Kto się ceni, ten się leni…

…czyli ostatni sierpniowy sobotni wieczór w takt muzyki…

Gdy moje stopy stanęły na murawie, która swą zielenią, gęstością i miękkością po prostu powalała,- tak jakby od kilku tygodni nie było żadnej suszy- w pierwszej chwili miałam ochotę zrzucić trampki i pobiegać boso 🙂 Nie zrobiłam tego- sama nie wiem dlaczego- ale i tak cieszyłam się jak dziecko, które właśnie dostało upragnionego lizaka ;D Nawet w trampkach czułam się bosko: idąc, stojąc, a potem tańcząc…

Tańcz!

Tańcz!

Tańcz!

O matko i córko! – jak mi tego brakowało. Crazy is my life :))

Jak było?  Na to pytanie zadane mi dziś rano, jest jedna odpowiedź: tanecznie, śpiewająco, w miłym towarzystwie pośród tłumu;  jednym słowem świetnie!

Przed północą byłam już w łóżku z obolałymi nogami ( dawno  nie miały takiej gimnastyki) oraz z zachrypniętym gardłem ( nie tylko od lodów i zimnego piwa ;))

Ciepły, roztańczony, rozśpiewany wieczór pod patronatem Lata z Radiem 🙂

Jesień już widać i czuć. Jadąc gdziekolwiek, moim oczom ukazują się szpalery drzew z pożółkłymi i  rdzawymi liśćmi, które wiatr strąca na ziemię. Jeszcze niedrastycznie, ale już zauważalnie dla oka,  drzewa zmieniają swoją szatę…Dzień jeszcze gorący, nawet upalny, ale już niedokuczliwie, bo z nutą jesiennego powietrza.

Strasznie szybko zmieniają się u nas pory roku, tylko zima zawsze trwa za długo.

Na bogato…

Lubię jeździć do DM. Niezależnie od tego, co jest powodem mojego wyjazdu do miasta- zawsze łącze  wyjazdy ze spotkaniami: z rodzicami, z przyjaciółmi… i z tym, czego  mnie, może już nie na co dzień, ale jednak brakuje: zapachem, gwarem, ruchem… miasta. Jeśli już pokonuję tę ponad setkę kilometrów, to chcę pobyt wykorzystać na maksa. Wtorkowy dzień, właśnie taki był…

Rano wizyta w laboratorium i spuszczenie krwi do badania ;)( podobno to nawet zdrowotne jest ;)) Następnie szybka przebieżka po wybranych sklepach i zakup: oczywiście spodni :)) Ewakuacja do mieszkania i pogaduchy z Mam w oczekiwaniu na moją najstarszą stażem  Przyjaciółkę ( NP). Od niecałych dwóch lat jest Babcią- do tej pory na odległość, ale właśnie to ma się zmienić- więc temat wiodący był oczywisty 😉 Potem wspólny, dłuuuugi  obiad na mieście z młodszymi Dzieckami  i Mamą dziewczyny Miśka. Wciąż dziewczyny, bo choć są ze sobą już prawie cztery lata, to o zaręczynach cisza…;) A na koniec dnia  spotkanie z PT, późnym wieczorem, bo po Jej zawodowych zajęciach.  No i właśnie PT, po wysłuchaniu mojej relacji z dnia, pijąc herbatę i zagryzając kanapką, z pięknym uśmiechem stwierdziła: No, to na bogato masz: na wsi  dzieci, tu dzieci, rodziców… Przyjaciół.

Tak! Na bogato, bo kto bogatemu zabroni, jeśli los wciąż łaskawy i moi Bliscy są  przy mnie a ja przy nich. Tym bardziej doceniam, bo wiem, że życie pisze nieprzewidywalne scenariusze i wszystko zdarzyć się może.

