Liść jeszcze nie do końca opadł, ale smutki pukają do drzwi…

Jeszcze  wokół kolorowo. Jesień  swymi barwami pieści oko, tworząc  niesamowity melanż wraz z zielenią, tą  zimozieloną. Jutro niestety  już listopad, najbardziej nielubiany przeze mnie miesiąc. Zawsze  rozpoczyna się  płomieniem  świec pamięci,  zmożoną tęsknotą za tymi, co odeszli,  refleksją, zadumą, spotkaniami z tymi, co wciąż jeszcze tu i teraz mają wiele do zrobienia. To czas wyciszenia, smutku, ale i radości z dzielenia się wspomnieniami
Pamięć jest najważniejsza.
Za chwilę przyjdą dni szare, ponure, zbyt krótkie.  Uciekające. Wystarczy jeden dzień, by wszystkie barwy jesieni zniknęły- stan nieunikniony, a jakże przygnębiający. 
No nie lubię listopada i już!
Po całości albo za całokształt 😉
Nawet jeśli tak jak w tym roku, wszystkie jego weekendy mam towarzysko zaplanowane w gronie Przyjaciół. By nabrał  czasem koloru czerwonego wina i wiosennej sałatki. By nie grzać się tylko w blasku świec, ale w blasku bliskich duszy osób.
Już w ten weekend zaczęłam wyjściem do kina, a  po nim szampanem z okazji. I tak do późnych godzin nocnych. Wszak czas był łaskawy i cofnął się o godzinę, pozwalając odespać nocną biesiadę.
 
A jeśli chodzi o kino….
Film 3D wielkiego Hofmana i tu lekkie rozczarowanie. Nie z powodu 3D, ale opowiedzianej historii, a właściwie jej braku, braku treści. Owszem niektóre obrazy piękne, widać rękę mistrza zdjęć- Sławomira Idziaka.  No i aktorstwo  Adama Ferency, mojego ulubionego aktora jak zawsze mnie nie zawiodło. 
Lubicie Nataszę Urbańską?
Ja ją podziwiam, za urodę i talent. Pięknie śpiewa i jeszcze piękniej tańczy. Ale mimo płynących  pochwał od reżysera i aktorów z planu, jej gra w tym filmie  nie do końca mi się podobała.  Może dlatego, że mimo mojego podziwu dla jej talentu, to  wielkiej sympatii we mnie nie wzbudza. 
Dlaczego?
Bo nie rozumiem jak piękna kobieta, pracowita,ambitna,  utalentowana, odnosząca sukcesy zawodowe,  wciąż publicznie  podkreśla swoja zależność od męża. Tak jakby bez niego- ona artystka- nie istniała. Irytuje na wizji jej uległość, poddanie w słowach, zachowaniu, nawet jeśli żartuje, to nie jest to śmieszne, a raczej infantylne. Przesadne. Sztuczne.
Być może dlatego zachwyciły mnie tylko sceny, gdy śpiewała i tańczyła, a nie te, w których tylko grała.
 
Jednym słowem film  pt. „1920 Bitwa Warszawska”  pozostawił po sobie spory niedosyt. 
 

Pięć na pięć…z plusem ;)

 Niedyskretna chce wiedzieć jakie pięć rzeczy- czynności lubię.
Otóż:
Lubię czytać-  mam tak od dziecka, potrafiłam czytać nawet w towarzystwie rówieśników, podczas lekcji, wagarować z powodu  książki, a nawet przegapić pożar siedząc zaczytana  w kłębach dymu  rezultat taki, że książka z hukiem wyleciała przez drzwi, a babcina kuchnia do malowania) Nie wyjeżdżam nigdy i nigdzie bez książki, a przed snem zawsze czytam choćby tylko jedną stronę. Muszę i już. Czasem jest to tylko gazeta, ale raczej jak nie mam nowej pozycji, to sięgam po stare, przeczytane.
 
Lubię prowadzić auto i  ciut mniej lubię być jego pasażerem – najlepiej, gdy jestem w aucie sama, prowadzę ze sobą na głos rozmowy, jadąc najlepiej mi się myśli 🙂 A jako pasażer lubię oglądać przez okno mijaną okolicę, to nic, że często jest znana od lat, ale lubię się gapić i dostrzegać różnice oraz  podziwiać okoliczności przyrody 🙂
 
Lubię tańczyć-  nie żebym była jakaś super, hiper czy nawet dobrą tancerką. Ale muzyka zawsze podrywa mnie do tańca, w różnych miejscach, często gdzieś siedząc, podryguje w rytm, wiem komicznie to wygląda, ale tak mam, tak lubię. I lubię patrzeć, jak inni tańczą, szczególnie gdy robią to mniej lub bardziej profesjonaliści.
 
