Niepokorni…

Kiedy rządzący mówią o dobru dzieci i zmieniają obowiązujące dotychczas prawo, to nie wiadomo czego się spodziewać. A może wiadomo- że dobro dzieci jest specyficznie postrzegane, bądź wcale.

Czas po rozstaniu a przed rozwodem był trudny. Pełen żalu, pretensji, oskarżeń, prób negocjacji. Dzieci nie były kartą przetargową, więc przed samym rozwodem dogadanie się było możliwe i skończyło się na jednej sprawie rozwodowej.

Według rządzących tak nie może być, gdy rozstają się rodzice małoletnich dzieci. Według autorów zmian w prawie rozwodowym to konstytucja wymusza, żeby wdrożyć obowiązkowe postępowanie, w którym małżonkowie zostaną pouczeni o indywidualnych i społecznych skutkach rozpadu małżeństwa. Państwo musi stać na straży instytucji małżeństwa! Liczą, że w ciągu miesiąca partnerzy zrozumieją, że nie mogą bez siebie żyć, ewentualnie, że dla dobra narodu, partii, ojczyzny, a i dzieci powinni zrezygnować z rozwodu czy separacji.

Gdy rodzice małoletnich dzieci decydują się na rozwód, to nie jest to impuls czy robienie sobie na złość, jakiś przejściowy kryzys małżeński, ale z reguły jest to mocno przemyślana decyzja- przynajmniej jednego z nich. Trudna. Ostateczna. Dogadanie się co do warunków rozwodu, bez wciągania w to dzieci, niemarnowanie czasu na nieefektywne mediacje- bo klamka już zapadła- to ukrócenie czasu, w którym obie strony żyją w zawieszeniu. Nowe prawo wydłuży proces uzyskania rozwodu. Koszty też mają być większe. A dzieci nic nie zyskują, dobrze, jeśli nie tracą, bo często jest tak, że dopiero po rozwodzie na nowo układają się relacje w patchworkowych rodzinach.

*

W sobotni mroźny poranek w domu zapachniało lasem. Uwielbiam zapach duszonych grzybów, uważam go za najbardziej aromatyczny i smakowity ze wszystkich zapachów wyłaniających się z kuchni podczas pichcenia. Przygotowałam farsz z leśnych grzybów, bo w planach miałam lepienie uszek oraz ruskich pierogów, do których farsz zrobiła Tuśka. I na tym zeszło nam pół soboty, mimo pomocy Zońciowych małych rączek, która w balowej sukni z opaską jednorożca na głowie- gotowa na poniedziałkowy bal andrzejkowy w przedszkolu- dzielnie wałkowała i kleiła razem z nami. Babciuuuu, babciuuuu, ja też potlafię lepić. I to babciuuuu… rozbrzmiewało co 5 sekund 😉 W niedzielę Najmłodsi przyszli do nas i razem gotowałyśmy z Zońcią obiad, w międzyczasie malując, rysując, czytając i układając puzzle. I jakże byłoby inaczej- trzeci dzień z rzędu w swej sukience na bal. Acz następny kostium to chce mieć supermena albo batmana- jeszcze nie zdecydowała.

To był cudnie pachnący i rozbrzmiewający w śmiech dziecięcy i pełen różnych zabaw weekend, na przekór ponurego nieba, ataku zimnicy jaka przyszła znienacka… Ciepło z rodzinnego wspólnego czasu ogrzało, otuliło i dało pozytywną energię na kolejne dni. Mimo niepokojących doniesień, że nowy wirus jest już w Europie, i tych z naszego grajdołka, czyli kto ciężko (jak z człowieka szczupłego ubywa 11 kilogramów to wesoło nie jest) przechodzi covid na własne żądanie, bo maseczki i szczepionki to zamach na jego jestestwo.