Jak to, że wyniki dalej są w normie, i nawet kilkusekundowe badanie USG, które mnie wprawdzie zaniepokoiło, bo jeszcze tak ekspresowego badania nikt mi nie robił, to jednak jego opis mnie w pewnym stopniu uspokoił. A po wizycie u pani Doktor, przyjęłam za pewnik, że skorupiak wciąż jest uśpiony.  Wprawdzie wyznaczenie kolejnej wizyty na grudzień, trochę mnie zaskoczyło, ale takie są procedury, gdy nic się nie dzieje.  W międzyczasie markery na pewno zrobię sobie prywatnie. Kontrolnie.

Wakacje wciąż trwają!!!! :)))

Czeka mnie przerywnik tego błogiego stanu, w jakim obecnie się znajduję, bo za chwilę udaję się w „paszczę lwa”, a raczej ratlerka… ;D

A Wam bardzo, bardzo DZIĘKUJĘ!!!! 🙂

Końcówka lata nasycona…

…zapachem miłości…:)

Gdy zamykam oczy, pod powiekami nie mam gorącego piasku, ani przepięknych fal uderzających o brzeg, szumu morza, tłumu (ale miłego dla uszu i oczu) wczasowiczów, tylko: małą rączkę w mojej dłoni, gdy dziarsko maszerowaliśmy plażą czy uliczkami, szeroki uśmiech na dziecięcej buzi, przytulanki w każdym miejscu i o każdej porze, i wzajemne wyznania: kocham cię 🙂

Wakacje z Pańciem były cudownym czasem. Wszystko nam sprzyjało: miejsce, w którym mieszkaliśmy, niebo bez żadnej chmurki, morze zimne z dużą falą- paradoksalnie było sprzymierzeńcem, bo nie kusiło by wchodzić za głęboko- towarzystwo i atrakcje, jakie oferowała nam miejscowość, co skutkowało słowami: daj pieniążka 😉

Był też chwilowy kryzys spowodowanych przez…osę. Na szczęście konsekwencją był tylko płacz (z bólu)  i  w pierwszej chwili chęć do Mamy, a potem  powrotu nie do domu a  do babcinego psa, ale po telefonie do Dziadka i po półtoragodzinnym śnie na plaży- było już po kryzysie:).

To były pierwsze wakacje Pańcia bez rodziców, i najdłuższy czas spędzony bez nich. Moje z Nim drugie, ale te pierwsze były, gdy miał kilka miesięcy i Mamę przy sobie. Dlatego te, na pewno zapamiętam na całe życie, gdyż po raz pierwszy w całkiem innych okolicznościach przyrody, przez kilka dni, 24h mieliśmy siebie nawzajem 🙂

Powoli wracam do rzeczywistości.

Jutro wyjazd do DM i rutyna: klinika, badania, wizyta, a potem spotkania z Przyjaciółkami i Młodszymi Dziećmi.

Jedynym marzeniem jest to, by Wakacje wciąż trwały…

Trzymać kciuki czy co tam chcecie 🙂 A wiem, że chcecie, bo JESTEŚCIE! Za to WAM serdecznie, gorąco i niezmiennie DZIĘKUJĘ!!!! :))))))

P.S. 1.Laptop cały pobyt spędził w walizce ;D, więc był to też odpoczynek od internetów ;P  Wzięłam go ze sobą w razie, gdyby (bajki), w ostateczności, ale nie było takiej potrzeby 🙂 Mnie wystarczył sporadyczny kontakt poprzez fona…:)

P.S. 2.  Ale co tam niewyciągnięty laptop. Książkę miałam – jedną, bo przewidziałam, że intensywnie będzie, a wieczorem to tylko poducha i sen- którą wprawdzie wyciągnęłam z walizki, ale zdołałam przeczytać tylko jedną stronę przez cały pobyt- normalnie rekord świata! ;D

Mogę żałować tylko czasu…

Siedem lat temu, to był również gorący dzień, tyle że czwartek, a nie piątek. To miała być kolejna kontrolna wizyta z badaniami. I była, tyle że po niej już nic nie było takie same- słowa te są jednak nadużyciem, bo życie wokół toczyło się dalej, a ja pomimo diagnozy, czasem jak automat, czasem w pełnej świadomości i  z dziką radością uczestniczyłam  w każdej jego minucie.