Lubię się zagapić- najczęściej i najbardziej na wodę. W ogóle lubię wodę, moczyć się, pływać, brodzić i gapić się. Ten widok minie wycisza, relaksuje. A brzegiem morza mogłabym iść kilometrami. Ubolewam tylko, że mam chorobę morską. 
 
Lubię matematykę – w wersji  najprostszej. Bo lubię wszelkie wyliczenia, przeliczenia i jak się pięknie zgadza. Lubię cyferki, po prostu  lubię liczyć 😉
 
 
 Tych lubię znalazłoby się więcej, szczególnie jedno bym dodała: lubię jeść!  Uważam jedzenie za  jedną z największych przyjemności 🙂  Tak jak babskie pogaduchy przy pełnych talerzach i  lampkach z czerwonym winem- koniecznie wytrawnym lub pół. Ale miało być pięć więc jest 🙂
 
A teraz o swoim lubieniu opowiedzą  o ile zechcą:
Margolka
Kobieta w sukience
Thunderstorm
Nikki
Lula
i wszyscy pozostali, którzy mają ochotę 🙂
Wiem, że nie na temat, ale muszę napisać, że nie lubię, gdy budzi mnie deszcz, dolane mleko do kawy zważa się, toster spala  na węgiel  grzankę i…Osobisty dzwoni: nie spiesz się, wyjeżdżamy kilka godzin później…wrrr
 

Dziś agitacja ;)

Byłam wczoraj w teatrze. Tak się składa, że drugi raz  w tym miesiącu, a trzeci w tym roku. I nie ostatni, biorąc pod uwagę przyszły repertuar. Nie jest to jakaś oszałamiająca częstotliwość, zważywszy, że w poprzednich latach rzadko zdarzało mi się bywać. Żałuję. 

Wczorajszy spektakl to komedia w gwiazdorskiej obsadzie, czyli  występy nierodzimych aktorów. W mieście, które kiedyś było miastem wojewódzkim, a dziś  wraz z innym jest współstolicą województwa. Jestem niemile zaskoczona, że publiczność nie dopisała i odwołano wcześniejszy spektakl, a wieczorny nie był wypełniony po ostatni fotel. Nie wiem, co jest tego przyczyną, że nieduży teatr nie pęka w szwach. Bilety wprawdzie droższe niż te do kina, ale nie całkiem z górnej półki- cena przyzwoita. Wręcz tańsze niż na poprzednie spektakle na których byłam, za to ten uważam za najlepszy! 
Nie będę pisać tu recenzji, ale z czystym sumieniem mogę napisać, że warto zobaczyć  „Diabli mnie biorą” , jeśli ma się ochotę na  przedstawienie pełne humoru, skłaniające do refleksji i wyśmienitą grę- szczególnie Krzysztofa Kiersznowskiego 🙂
Pewnie nie jest to przedstawienie zwane sztuką, nawet przez małe s.
Dla wyrafinowanych, obeznanych w SZTUCE  odbiorców 😉
Za to dziś  Teatr Telewizji pokaże na żywo ” Boską”  z Jandą  w roli głównej.  
Usiądę wygodnie na kanapie z kubkiem gorącej herbaty, może w pewnym momencie nawet się położę. Nikt nie będzie mi  za plecami kaszlał prosto do ucha, tak jak miało to miejsce wczoraj. Ani zasłaniał swoimi barczystymi plecami, jak siedzącej obok mnie koleżance.
Mimo tego nie poczuję się jak w teatrze, nie wchłonę jego atmosfery…myślę, że bardzo potrzebnej przy oglądaniu spektaklów.
Więc zachęcam do chodzenia  do teatru. W miarę Waszych możliwości!
 

Nie wszyscy powinni wyrażać swoje zdanie…

Różnić można się pięknie, choć wcale to łatwe nie jest. W ferworze dyskusji szybko można podnieść głos, powiedzieć o jedno słowo, zdanie za dużo. Zdarza się, gdy emocje nie są  trzymane  na wodzy. Tak bywa, gdy do dyskusji dochodzi twarzą w twarz.  Słowo za słowo, zdanie za zdanie. Ze słowem pisanym, czyli komentarzami jest już inaczej, choć często pisane również pod wpływem emocji, to jednak zawsze można skorygować swoją wypowiedź przed  opublikowaniem, jeśli w jakiś sposób miałaby obrazić odbiorcę, no chyba,  że cel jest właśnie taki- obrazić.  Słowo pisane również niesie za sobą pułapkę dowolnej interpretacji, czasem  zupełnie od czapy. I nagle w kimś rośnie agresja, bo czuje się przez autora  obrażony.  I spirala się nakręca. Ktoś się dopina, żeby ją podgrzać, inny, by złagodzić i rozrasta się łańcuszek wzajemnych inwektyw.  Szybko zatraca się sens całej dyskusji na temat  opisany, i zaczynają się personalne gierki.