Dobrego tygodnia dla Was 🙂 Za progiem stoi już grudzień…

ps. Mnie poniedziałek przywitał brakiem prądu, więc w domu ciemno, głucho i zimno. Jak dobrze mieć kuchenkę na gaz i można wypić gorącą kawę, zakopać się pod kołdrą i wystukać jednym palcem ten post ;p. Podobno za chwilę zwrócą nam elektryczność. Oby, bo temperatura spadła już do 19,3…

Dziadostwo też kiedyś minie…

Kilka dni temu niemiło mnie zaskoczyła wiadomość o wyprowadzce z naszej wsi pani sprzątającej u nas, a konsekwencją tego ta środa miała być tą ostatnią. Nie powiem, żeby mnie ta wiadomość nie zmartwiła, bo z usług Hani byłam bardzo zadowolona. Ale wiedziałam, że osoba bez prawa jazdy, kiedy odległość do pokonania to 20 kilometrów, nie będzie chętna kontynuować pracę, szczególnie że zawsze może sobie znaleźć kogoś na miejscu, żeby sobie dorobić do głównej pracy. Dlatego, kiedy przyszła i porozmawiałyśmy, to nawet słowem nie wspomniałam, żeby przemyślała, tylko szczerze powiedziałam, że bardzo żałuję. Jak zawsze zrobiłam kawę, do niej coś słodkiego i tym razem wybyłam, żeby zrobić porządki na cmentarzu. Tam z kolei zaskoczyła mnie kondycja kwiatów, bo w obu wazonach wciąż pięknie się trzymały, ale również i chryzantemy w jednej z donic, mimo iż minęło 5 tygodni jak stoją- nie nadawały się do wyrzucenia. Po powrocie zastałam umyte okno w salonie, bo Hania stwierdziła, że już trzeba było, ale przede wszystkim usłyszałam, że dobrze się jej u mnie pracuje i coś wymyśli, bo nie chce mnie tak zostawiać, a już szczególnie przed świętami. Mnie nawet by satysfakcjonowało raz w miesiącu, choć nie ukrywam, że co 2 tygodnie to było optymalne rozwiązanie problemu porządków w domu. Nie powiem, że trochę mi ulżyło.

Jeszcze tak niedawno, kiedy pokłosiem zaostrzenia ustawy aborcyjnej była śmierć kobiety/matki/żony/córki/siostry, zastanawiałam się, czy gdybym była osobą, która właśnie rozpoczyna swoje dorosłe życie, również to seksualne, to chciałabym żyć w kraju nad Wisłą. No nie. Dziś, kiedy rządzący wdrażają pomysł rejestracji ciąż*, to będąc kobietą, zwijałabym stąd żagle. Nie da się żyć w kraju, w którym władza aż tak nienawidzi kobiet. I choć oni kiedyś miną (wszystko mija, nawet najdłuższa żmija), to dla wielu kobiet będzie już za późno.

OM wrócił z wojaży, wypoczęty na maksa, czyli wręcz naprzeciwko do mnie ;p

* w normalnym kraju elektroniczna rejestracja każdej ciąży nie budziłaby aż takich emocji i uzasadnionych podejrzeń.

*

Minister nauki stwierdził, że takie Dziady, jakie wystawił krakowski teatr to dziadostwo. Oczywiście społeczeństwo z genem buntu, szturmem ruszyło wbrew małopolskiej kurator i ministrowi, żeby przekonać się na własne oczy i uszy. Zakazany owoc przecież smakuje najlepiej 😉

Zauważyłam, że na świeżej dostawie książek do biblioteki, oprócz pieczęci bibliotecznej, na pierwszej stronie przyklejone są kartki z informacją, że dofinansowano ze środków Ministra Kultury Dziedzictwa Narodowego i Sportu, w ramach rozwoju czytelnictwa. I chwała. Tylko ciekawa jestem, jak taki zakup przebiega. Czy narzucana jest jakakolwiek cenzura? Bo nie daj buk, jak do czytelnika trafią jakieś obrazoburcze (szczególnie na tę władzę) słowa… Kolejny minister nie może spać spokojnie ;p

Trup ścieli się gęsto…

W lasach. Przygranicznych. Naszych polskich. Tym śmierciom można było zapobiec.

Nikt nie zasługuje na śmierć w lesie.

W szpitalach codziennie umierają setki ludzi z powodu covidu. Można było temu zapobiec. Oprócz pandemii covidowej mamy też pandemię w kardiologii i onkologii. To pokłosie pandemii i utrudnionego dostępu do opieki medycznej, jak również strachu przed zakażeniem w placówkach medycznych. Profilaktyka u nas zawsze kulała, ale teraz to jest jakiś dramat.

Dla rządu jednak najważniejsza jest gospodarka, przynajmniej tak twierdzi, i opinia własnego elektoratu. Innych grup nie słucha. Zresztą nikogo nie słucha, żadnych doradców, ekspertów, bo najważniejsze są słupki poparcia.