Pytanie ile czasu, ale przede wszystkim, w jakiej jakości mi go pozostało, było pytaniem zasadniczym. W mojej głowie. Głośno go nie wypowiadałam ani nie spekulowałam na ten temat. Znałam statystyki, znałam realia i jedynie czego pragnęłam, to by los był łaskawy, a skorupiak dał się spacyfikować na jak najdłuższy, możliwy czas. Intuicyjnie czułam, że to nie będzie statystyczne pięć lat i, że mnie się uda osiągnąć status przeterminowanej 😉 I udało się, bo wznowa po sześciu latach, to paradoksalnie sukces: sześć lat przeplatanych uśmiechem, łzami, radością, smutkiem…Ale też troską o darowany czas. Normalna zwykła i  niezwykła codzienność, czasem zakłócana strachem oczekiwania na kolejne wyniki, głosem, że kiedyś musi przyjść moment kolejnej walki, a po niej czasu już może być tylko mniej…Ale z doskonaloną codziennie umiejętnością wyparcia, było mi łatwiej całą sobą uczestniczyć w rzeczywistości, która mnie otaczała. I tak jest do dziś. Mimo że, wewnętrzny głos uporczywie nęka, czasem  ogłusza wrzaskiem, a czasem  jest tylko szeptem z oddali- to jego sporadyczność pozwala mi na cieszenie się tym, czego każdego dnia doświadczam.

Z perspektywy czasu, siedem lat to bardzo krótko…Mgnienie…A jednak tyle się  wydarzyło w ciągu tego czasu. Świadomość, że mogłabym nie być uczestnikiem czy tylko obserwatorem- surrealnie dodaje mi skrzydeł. Bo jakie by ono nie było- to jest moje życie!

Jest ciepły sierpniowy wieczór, jakże inny niż ten siedem lat temu, a jednak w pewnej mierze taki sam: wciąż ze skorupiakiem w tle…Piję schłodzone bezalkoholowe piwo, nie żeby coś uczcić, ale dlatego, że jest gorąco. Jestem wdzięczna losowi za tu i teraz, i chcę więcej. Więcej czasu.

******

Podobno pan Bóg po to dał nam rozum, żeby go używać.

Gdy rzuca mi się w oczy zdanie: szczepionka powoduje rozwiązłość- od razu  moja ciekawość zostaje pobudzona.  Oczywiście, małżeństwo T. kolejny raz głosi swą prawdę objawioną: że wprowadzenie przez Ministerstwo Zdrowia  programu darmowych szczepień przeciwko wirusowi HPV, który powoduje raka szyjki macicy, spowoduje rozpasanie seksualne u młodych dziewcząt, więc od razu deklarują, że swoich córek na pewno nie zaszczepią. I na nic argumentacja, że wirus jest groźny dla kobiet, że szacuje się, iż 80% populacji  może nim być zarażona, a skuteczność szczepionki potwierdzona badaniami, sięga 97%. Dla T. jako  rodziców, te argumenty są nieprzekonujące; odbijają się  jak groch od ściany zbudowanej z modlitwy i ich  moralności. No cóż, niektórzy w raka tylko modlitwą potrafią celować. Jako matka, która zaszczepiła swą córkę- nie zważając na koszty- cieszę się, że Ministerstwo Zdrowia chce, żeby szczepionka była powszechnie dostępna, darmowa, a nawet obowiązkowa. Bo jeśli komuś rozumu nie starcza, to niech za niego decydują mądrzejsi.