 Czytacze blogów uzurpując sobie prawo do komentowania  i słusznie), oceniania ( mogą ), wygłaszania swojego zdania  jak najbardziej) często zapominają, że autor również ma takie prawo. Pisać w stylu, jakim chce, o czym chce, odkrywać siebie na tyle, jak dalece ma ochotę, po swojemu: żyć, chorować, pracować, kochać etc…

 
W necie na różnych forach, blogach, tam, gdzie komentarze są otwarte  pojawią się przeróżni frustraci, co to swą złość wylewają poprzez słowo pisane. Im jest tak naprawdę obojętne, pod jakim tematem to robią i na czyim poletku. Ot, puścić kilka słów, zdań naszpikowanych wulgaryzmami, złośliwościami w cyberprzestrzeń, to dla nich  jak bułka z masłem na śniadanie. I ja to nawet rozumiem, mus to mus- oni tak mają i już!
 
Jednak zadziwia mnie, a może raczej przeraża, jak łatwo czytacze, do tej pory spokojnie czytający  swoje ulubione strony, poznający autora poprzez jego teksty, na tyle, ile im  on sam umożliwia, wpadają frustrację, gdy jakiś tekst, słowo napisane, pogląd, czyn nie zgadza się z ich wizją. Wyrażają  ją niewybrednym słowem, choć wcześniej siedzieli cicho albo klaskali w dłonie, pisząc same „achy” i „ochy”. Nagle czują w obowiązku ustawić autora  do pionu. A że nie przebierając w środkach, to co z tego? Mają przecież prawo, dał im je sam autor, pisząc coś, co ich mocno wzburzyło. Więc atakują, często w swoim szale zapominając, że autor wyraził tylko swoje zdanie. Oni MUSZĄ  napisać co powinien albo nie powinien.  I tego musu nie rozumiem!
 
Zapewne powiecie, że to nic nowego, że trolle są i będą.
Ale to nie są trolle, które mają tylko jeden cel: podważyć, ośmieszyć, obrazić. To ludzie, którzy z jakichś powodów czytają, śledzą w sieci czyjeś życie i siedzą cichutko, dopóki autor na odcisk im  nie nadepnie, a wtedy huzia na Józia. I tacy, co od czasu do czasu jako anonimowy gość słowem połechcą, swoje zdanie zostawią i nagle ni z gruszki i pietruszki pomyje wyleją. Bo w tekście doszukali się drugiego dna i nagle okazuje się, że autor to zła osoba jest! I oni koniecznie muszą to uświadomić autorowi i innym czytającym. 
 
No nie potrafimy się pięknie różnić, a wystarczyłoby napisać po ludzku komentarz lub przemilczeć. 
Skasować ścieżkę do autora, z którym różnić się nie potrafią!
 
Dlaczego piszę o tym? Bo weszłam na czyjś blog, temat wiodący mi bliski. I w komentarzach magiel typu jakiego już byłam świadkiem  na blogu, którego autorki już nie ma wśród nas, choć niektórzy podejrzewali, że Jej choroba to ściema. Żyła z nią po swojemu, leczyła się tak, jak uznała za stosowne- ale nie wszystkim się to podobało.  I mieli do tego prawo, bez prawa wypowiadania się o tym w niewybredny sposób. 
I nagle mam” powtórkę z rozrywki”, gdzie rozrywkę mają tylko ci, co piszą komentarze( nie wszyscy) a autorce pozostaje walka z chorobą mając nadzieję, że odpuści sobie walkę z ludźmi. Bo szkoda na nią sił.
 
Mimo że zaintrygował mnie ten blog, nie wejdę już na niego.
Zbyt emocjonalnie podchodzę i do tematu i  do komentarzy.
Wystarczyła mi godzina obcowania i wiara w człowieka siadła.
W kobiety, bo o dziwo, to one przodują w tym jazgocie.
 
