Zmienność i stałość…

 

Będąc jeszcze uczennicą, ukończyłam kurs prawa jazdy i gdy już upragnione prawko było w moich rękach odbyłam swoja pierwszą 90-kilometrową podróż pod czujnym okiem rodziców. Każda moja następna jazda czy też krótsza, czy dłuższa zawsze się odbywała pod kontrolą tzn. zawsze obok siedział tata, który miał na tyle do mnie zaufania, że często przymykał swoje oko i z fotela dochodziło do mnie chrapanie 😉 Ale zaufania zabrakło, by dawać mi samochód samodzielnie, na własne potrzeby, więc jazdy takie nastąpiły dopiero, gdy wyszłam za mąż i miałam własny samochód J

Córcia poszła w moje ślady i prawko też zrobiła, będąc jeszcze w szkole i tu podobieństwo się kończy, bo za nim to prawko odebrała, czekał na Nią już własny samochodzik. Nie taki mały, bo z rodziny vanów i nie taki stary, bo 5-letni. Wprawdzie swą pierwszą podróż odbyła podobnie, bo z Dużego Miasta, w którym się uczy do domu, czyli 120 km pod czujnym okiem…moim J .Jednak już każda następna samodzielna była…i tak minęło już dwa lata. Dziadek wyszedł z propozycją, by samochodzik swój sprzedała, a On jej dołoży i kupi nowy z salonu, mniejszy ekonomiczniejszy. Dziecię więc w sobotę popstrykało zdjęcia, usiadło przed kompem, wymalowało ofertę i czekało…Już w tym samym dniu odbierało telefony, w niedzielę się umówiło na poniedziałek, a w poniedziałek samochód sprzedało J Wiedziała jaki chce kupić nowy, ale,dziadek dorzucił jeszcze inną ofertę z innego salonu, więc rano była przekonana do swojego wyboru, wieczorem już postanowiła, że we wtorek wpłaci zaliczkę na opcję dziadkową. Tu się wtrącił mój mąż i kazał się Jej wstrzymać do piątku i dobrze wszystko przemyśleć. Więc w środę wróciła już do swojego pomysłu, w czwartek wciąż był ten sam salon, ale inny model, w piątek doszła jeszcze propozycja ojca, że może combi? Tuśka obiecała, że na miejscu przyjrzy się wszystkim opcjom dokładnie i dokona wyboru. Gdy wróciła do domu cała w skowronkach i oznajmiła, że wybrała swój pierwszy typ w kolorze czarnej perły z jakimiś tam bajerami, oczywiście wszystko w promocji ;)) i takie śliczne, zaczęłam się śmiać…No cóż kobieta zmienna jest, ale stała w uczuciach…Ot, co J

 

 

Toalety, toalety…

Są miejsca, gdzie jeszcze daleko nam do Europy. Pamiętam gdy w latach 80 przejeżdżałam przez dwa państwa zachodnie, by w jednym z nich pobyć trochę dłużej, zatrzymywaliśmy się na zwykłych parkingach przydrożnych, a tam nasz zachwyt nie miał granic, kiedy korzystaliśmy z toalety. To, że w tych latach sprzęt był nawet na fotokomórkę nie robiło aż takiego wrażenia, jak przestrzenność, czystość i ZAPACH! Minęło sporo lat, nasze miejskie toalety pewnie też przeszły metamorfozę, choć tego nie wiem, bo nie korzystam, jednak coś mi tam się obiło o uszy. Na parkingach też jest już o niebo lepiej, w końcu mamy te Castoramy, Obi i inne wielkie hipo i makro oferujące nam cuda na kiju. No i Sanepid na straży, przynajmniej jeśli chodzi o miejsca publiczne. Pod strzechy domostw zaglądać nie będę, szczególnie na wsi, ale tu uwierzcie mi na słowo, też z postępem ludzie idą. Są jednak miejsca, gdzie nic się nie zmieniło, ba! myślę, że nawet się pogorszyło. Byłam w okresie 10-letnim w kilku i jestem rozczarowana, ba! nawet zdegustowana. O jakie miejsce mi chodzi? A no o szpitale…wiem, że pewnie nie we wszystkich tak jest, a na pewno nie na wszystkich oddziałach, ale widocznie ja mam pecha, do tego przybytku zwanego toaletą. No bo co powiecie moje drogie Panie, na wspólną jedyną na oddziale toaletę z Panami. Jedno pomieszczenie, dwa WC i dwa prysznice. Prysznice tak usytuowane, z drzwiami przezroczystymi, że nie sposób z nich korzystać ,nie będąc w całej swej krasie widocznym…WC…no cóż, pamiętające pierwszy wynalazek w tej materii, by nie używać wiadra z wodą, czyli górnopłuk. Ok ja sobie mogę za ten sznureczek pociągnąć, oby tylko woda popłynęła, ale nie w takich warunkach, gdy za cienką ścianą słyszę innego osobnika płci przeciwnej…Trzy noce da się jakoś przeżyć, tylko że znowu muszę tam wrócić…I nic mnie bardziej nie stresuje jak te właśnie TOALETY!