*

Leniwie otwieram oczy. W domu cisza, tylko słychać tika-tak zegara. Znów zaspałam, choć na konkretną godzinę to dziś mam tylko zaplanowane leki 😉 Nicnierobienie, które trwa już trzeci dzień, jest bardzo przyjemne, mimo trupów na kartach książek jak również na ekranie. Jeszcze mi się nie śnią…

Medycyna to nie matematyka…

A jednak! Żeby lek był skuteczny, pacjent musi dostać odpowiednią dawkę, którą zaleci lekarz. W chemioterapii również. I tak w moim przypadku przez 4 lata i 10 miesięcy codziennie łykałam jak pelikan 800mg specyfiku zwanego olaparibem. Osiem kapsułek rano, osiem wieczorem… każda po 50mg. Po czym producent nie tylko zmienił (?) opakowanie z butelki na blister, ale teraz jedna tabletka zawiera 150mg leku. Dostałam dwa opakowania, w każdym po 56 tabletek i podzieliwszy je na 28 dni, jak w mordę wychodzi, że mam łykać cztery tabletki dziennie. Brzmi cudnie, bo jakby nie patrzeć to jest po dwie rano i wieczorem, czyli mniej o sześć, a w sumie o dwanaście… Powinnam poczuć ulgę, radość i w podskokach opuścić szpital. Żołądek z wątrobą już wywijali hołubce ze szczęścia. Tyle że 4 tabletki to razem 600mg o 200mg mniej niż dotychczas. I być może nie zaprzątałabym sobie tym głowę, gdyby nie moje aktualne wyniki. Tomograf swym całkiem nowym okiem z pięknym niebem na suficie niczego złego- czego by już nie było- nie wykrył. Ale! Markery poszły w górę, i pierwszy raz od 6 lat wzbudziły mój uzasadniony niepokój, mimo że nadal są w normie, co akurat w moim przypadku nie ma żadnego znaczenia. Tak że tak.

Z tego wszystkiego, że wraz z Gonią- pielęgniarką- nic nie wymyśliłyśmy, jeśli chodzi o dawkowanie piguł, bo matematyka jest nieubłagana, i to, że markery zaskoczyły mnie- waląc w łeb swą wartością- to wyszłam ze szpitala nie odłączywszy portu. Zorientowałam się w momencie jak zadzwoniła do mnie Gonia, po dotarciu do mieszkania- na szczęście w planach miałam zostanie na kolejną noc, szczególnie że odzyskałam mieszkanie tylko dla siebie 🙂 Uświetniłam to pysznym sushi zamówionym na dowóz oraz wieczornym spotkaniem z PT. Potrzebowałam dobrego jedzenie i rozmowy. Bardzo.

Przed wyjazdem z miasta odwiedziłam szpital, pośmiałam się z Gonią i Giną z własnego roztrzepania, bo przecież to nie pierwszy raz się tak załatwiłam. Oznajmiłam, że mając zapas starych piguł (nie przyznałam się tylko, że starczy mi go na te 4 tygodnie) będę brała dawkę jak do tej pory. Moje chomikowanie się przydało, szczególnie że teraz doczytałam na starym opakowaniu czerwoną czcionką Nie należy zamieniać na produkt Lynparza (inna nazwa) tabletki, o ile lekarz nie zaleci inaczej. Nie mam pojęcia czy ktoś to mi zalecił, bo nie było się kogo zapytać.

W sumie, jeśli następne wyniki markerów potwierdzą ich wzrost, to być może skończy się moja przygoda z olaparibem. czy to z kapsułami czy tabletkami. A co będzie dalej… pojęcie mam, ale jaką decyzję podejmę, to tego nie wiem.

Zmęczona już jestem.