***************************************************************
Trzymajcie jutro (piątek) kciuki!   Prześwietlą mnie od stóp po głowę bystrym okiem PET-a.  Wyniki jak zwykle za kilka dni, ale niech to oko będzie bystre i mimo tego nic tam nie wypatrzy, tak jak nie wypatrzyło w moich płucach, co donoszę z ogromną satysfakcją :))))
 
Już dziś życzę miłego weekendu 🙂
 

Kultura głupcze- czyli o zielonej trawie…

Obejrzałam  w telewizji publicznej nowy magazyn kulturalno-społeczny „Kultura, głupcze!” Akurat trafiłam na temat o nałogach i zielonej trawce. Podobno 10% społeczeństwa rodzi się z predyspozycją do nałogów i cokolwiek by nie robiło, to i tak w jakiś nałóg wpada. Niekoniecznie związany z używkami.  I ja się z tym zgadzam, choć co do liczby, to nie mam zielonego pojęcia czy aż tyle, czy tylko tyle, ale jeśli chodzi o skłonności wpadania w uzależnienia, to jestem święcie przekonana, że niektórzy z tym się rodzą.

 Poruszany  w programie temat  jest  jak najbardziej na czasie, bo przecież nawet w Sejmie znalazło się  nowe ugrupowanie, które weszło szturmem na publiczne salony  z obietnicą  zalegalizowania marihuany.
No i tu rozpoczyna się dyskusja: czy jesteś za legalizacją, czy nie?
 
Przemawia do mnie argument, że to, co zakazane, nielegalne samo w sobie nie stanowi bariery, by po to nie sięgać. Wręcz przeciwnie. Od  lat mamy    zakaz sprzedaży papierosów i alkoholu do lat 18, a w jakim stopniu jest przestrzegany, to każdy wie.   Ja sama smak papierosa i wina poznałam w wieku 15 lat i nie przypominam sobie, aby był jakiś z tym problem, żeby to zrobić. Dziś również go nie ma.   Legalne używki, nad którymi sprawuje kontrolę państwo czerpiąc z tego profity są wszędzie łatwo dostępne. 
 
Zwolennicy marihuany chcą dla niej tego samego. Niech państwo zarabia, a nie pokątni handlarze i mafia.
Niech młody człowiek ma możliwość kupna, legalnego posiadania i przyzwolenie na odurzanie się. Legalność automatycznie eliminuje karalność, gdy służby porządkowe złapią  delikwenta na zieleniej trawce, a raczej z nią. Argument, że karani są posiadacze  małej zielonej działki, a nie ci, co mają ogromne areały zielonej substancji, jest dla mnie logiczny, że coś jest nie tak. Ale jeszcze mnie nie przekonuje, by legalizacji powiedzieć- Tak! 
Wciąż się zastanawiam nad tym problem i nie mówię stanowczego – Nie! 
 
Ktoś powie, i co z tego, że ktoś w swoim życiu zapalił raz, czy dwa, no góra trzy razy skręta? 
Odpowiem nic…tak jak nic nie wynika z tego, że ja w wieku 15 lat zapaliłam po raz pierwszy papierosa. Nigdy nie wpadłam w nałóg, nawet wtedy, gdy miałam dłuższy okres zaciągania się dymkiem.
 
Jednak z ziołem chyba jest inaczej. Zwany miękkim narkotykiem jest  otwartą ścieżką do sięgnięcia po te twarde. Oczywiście, gdy padnie na podatny grunt. O ten grunt wcale nie jest trudno. Predyspozycje to jedno, ale okoliczności- stres, towarzystwo, wygórowane ambicje własne i innych -to sprzyjające warunki, by sięgnąć po coś mocniejszego.
Trudno te zagrożenie bagatelizować.
 
Jeden z uczestników programu  uświadamiał nas odbiorców, że zioło jest w kulturze od wieków. 
Ale nie naszej!
Wracam do problemu karalności. Nie jestem zwolennikiem, aby za zioło  karać więzieniem, grzywną i wpisywaniem do akt. Jeśli już, to karać konstruktywnie, czyli prace na rzecz społeczeństwa. Nie mam tu  na myśli  handlarzy na grubą skalę.
Ba! tylko że to o handel, o jego legalizację jest  między innymi ta batalia.
I choć wiem, że zakaz nie wyeliminuje problemu, to trudno mi jednak dać swoje na to przyzwolenie.
Pewnie naiwnie, wciąż mam nadzieję, że utrudnienie dostępu do zioła, wielu osobom ułatwi decyzję, by po niego nie sięgać. Łatwość  spowoduje, że wielu sięgnie choćby z ciekawości.  Nie oznacza to jednak, że i teraz tak się nie dzieje. I wierzę, tym co mówią, że dla chcącego nic trudnego. Mimo to ja  w swej naiwności wierzę, że wielu trudzić się jednak nie chce. I nielegalność ma dla nich jakieś znaczenie. Szczególnie dla tych najmłodszych, których organizm jest bardziej podatny na uzależnienie.
 