P.S. Jutro moje starsze dziecię ma odebrać nagrodę rektorską…dzwoni więc do mnie i komunikuje, że chyba nie pójdzie…bo nie ma w co się ubrać. Ot..kobieta, co tam splendor ;))

Kilka słów o kobiecie…

Cóż to jest ta kobiecość? Czy to nasze doskonałe ciało? Piękne, jędrne, bujne włosy, długie nogi, szczupła sylwetka, zniewalający uśmiech, przejmujące oczy otulone firankami z rzęs? Seksapil  na kilometr rzucający się w oczy… Czy wtedy mówimy o kobiecość? Czy może to ciepły głos, ruch ręki, intrygujące mądre spojrzenie, słowa płynące, nasze codzienne zachowanie. Kiedy mówimy o kobiecości, to mamy na myśli zewnętrzną powłokę, czy to, co w nas siedzi w środku? A może i jedno i drugie o niej świadczy? Czy to nasza własna akceptacja jak wyglądamy, jak się z sobą czujemy, czy to wnikliwe spojrzenie męskich oczu, które często na zadane pytanie, gdzie widzi kobiecość, odpowiada…w biuście, jaki on by nie był. A najlepiej w miarę duży, jędrny a przede wszystkim odkryty. Więc pani z dużym dekoltem jest bardziej kobieca niż ta w golfie? A co wtedy gdy z piersią lub nawet dwoma musimy się pożegnać, by ratować własne życie? Odarte jesteśmy z kobiecości? Wiecie ile kobiet tak właśnie myśli, nawet o bliźnie na brzuchu po przebytej operacji? Strach, że w męskich oczach, tych w końcu najbliższych, dostrzeże brak akceptacji, jest tak paraliżujący, że nie walczy o to, co najcenniejsze. Bo tak postrzega swoją kobiecość…

Czy z łysą głową po chemioterapii można czuć się komfortowo? Nie…na pewno nie, choć nadal przecież czują się kobietami. Te, które swą kobiecość nie widzą tylko w odbiciu lustrzanym, z takimi problemami łatwiej sobie radzą. Dla tych, co nie dostrzegają tylko zewnętrzną powłokę kobiecości, też jest to oczywiste.

Ubrana w powiewną sukienkę, tańcząca z rozwianymi długimi włosami, w końcu  atrybutami kobiecości, nie przeczę, łatwiej się czuć kobietą niż leżąc w piżamie  na szpitalnym łóżku…