Obłowiłam się…

W bagażu, a raczej w bagażniku oprócz wspomnień z ostatniego zlotu przywiozłam do domu jedenaście książek. Dziesięć z biblioteczki gospodyni naszej towarzyskiej imprezy, choć właściwie większość z księgozbioru jej męża, bo bliżej mi do jego gustu czytelniczego, a że oboje lubią czytać i kupują namiętnie, to jest w czym wybierać, a jedenastą upolowałam w mieszkaniu- prezent urodzinowy synowej. Chciałam sobie zaklepać kolejkę, ale Ata powiedziała, że mogę od razu wziąć do czytania. Właśnie skończyłam i muszę przyznać, że król King jednak bardziej mi odpowiada w wersji kryminalnej, więc jego najnowsza książka Billy Summers przypadła mi bardzo do gustu. Trudno było się od niej oderwać, choć kiedy zaczęłam ją czytać, to musiałam wykradać spokojne chwile sam na sam z książką. Biorąc pod uwagę, że od powrotu do domu przesypiałam kilka godzin w ciągu dnia umęczona nerwobólem, mieliśmy dwudniową wizytę Taty, więc postarałam się go po rozpieszczać kulinarnie, czyli domowym jedzeniem, w międzyczasie wizyty Najmłodszych, to przeczytanie trzech książek i zaczęcie czwartej w ciągu jednego tygodnia uważam za sukces, gdyż żadnej nocy nie zarwałam, wręcz przeciwnie, bo zdarzyło mi się ciurkiem spać 9-11 godzin. A na szafce nocnej przy łóżku stosik do czytania jeszcze urósł i obecnie to 21 pozycji 😀 W piątek dostałam SMS-a od pani z biblioteki, że moje zamówione książki są już do odebrania; będąc ostatnio, trafiłam na przyjęcie świeżej dostawy, więc bibliotekarka obiecała mi dać znać, kiedy już będzie można wybrane przeze mnie pozycje wypożyczyć. Razem z zakupionymi jeszcze w październiku własnymi, mam teraz w czym wybierać. W sumie to rozrywkowe pozycje czasem o ponurej tematyce, ale mnie relaksują. Książki przede wszystkim mają odciągnąć mnie od świata rzeczywistego i zatopić w tym wymyślonym, choć jak najbardziej prawdopodobnym. No za fantastyką to ja nie przepadam, choć zdarza mi się coś tam przeczytać.

*

I tak całkiem z innej beczki, wypełnionej niestety po same brzegi niemocą, bezradnością tak, że chce się głośno krzyczeć. Nie mamy wpływu w jakim miejscu, w jakiej rodzinie przychodzimy na świat. Możemy mieć mniejszy lub większy wpływ na to, jak i gdzie przeżyjemy jedno życie, które mamy. Ludzie zawsze migrowali. W poszukiwaniu bezpieczeństwa, lepszej pracy, pomocy medycznej, spokojniejszego życia czy realizacji własnych marzeń. Z powodu wojen i okrucieństwa panującego reżimu. Prześladowań. Do krajów o lepszych perspektywach. Często ryzykując, stawiając wszystko na jedną kartę, zostawiając wiele lub niewiele z dobytku jaki posiadali. Nie zrozumieją tego tylko ci, którzy mniej lub bardziej czują się komfortowo w swych przyciasnych ścianach, uważając, że gdzie się urodziłeś tam musisz umrzeć, i najlepiej jeszcze ku chwale ojczyzny. Rodzimej.

Idzie zima… Jesień już zebrała śmiertelne żniwo.

Muzyczny maraton snu…

Od niedzieli wieczór non stop towarzyszy mi muzyka z telewizyjnego kanału muzycznego nadającego największe przeboje od lat 50. do piosenek współczesnych. To pokłosie długiego ponad siedmiogodzinnego sabatu Czarownic, gdzie muzyka nie tylko była tłem, ale też niektóre piosenki kanwą do wspomnień. I tak Mariah Carey i jej koncertowe Without You, utwory Bee Gees, duet Celine Dion z Barbara Streisand, niezawodna ABBA, Wodecki czy Majewska, ale i najnowsze piosenki Adele czy Pink. Jak również koncertowe wykonanie Elie Goulding Love Me Like You Do Lyrics. I wiele, wiele innych…No taki trochę miłosny sobotni wieczór miałyśmy ;p Cudny.