Więc jednak jestem na NIE.
Bo legalizacja to jednak  zbyt szerokie otworzenie furtki.
I obawiam się, że wielu nie umiałoby rozsądnie z niej skorzystać.
Jak również wytrącenie z ręki  argumentu rodzicom, nauczycielom…że zielona trawka jest najlepsza w wersji  łona natury, a nie zioła do zaciągania się.
 
A Wy co sądzicie?
 

(Nie)Terminowość…

Minus cztery o godzinie dziewiątej rano to jakiś żart? Jest połowa października, jeszcze jesień  na dobre  się nie rozgościła, a już zimowe klimaty mamy. I to na zachodzie, gdzie podobno najcieplej i najsłoneczniej. I co z tego, że w górach spadł śnieg? Od mojego regionu wara! 

Będąc w sklepie i zastanawiając się głośno czy kupić piękny boczuś  wędzony, usłyszałam, żebym się nie zastanawiała, bo trzeba jeść, jeść i to tłusto, kalorycznie bo zima sroga idzie. Boczuś kupiłam, bo mam zamiar dziś kapuśniaczek ugotować, ale srogiej zimy do świadomości nie dopuściłam.  A tu rano taka niespodzianka! 
 
Jesień z Zimą terminów nie przestrzega, ot co!
 
W tym roku jak nigdy w życiu czekam z niecierpliwością na jeden konkretny miesiąc zimowy. Inaczej w ogóle bym zimę zignorowała! Ja, która nie lubi skarpet na stopach, muszę kozaki i ciepłe kurtki z garderoby powyciągać, bo już w crossach nawet się nie da na budowę podskoczyć nie narażając  się na wyziębienie organizmu. A budowlańcy chyba lubią zimą pracować, gdyż odpuścili sobie dwa miesiące letnie, robiąc ogromną obsuwę i wprowadzając nerwową atmosferę. Taa,  moje starsze dziecię, odziedziczyło po mnie pecha jeśli chodzi o fachowców, a raczej o  niedotrzymywanie przez nich terminów.
 
Za to kolejny raz jestem mile zaskoczona, jeśli chodzi o termin PET-a. Dwa tygodnie od puszczenia faksu  ze skierowaniem, gdzie tydzień trwa  samo zakwalifikowanie się lub nie, i mam telefon, że już w przyszły piątek mam badanie. Po raz trzeci,  i za każdym razem czekałam góra dwa do trzech tygodni.  To zawsze jest budujące! Także jesień to trochę nerwówka związana z badaniami, a raczej bardziej z ich wynikami. 
 
Ale na razie podziwiam słońce i te resztki zieleni, choć ja cwanie sobie   pod oknem iglaki wsadziłam i zielenią zachwycam się cały rok 😉
Tylko czemu przez większość roku  jest za zimno jak na mój gust?
 
Miłego weekendu ze słońcem życzę!
 

Zaglądanie przez otwór w paszczęce i… dieta cud…;)

Ciężko wstać, gdy jeszcze dzień się nie obudził, choć  wskazówki zegara wskazują, że to ranek już! Ciężko wstać, wygrzebać się spod cieplutkiej kołdry, gdy dzień otulony ciemnościami, ukołysany dźwiękami deszczu bijącego o szyby, emanuje jeszcze nocną ciszą. Ciężko, gdy przed Tobą nie stoi kubek gorącej, aromatycznej kawy, ba, nawet ci wody wypić nie wolno.  Na szczęście nie muszę prowadzić auta- pomyślałam zdegustowana  tą sytuacją i tym, co mnie jeszcze w tym dniu czeka. Niestety, mimo że  podczas wspólnej jazdy  moje powieki samoczynnie opadały, to Osobisty Małżonek  w połowie drogi zarządził zmianę steru. On prawie zasypiał za kółkiem, usprawiedliwiony tym, że już od wczesnych godzin nocnych za  nim siedział, pogodą i godziną, w  której  zawsze go łamie,  gdy  po nocy jeździ. Rad nie rad, ale bardziej nie, zawiozłam się tam gdzie mnie oczekiwano. Mniej więcej wiedziałam co mnie czeka, ale nie rozmyślałam o tym, nie sprawdzałam w necie by wiedzę pogłębić, choć dzień wcześniej spotkana koleżanka powiedziała mi, że badania nie dała sobie zrobić.