Mogę pani Małgorzacie T. w sekrecie zdradzić- jako ta matka matce- że u mojej córci- po zaszczepieniu- nie stwierdziłam  wzmożonej rozwiązłości czy też jakieś swawoli seksualnej, tudzież niezliczonych partnerów 😉 Ani u Jej kuzynek, które też zostały zaszczepione. Sugeruję więc,  zweryfikowanie poglądu, jakoby to szczepionka ową rozwiązłość powodowała, a nie np:  rodzicielskie wychowanie w sprawach  intymnych i życia seksualnego. Czyżby pani T. nie wierzyła we własny sukces wychowawczy, w siłę modlitwy i własnej oraz córek  bogobojności?  Aaaa zapomniałam: według niej, to  modlitwa ochroni ją i jej córki przed rakiem, więc po co szczepić, narażając się na takie skutki uboczne. To jej  decyzje- niby  nic mi do nich,  gdyby nie to, że  oboje T. postulują, coby pieniądze, które miały by być przeznaczone na szczepionkę, przeznaczyć na kampanie promującą wierność małżeńską- bo tylko to, według państwa T., ochroni przed rakiem szyjki macicy: wstrzemięźliwość i czystość małżeńska. Zważywszy  jakiej sprzyjają  opcji politycznej, i jakie na jesień mogą dokonać się zmiany- moje obawy są uzasadnione, że ich wizja ” Polek  może i z rakiem, ale za to z modlitwą na ustach ,” będzie realna.

Oby nie!

 

Status: podejrzana…

Od jakiegoś czasu dla pewnego urzędu mam taki, a nie inny status.  A od dziś, być może dodadzą: ścigana 😉 Oczywiście w majestacie prawa- za to w oparach absurdu i niekompetencji. Nie moich, tyle że ja swoje udowadniam poprzez zatrudnienie specjalistów za niemałą kasę, której wcale mi nie żal (może trochę), bo wolę zapłacić za solidną, kompetentną robotę, niż za wymysły i wzięte z kosmosu obliczenia urzędnika, który to z racji własnego stołka, przyjął, że każdy musi płacić. I owszem, ale za błędy. Ciekawe tylko, kto zapłacić za błędy urzędnika? Głupie pytanie, jasne, że petent, podatnik…Swoim czasem, stresem, dobrym imieniem, pieniędzmi…etc…

Miałam dzisiaj się stawić w urzędzie, pomimo że, wciąż nie dostarczono mi wezwania tak, żebym mogła w danym terminie się zgłosić. Kolejni komisarze przez kolejne miesiące uparcie ignorowali obowiązujące terminy odbioru awizo. Chyba stracili cierpliwość, bo zamiast ustalić prawidłowy termin,  woleli skontaktować się z Pełnomocnikiem i poinformować, że pod groźbą konsekwencji i przymusowego stawiennictwa ( pewnie pod eskortą policji) doprowadzą mnie do urzędu, jeśli sama tego nie zrobię. I w tak o to sposób ustalono dzisiejszy termin. Dla mojego świętego spokoju…

Dla wyjaśnienia wspomnę, że zabawa w „kotka i myszkę” z urzędem  nie jest bynajmniej spowodowana miganiem się od czegokolwiek, ale moją dziką złośliwością, która ma swoje  twarde podłoże 🙂 Ktoś chciał nas czegoś nauczyć, więc odwróciły się role. A po drugie, wkurzył mnie niczym nieuzasadniony status, i sam fakt, że jestem wzywana.

Dlaczego więc mogę być ścigana? Bo się nie stawiłam, choć miałam taki zamiar. Niestety mój Pełnomocnik nie mógł, a nie chciał, żebym zrobiła to sama. Na dodatek  przez cały dzisiejszy dzień nie dodzwonił się do komisarza, i w tej chwili nie wiem, czy na przykład jutro, nie zapukają do mnie panowie w niebieskich mundurach 😉 W przyszłym tygodniu mnie nie ma, a w kolejnym dwa dni spędzę w DM na badaniach. W tej chwili uzgodnienie terminu to już sprawa pomiędzy Pełnomocnikiem a urzędem. Mam tylko nadzieję, że nikt za mną nie wyślę listu gończego ;D

Jak przeżyć…i się nie ugotować.

