażnione i uciekam w poszukiwaniu innych zapachów. Tak jak wczoraj… zrezygnowałam ze wspólnej biesiady by w rytmie Czerwonych Gitar, na zielonej trawie  wśród rozkołysanych ciał śpiewać na całe gardło…między innymi:  „Już za rok matura”…Bardzo emocjonalnie, bo:

Tak, już w środę Misiek zacznie zdawać swój najważniejszy egzamin dojrzałości i wiedzy. Uprzejmie proszę o trzymanie kciuków!
A na razie dziś, choć to święto pracy, żadną pracą nie mam zamiaru się skalać:)
Więc do łózka w ramach śniadania  była kawa i herbata ( Osobisty Małżonek nie pija kawy) i ciasteczka orzechowe.
I rozmowa, której tak w tygodniu brakuje.
Pewne postanowienia.
Wspólne.
I wykorzystanie na maksa ( wspólnego)wolnego czasu. ( W  tej chwili mamy zajęcia osobne czyli OM na stacjonarnym kompie ja na laptopie)
Jutro przerwa na pracę. Niestety ktoś musi pracować, kiedy inni się byczą. ( I w końcu z fiskusem trzeba się rozliczyć)
By  we wtorek ponownie  pobyczyć się razem 🙂
I nacieszyć się oddechem przepełnionym zapachem bzu…