Dzieci…

Brat i Siostra, a właściwie Siostra i Brat bo to Ona przed Nim się pojawiła na tym świecie. Ona jeszcze w Dużym Mieście, choć swoje pierwsze kroki zrobiła na wsi. On niecałe cztery lata później za to już we własnym rodzinnym domu. Po kilkunastu latach, gdy pewien etap edukacji się skończył, Ona wyruszyła do miasta, w którym się urodziła, by dalej pobierać nauki. Nie miała za szczęśliwej miny, choć wiedziała, że więcej jest za niż przeciw tej decyzji. Jednak tu gdzie spędziła swoje dzieciństwo, zostawiła przyjaźnie, które później okazały zbyt kruche by przetrwały, a szła w całkiem nieznane, a przecież z natury wrażliwa i nieśmiała jest. Duże Miasto znała z licznych wyjazdów do niego, spędzonych wakacji. Obok najbliżsi po rodzicach, bo jak nazwać inaczej dziadków. Nawiązała nowe przyjaźnie…dziś już piąty rok nauki rozpoczęła …nauki i życia. Ale co weekend w domu była, naprawdę rzadko zostawała i tak jest do dziś. Szczególnie że to nie tylko do domu tak ciągnęła a do chłopaka, który jest stąd… W Dużym Mieście umiarkowanie korzystała z tego, co potrafi takie miasto zaoferować, nie imponowało Jej. Po czterech latach Brat poszedł w Jej ślady. Dosłownie…to samo liceum, taki sam profil. I determinacja, by się właśnie w tym miejscu znaleźć. Nie było mu łatwo…całe 3 lata gimnazjum to szpitale, rehabilitacja, mnóstwo opuszczonych godzin, a w ostatnim  codzienny towarzysz: ból…Gimnazjum skończył jako najlepszy z całej szkoły…No cóż takie tam wiejskie gimnazjum. Jednak otworzyło mu drzwi do tego, co sobie wymarzył…Cudnie usłyszeć od miastowych lekarzy:  …eee to ty Misiek dobry jesteś jak się dostałeś do Pobożniaka. Łatwiej zapomnieć o bólu przebytym, dniach spędzonych na łóżku zamiast na kopaniu piłki z kolegami. Miesiąc już minął w nowej szkole. Misiek czuje się tam jak ryba w wodzie. Był tylko raz na weekendzie w domu i tylko dlatego, że ściągnęła Go siostra, gdy nas nie było. Bo ciągle coś…a to klasowe spotkania, wypady, charytatywna gra w bilard. Gdybyśmy sami często nie bywali w Dużym Mieście i gdyby nie telefony mogłabym zapomnieć, że mam syna 😉 Dziś w końcu marnotrawny wraca 😉 Cieszę się, bo zwyczajnie się stęskniłam, za tym, jak po spaniu a wcale nie jest to rano, schodzi w slipkach i się pyta będzie coś do jedzenia czy sam mam sobie zrobić? J

Siostra i Brat…jednakowo chowani, inne charaktery. Misiek to zwierzę miastowe…chyba  ma to po mnie. Tuśka  lepiej się czuje w wiejskim klimacie.

 

A ja sobie gram…

Pewnie znacie z dzieciństwa książkę pt. „Pollyanna”. Pierwszy raz wypożyczyłam ją ze szkolnej biblioteki jako kilkuletnia dziewczynka. Bardzo mi się podobała, więc kiedy po latach zobaczyłam ją w księgarni- choć już byłam dużą dziewczynką i czytałam bardziej dorosłe książki- zakupiłam ją natychmiast. Później nawet obejrzałam film…Ale nie o walorach książki ani filmu, tylko o grze Pollyanny chcę dziś pisać. Bo to właśnie postawa dziewczynki, wyszukiwanie w każdym i w każdej sytuacji tych dobrych stron jest godna naśladowania. Przecudna umiejętność, łatwiejsza dla tych, którzy z gruntu są optymistami pozytywnie nastawionymi do ludzi i świata. Od kilku dni gram sobie w taką grę i szukam plusów i na nich się skupiam. Dziwne, ale jest ich sporo, bo jak się chce, to nawet w beznadziejnej sytuacji dostrzec można światełko. Bo chyba zawsze może być gorzej…Nie potrafię jeszcze tu napisać o tych plusach, są bardzo osobiste, intymne…szczere do bólu. To moje przemyślenia, kalkulacje, spekulacje…ale też zupełnie fizyczne doznania. One pewnie  powoli ujrzą światło dzienne w kolejnych moich odsłonach, jakie jest moje tu pisanie.

A tak ze zwykłej prozy życia- też jest dużo plusów. Piękne lustro przywiezione z ostatniego wyjazdu już wisi, nowe drzwi wejściowe też  zamontowane. Kiedyś stałyby sobie i czekały tygodniami, a nawet miesiącami tak jak pewien obraz, który dostałam na urodziny. Przed telewizorem czuję się jakbym była w kinie, w końcu między 29 calami a 42 jest spora różnica. Pojechaliśmy więc kupić wygodny fotel, a skończyło się na zamówieniu kanapy narożnikowej i sofy na 2,5 miejsca. Oprócz lustra, którego zakup to zwykły spontan, reszta była planowana …gdzieś tam w nieokreślonym czasie. I nagle się zmaterializowała…Mogłabym napisać, że wolałabym tego nie mieć, lub dalej spokojnie sobie czekać, a lustro przestawiać w różne miejsca, żeby tylko go nie zbić, oraz nie mieć jeszcze innych rzeczy,  w zamian za to, co w życiu jest najcenniejsze, ale przecież to jest oczywiste. Nie potrafię tego zmienić, nie mam takiej mocy ani możliwości, więc będę sobie grać w tę grę Pollyanny i we wszystkim, w małych i dużych rzeczach, tych niematerialnych i materialnych szukać plusów, swojego światełka.