Nie gotować, czyli zakaz używania kuchenki gazowej!- wprowadziłam we własnym domu 😉

A tak trochę bardziej serio…

Niektórym upały dodają energii, a niektórym ją odbierają. Niestety zaliczam się do tych drugich. Ja i moje WiFi 😉 Oba my spowolnione do imentu, z przerwami coraz dłuższymi na jakąkolwiek, choćby najmniejszą aktywność. Sjesta trwająca przez 24h. I nie byłoby to uciążliwe, gdyby nie areszt domowy 😉 A mnie się chce powietrza, takiego co to pełną (młodą) piersią…ech…

Nie narzekam, ale czekam. Aż się skończą, a wtedy zapakuję się i Pańcia do auta i na kilka dni wyruszymy nad morze. Dlaczego dopiero wtedy? Ano, chyba nie wyobrażacie sobie, że mogłabym z pół i trzylatkiem w taki żar przebywać w jakiejkolwiek nadmorskiej miejscowości, gdzie od bladego świtu toczy się walka o kawałek plaży, a po dwóch godzinach już nawet szpilki nie da się wcisnąć; gdy odgłosy dochodzące od gawiedzi zagłuszają własne myśli ( nawet szum morza) bombardując z każdej strony, a ludzkie ze smażone  ciała (oparowane z każdej strony )bronią dostępu do wody.  Tego nie chcemy! Dlatego to po 15. wyjeżdżamy- oczekuję (wieloletnim doświadczeniem), że będzie luźniej, a przede wszystkim dużo chłodniej 🙂 LP musiała się dostosować 🙂 Tak, nie jadę sama, bo nie wiem, czy dałabym radę, a tak druga zaprzyjaźniona dorosła osoba z synkiem sześcioletnim dla towarzystwa- bezcenna! Zresztą nie pierwszy to nasz wspólny wyjazd; po raz pierwszy w takiej konfiguracji- o której  pomyślałam już pięć lat temu, kiedy z LP i Jej ośmiomiesięcznym synkiem razem spędzałyśmy wakacje nad morzem- czyli Ona jako matka lub babcia (tak, tak niektórzy mają dziecko w wieku wnuczki :)) i ja jako babcia, (którą  jeszcze wtedy nie byłam) wraz z naszymi pociechami. Ha, marzenia się spełniają! Tym piękniejsze, że przecież mogło mnie zabraknąć  albo co gorsze(?) Starsze Dzieci nie powierzyłyby mi swojego największego i jedynego Skarbu 😉

Plan jest by odpocząć po upałach i od strachu mu przy nich  towarzyszącym. Strach- bo gdy u najbliższych i wiek i choroby związane z krążeniem, a u niektórych ośli upór- więc areszt domowy nie wchodzi w grę- to nic, tylko się strachać o Nich. Jedyne wyjście, to przeczekać- wszystko przecież mija, więc tropiki też się kiedyś skończą 😉

I taka moja dygresja… Nie rozumiem i jednocześnie podziwiam  wyjeżdżających w „tropiki” podczas naszego lata, czyli w lipcu i w sierpniu…Tak, wiem, że niektórzy tylko w tych miesiącach mogą mieć urlop z różnych względów…Jednak mnie byłoby szkoda każdego letniego dnia w kraju, bo tak szybko mijają…Zawsze wolałam przedłużyć sobie lub przyspieszyć lato, a w letnich miesiącach wakacjować się  wyjeżdżając w nasze góry, nad nasze morze lub jeziora albo nie wyjeżdżając wcale, za to korzystając w pełni z letniego rytmu dnia i nocy 😉 I gdy u nas temperatura od kilku dni sięga prawie 40. stopni- utwierdziło mnie to w słuszności swego postępowania 😉  Wprawdzie ciepłolubna  jestem, a raczej słoneczna- z temperaturami wysokimi od lat mi „nie po drodze” – to na wakacjach lubię wypoczywać (również aktywnie), a nie męczyć się i boksować z żarem lejącym się z nieba. Od razu jestem na pozycji przegranej: ubezwłasnowolniona, spowolniona, zmęczona…

Ale i tak uważam, że lato mamy piękne!!! 🙂

Biznes to nie koleżeństwo…

Postanowiłam nie być wyzyskiwaczką i dać uczciwą pracę za uczciwą płacę. Tych, co do tej pory wyzyskiwałam, nie brałam pod uwagę, gdyż z góry wiedziałam, że pogardzą moim groszem, pukną się w czoło i ponownie zakasają rękawy: za dziękuję, buziaka i uśmiech podlewany kawą i osłodzony ciasteczkiem 😉