I dlatego, gdy po powrocie do domu dorwał mnie ból z temperaturą, nie mogąc się skupić na niczym, leżąc na wybranym tylko jednym boku, gdyż każda inna pozycja była niemożliwa, słuchałam muzyki bądź spałam. Jest lepiej, ale nie najlepiej. Nerwoból, który mnie dopadł, sam musi przejść. Na szczęście nie był aż tak paraliżujący jak ten, który mnie dopadł kilka lat temu, kiedy wzywałam pogotowie, a potem OM zawiózł mnie do szpitala. Mogłam się nawet przez chwilę zaopiekować Najmłodszymi, bo były momenty, kiedy sobie prawie odpuszczał. Dziwne zjawisko dolegliwości. Ale co sobie pospałam przez te klika dni, to nikt mi tego nie odbierze ;p Nie żebym się nie wysypiała na co dzień, ale ja lubię i mogę długo spać; czasem to nawet żałuję, że nie wystarcza mi te 6-7 godzin snu, bo potem mi czasu szkoda, no bo jak śpisz 11 godzin, a potem jeszcze 4 w dzień, to ile na życie zostaje? Tylko życie w bólu nie jest cukierkowe, więc dobrze, że najgorsze przespałam…

Jeszcze nie wracam do żywych. I do rzeczywistości. W tej muzycznej bajce, szczególnie że mogę już czytać, bo leżenie na wznak nie sprawia mi już bólu, jest mi całkiem wygodnie. Bez wiadomości ze świata i kraju. Wystarczą mi te lokalne…

W rudościach mu do twarzy…

…temu światu 😉 Wykorzystałam okienko pogodowe, bo co tu dużo mówić, początek listopada iście w listopadowym stylu, czyli mokro, zimno i wietrznie… Kocyk, ciepła herbatka, książka to zbyt za mało, żeby się pozbyć niepokojów, które tylko czyhają, by zawładnąć umysłem. I mimo nie najlepszego samopoczucia, bo uporczywy ból głowy i notoryczny kaszel, do którego się już dawno przyzwyczaiłam, to zapragnęłam natychmiastowego przewietrzenia głowy, to nic, że okrytej czapką… Wracając z cmentarza, gdzie ku mojemu zdziwieniu wszystkie kwiaty miały się pięknie, wybrałam dłuższą trasę do domu, by zatrzymać się, odetchnąć pełną piersią, poczuć ten specyficzny zapach jesiennego lasu… otulić się jego spokojem…

Takich duktów leśnych na tej trasie po jednej i drugiej stronie drogi jest wiele. Najczęściej mijam je szybko, choć wiele razy przemknęła mi myśl, żeby się zatrzymać. Wysiąść. Wejść. W głąb lasu. Tym razem taki miałam plan, zanim jeszcze wsiadłam do auta i wyjechałam za bramę. Bo jak tu nie wykorzystać bezwietrznego, słonecznego i ciepłego listopadowego dnia…

Trudno było patrzeć tylko pod nogi, bo błękit nieba również zachwycał…

Za kilka dni dywan z liści będzie jeszcze grubszy, po ulewach i wichurach…

Z naładowanymi akumulatorami i lżejszą głową wróciłam do domu… a tam przywitałam mnie jesienna Myśka…

I ogrodowe kwiaty, które opierają się jesiennym smutkom…

A dziś jadę na zlot Czarownic. Na przekór temu, co za oknem, wbrew doniesieniom pandemicznym i wszelakim niepokojom, mam zamiar otulać się przez kilka godzin radością, życzliwością, przyjaźnią… Ech, chwilo trwaj…

ps.

Tatowe róże dla Mam…z kroplami deszczu (na niepomniejszonym zdjęciu cudownie je widać), stoją na baczność mimo upływu dni…

Liść jeszcze nie opadł…

Wprawdzie pierwszego rano obudziło mnie słońce, więc z łóżka miałam taki oto złocisty widok…

To już późne popołudnie było pochmurne i deszczowe. Acz w deszczu również jeszcze to co za oknem wygląda bajecznie… tu z okna kuchennego…

I widok z innej strony…

Nie lubię listopada, choć gdy jechałam wczoraj do ŚM drogą przez lasy, mimo siąpiącego deszczu to nie mogłam się napatrzeć na te wszystkie rudości, żółcie, czerwienie pomiędzy zielonym igliwiem otulające drogę z dwóch stron. Bajka.

Życie jednak to nie jest bajka.

Czy będziemy drugą Irlandią w sprawie prawa do aborcji? Czy raczej kolejny raz przejdzie fala oburzenia, sprzeciwu bez żadnych konsekwencji w postaci zmian w tym okrutnym dla kobiet prawie. Na razie to w Sejmie mamy kolejny projekt zaostrzenia.