Bronchocośtam brzmiało już wystarczająco egzotycznie, a fragmentyczna wiedza  o rurce wsadzanej przez gardło była dla mnie wystarczająco zniechęcająca. Niewiedza bywa czasem milsza i tej opcji się trzymałam. Pod gabinetem znalazłam się pierwsza, zgłosiłam swoje przybycie i  bez dopytywania się co, kiedy, a szczególnie jak,  usiadłam w poczekalni.
Sukcesywnie po mnie napływali pacjenci i było nas tam około 10-12. Personel gabinetu pojedynczo wchodził, wychodził, raz nawet  wyszedł  hurtowo i zamknął drzwi na klucz.  Dziwnie obojętny stosunek do tego miałam, choć pewnie w innych okolicznościach zirytowałby mnie już dawano fakt, że nikt nas o niczym nie informuje. W końcu w gabinecie znalazły się osoby gotowe by badanie przeprowadzić. Już myślałam, że nie wejdę jako pierwsza, bo wśród oczekujących pacjentów było sporo z łóżek szpitalnych, to ku własnemu zaskoczeniu  usłyszałam swoje  nazwisko.
Powiem tak: diabeł jest straszny jak go malują!
Przeżyłam, ale to było moje najgorsze badanie w życiu.
Wyszłam spłakana, zasmarkana, dławiąca się itp.
Bardzo państwa przepraszam– czując  na sobie  przerażone oczy pozostałych pacjentów- proszę tak na mnie nie patrzeć, ja jestem specyficznym przypadkiem, wam na pewno pójdzie lepiej. 
Nie sądzę – usłyszałam cienki, przerażony głosik 
No tak, nie powinnam wchodzić pierwsza, bo ja naprawdę jestem specyficzny przypadek, który dusi się gdy lekarz pierwszego kontaktu wsadza patyczek by zajrzeć do gardła. Zbiera mnie się od razu na wymioty i mam taki odruch, że walę rękoma na oślep, mając takie wrażenie, że wszystkie  wewnętrzne narządy chcą się stać  zewnętrznymi. A tu mi najpierw wsadzili jakiś psikacz by znieczulić, a potem rurkę. Dobrze, że badanie trwało dość krótko, bo w momencie jak już miałam zamiar je sama skończyć, aby kogoś nie znokautować i się nie udusić podczas gdy moje wewnętrzne narządy będą się przeciskały przez wąski przełyk, usłyszałam zbawienne słowa: to już koniec.
Mąż zwiózł mnie do mamy, gdzie szybciutko schowałam się pod kocyk. Gardło wciąż bolało, niesmak nie mogłam niczym jeszcze zniwelować, gdyż zalecenie brzmiało: nie pić, ani nie jeść jeszcze przez dwie godziny.
  Jeszcze z bolącym gardłem  kładłam się spać wieczorem do własnego już łóżka. Mimo że z racji tego, że tak wycierpiało, zafundowałam sobie świeże, pachnące, ale tak sobie smakujące  truskawki z lodami- w całości  jednak pyszne 😉
A dziś w ramach rekompensaty za sponiewieranie całej mej osoby, idę do teatru.
 Na spektakl pt. Dieta cud.
W ramach łapania okazji, że w naszym prowincjonalnym jednak teatrze, goszczą  ci znani z małego i dużego ekranu 🙂
 
 
 

Małe i duże…

Wczoraj spokojna  poszłam  spać, że dziś obudzę się w kraju, w którym zwyciężył rozsądek.  Miło być razem z większością, mieć poczucie, że Miśkowy przyjazd nie poszedł na marne 😉 Ale to nie znaczy, że nie mam obaw czy lęków. Mam! Chyba jak każdy z nas, niezależnie od poglądów.

Bo przecież od sytuacji  jaką mamy w kraju,  w dużym stopniu zależy  nasza egzystencja.
Do tego dochodzą lęki zupełnie prywatne.
Z tych najważniejszych, to te dotyczące bliskich:
– że mogą zachorować.
– że może stać się im coś niedobrego.
Łapię się na tym, że wszędzie widzę jakąś katastrofę. I zła jestem na siebie za to wewnętrzne  widzenie.
Wobec własnej osoby też mam lęki, ale te po mistrzowsku odganiam  od siebie. W końcu mam praktykę.
Ale boję się badań ( jutro kolejne przede mną), choć stawiam im czoło. Boję się ich wyników.
 Własnej bezsilności, wyłączenia z życia na czas ewentualnej kolejnej walki. 
 Cierpienia i tego fizycznego, i  tego psychicznego…
 
Mniejsze lęki też mam, zwyczajnie  bojąc się:
– wszelkich kataklizmów.
– złości, agresji, bandytyzmu.
-głupoty ludzkie.j
– braku pieniędzy.
I tego, że nie zdążę( nacieszyć się),poznać, przekazać, nauczyć – kolejne pokolenie w naszej rodzinie.
 
Nie odkryję wszystkich smaków i zapachów.
 
I boję się srogiej zimy. Nie lubię, a lęki z nią związane to dół, w który wpadam już tak w okolicach listopada.
 
 
A tak na koniec, to  boję się wszelkich robali!
 

Pewnie więcej tych lęków bym tu zebrała, ale ja nie cierpię się bać !

 
A Wy czego się boicie?

 

 
 

Masz wybór- skorzystaj!

Życie non stop stawia nas przed  wyborem jak postąpić, którą drogę wybrać…Czasem wybór jest oczywisty, klarowny, innym razem trudny, często niosący za sobą niechciane konsekwencje.

Staram się być przykładną obywatelką i  z poczucia obowiązku chodzić na wybory. Od lat zawsze wierna prawej stronie. Nie migam się, że nie mam na kogo głosować, ani nie agituję, że trzeba iść po to, by wybrać choćby „mniejsze zło”. Tak, polityka jest brutalna, brudna, często plugawa, nastawiona na władzę, stołki, kumoterstwo. Tak,  ma swoją  ciemną, mroczną  stronę, ale trudno stać z boku, nie interesować się, gdyż od tych ludzi   wybranych przez naród, zależy nasza przyszłość, przyszłość naszych dzieci i wnuków. Więc nie migam się, choć mam świadomość, że mój jeden głos niczego nie zmieni. Ale czy na pewno?
Tym głosem daję sobie prawo do oceniania sceny politycznej, krytykowania, rozliczania,wymagania…
Wiem czego oczekuję, a czego się obawiam.
Nie toczę bojów o jedyną słuszną prawdę, nie jestem zapatrzona w jedną jedyną partię. Nie klaszczę z zachwytu ile się udało już zrobić, bo wciąż jest mi mało i przeraża mnie fakt ile zaniechań po drodze było  i ile jeszcze jest do zrobienia. Tak, jestem rozczarowana, ale też rozumiem, że życzenia, obietnice to jedno, a ich spełnienie to całkiem inna, zależna od wielu czynników sprawa. Cenię sobie  osoby z różnych opcji, a właściwie ich poglądy na konkretne sprawy. Wybiórczo, bo mam do tego prawo. Bo gdy ktoś mądrze gada, to nieważne jest kto za nim stoi. Ale dopóki mamy taki a nie inny system wyborów, zmuszona jestem glosować na konkretną partię. 
Wiem, że wiele osób polityką w ogóle się nie interesuje, nie chodzi na wybory. Szkoda. Bo mnie się marzą  całkowicie świadome  z przynajmniej z 80% frekwencją! Chciałaby wiedzieć, poznać  poglądy obywateli. Bez spekulacji gdyby to by…
Obecnie nurtuje mnie jedno…Ile Polaków zagłosuje na tych dwóch panów, którzy upust swojego charakterów, a właściwie charakterków dali w książkach własnego autorstwa o charakterze magla towarzyskiego.  O ile jeden z nich pisze o byłych swoich politycznych  współpracownikach lub przeciwnikach, to drug pokusił się o ocenę zachowań również tych, którzy wciąż tkwią przy jego boku z uwielbieniem na twarzy i frazesami na ustach.
Jestem naprawdę ciekawa 😉
 
Nie straszę, nie agituję, ale mówię: Idź na wybory!
 
I…przed wrzuceniem kartki ze swoim kandydatem, posłuchaj co mówią specjaliści, szczególnie ekonomiści. Jest jeszcze troszkę czasu 😉
Powinno to ułatwić wybór, tym jeszcze niezdecydowanym 🙂
 

Inwestycje w moim DM…

W czwartek byłam w moim Dużym Mieście, które w ostatnich miesiącach zamieniło się w jeden wielki plac budowy. Modernizacje kilku ulic powodują niesamowite korki, ale są to inwestycje słuszne i w  końcowym efekcie bardzo usprawniające komunikacje w mieście. Nowe obwodnice, trasy łączące ze sobą  kolejne dzielnice, modernizacje starych ulic. W tym roku rozpoczęła się budowa nowego gmachu Filharmonii, który ma być swoistą  perłą architektoniczną miasta. Za dwa lata ma być oddany obiekt, na który DM czeka od lat:  hala widowiskowo- sportowa z naciskiem na widowiskową, bo tej brakuje miastu jak nic innego. Ani amfiteatru porządnego, ani miejsca gdzie mogłyby  występować  zespoły muzyczne, miasto do tej pory nie posiadało- wstyd!

Dwa lata temu oddano nowy gmach Teatru Lalek- Pleciuga. Powstało Muzeum Techniki i Komunikacji- Zajezdnia Sztuki. W projekcie  Trafostacja Sztuki- czyli nowoczesne centrum sztuki i kultury. W zeszłym roku rozpoczął swoją działalność Park Naukowo-Technologiczny, a w planach jeszcze budowa 3 nowych obiektów. Powstają nowe ścieżki rowerowe, a basenem Olimpijskim mieszkańcy  mogą  cieszyć się  już  jakiś czas…Kilka nowych efektownych biurowców, nadających nowoczesnego charakteru  miastu  już  wyrosło, inne są w planach. A w nich najwyższy jak do tej pory  budynek, bo 125.metrowy! W budowie również  ośrodek badawczo-rozwojowy na światowym poziomie. Czy nie brzmi to pięknie?
Brzmi!
Ale…
Przez przypadek-  nie miałam tego w planach -znalazłam się w galerii handlowej, jednej z największych w mieście w samym jego centrum. Zawsze gwarnej i pełnej ludzi, a tym razem uderzyła mnie cisza i luz w sklepach czy restauracjach. Domyśliłam się  dlaczego tak jest, bo dwa dni wcześniej otworzone zostało nowe centrum handlowe,  równie duże i oddalone  od tego odległością jednego przystanka tramwajowego. Krótkiego.  Miasto posiada jeszcze kilkanaście  mniejszych, różnych obiektów handlowych. Według mnie dużo za dużo…Wyrastają one jak grzyby po deszczu w przeciwieństwie do miejsc pracy, szczególnie  tych w zakładach produkcyjnych. Te raczej po kolei padają. Nie wspomnę o największym zakładzie- stoczni. Inne zmniejszają produkcje, zatrudnienie, właściciela….Ale najgorsze jest to, że nie powstają żadne nowe. Mam tu na myśli takie inwestycje, które w finale zatrudniałyby sporą liczbę ludzi. Bo mam nieodparte wrażenie, ze w tych pięknych, szklanych, nowoczesnych biurowcach pomieszczenia będą długo czekać na wynajem. A po centrach handlowych wprawdzie nie będzie hulał wiatr, ale tłumów też nie będzie. Zresztą one się jakoś obronią, miasto leży blisko strefy euro, więc nasi sąsiedzi z ochotą przyjeżdżają na zakupy. Tylko nie na tym polega intratna inwestycja, pozwalająca na rozwój miasta i polepszenie w nim  jakości  życia.  Sprzedawanie gruntów, w bardzo dobrych lokalizacjach pod kolejne hipermarkety i centra handlowe, to jedyny pomysł na miejsca pracy? Tylko, żeby w nich  kupować, to trzeba mieć pieniądze, a żeby je mieć, to trzeba pracować. Pytanie tylko gdzie?
 
Ale znalazłam plus otwarcia nowej, kolejnej galerii handlowej. W starej w wielu sklepach były obniżki i w końcu i mnie udało się coś kupić po obniżonej cenie 🙂
 
W (nie)moim Średni Mieście, do którego mam bliżej, jeszcze w tym roku ma być oddana  duża galeria handlowa. Druga. W niej kilka nowych firmowych sklepów, reszta to  powielenie tej pierwszej, którą odwiedza o wiele mniej ludzi niż tego typu obiekt  np.  w moim DM. Mam porównanie bo zdarzało mnie się być w obu jednego dnia 😉 Pytam się dla kogo ta inwestycja? Na pewno dla kilkunastu osób z zasobnym portfelem, bo nie będą musiały jeździć  na zakupy do  oddalonych większych miast. Mnie zastanawia tylko jedno, czy nikt nie patrzy na zaludnienie stawiając kolejny tego typu obiekt?   Z drugiej strony, niby nie mój problem, a  korzyść, gdy konkurencja obniża swój towar. Ale widok zamkniętych lokali lub w ich miejscu otwieranie się co jakiś czas innych, wcale nie napawa optymizmem. Biznes to biznes musi mieć zyski.