Nie miałam zbytnio wielkiego wyboru komu rzucić propozycją w twarz, dlatego długo się wahałam, zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze robię. Nie bałam się odmowy, ale i tak za przyjęcie roboty, z wdzięczności  sprezentowałam:  pół kilo mielonej brazylijskiej kawy i zestaw przypraw do deserów i ciast. Bez żalu a z dużą radością,  (kawę mieloną mam raczej tylko dla gości pijący taką, a ciast nie piekę), że zrobię Koleżance przyjemność. Tak, tak – moją ofertę pracy przyjęła Koleżanka. Zakres i miejsce  robót jasno wytyczone, czas nieokreślony, więc uzgodniłyśmy, że płaca będzie za konkretną pracę w danym dniu. Z czystą premedytacją powiedziałam, że sama ma siebie wycenić- ja zapłacę. Było to z mojej strony i wygodne i ryzykowne. Wygodne- bo to na Nią scedowałam ewentualny ciężar i skutki negocjacji finansowych a właściwie ich brak(negocjacji ); ryzykowne- bo mogło to się źle skończyć: dla mojej kieszeni i dla naszej znajomości.

Jednak miałam ochotę przeprowadzić- szczególnie w stosunku do tej osoby-eksperyment pod tytułem:

– jak dasz palec, to zawsze stracisz rękę, czy jednak są wyjątki?

– czy przyzwoitość wygra z pazernością?

– czy jeśli ktoś się daje wykorzystać, to trzeba z tego skorzystać?

Ryzyko podjęłam w pełni poczytalna, ba!, nawet przewidując ewentualne skutki, więc nie piszę o tym, by się żalić, skarżyć etc… Tylko jako ciekawostkę ;D

Praca została wykonana w ciągu czterech dni. Najwięcej  przepracowanych godzin było w pierwszym dniu, w drugim i trzecim już mniej, a w ostatnim tylko 1,5 godziny. Inaczej było z kasą jaką płaciłam w tych dniach. Po pierwszym dniu- wliczając przerwy na papierosa, kawy a do kaw jakieś słodkości- gdy usłyszałam kwotę do zapłaty i obliczając w myślach, że mniej więcej wyszło 20 złotych za godzinę, (pal licho te przerwy)  pomyślałam, że to więcej niż bierze od innych, no ale w końcu jesteśmy koleżankami, więc mam specjalną taryfę :)))  Na drugi dzień nawet zaserwowałam posiłek (krokiety) – bo miałam i chciałam, i głupio byłoby mi tak konsumować samej z OM i nie poczęstować-  i pomyślałam, że w sumie finansowo, aż tak źle nie będzie. Na koniec pracy obowiązkowa kawa i …Koleżanka rozochocona (chyba?) brakiem protestów, podtekstów  z mojej strony, na hasło rozliczamy się, rzuciła wyższą kwotę niż ta z dnia poprzedniego. W pierwszej chwili zapadłam w stupor, by w następnej bez słowa wyciągnąć pieniądze z portfela. Już wtedy dotarło do mnie, że zakres prac musi zostać okrojony, więc gdy trzeciego dnia była powtórka z rozrywki, czyli: za mniej należy się więcej, już wiedziałam, że następny dzień będzie dniem ostatnim. Być może Koleżanka to wyczuła, bo dnia następnego za 1,5 godziny pracy z przerwą na papierosy i kawę, zażądała: 50 polskich złotych. Dostała. Za pracę- podziękowałam bardzo uprzejmie i nawet rzuciłam, że jakby co, to się odezwę. Tyle że nigdy w życiu z propozycją pracy. Suma summarum, godzina pracy łącznie z paleniem i piciem kawy= około 33-34 złote. I żeby chociaż  praca była wykonywana samodzielnie, ale nie. Musiałam być, podpowiadać, wskazywać, przypominać i samej też się angażować. Ni za chu, chu, chusteczki  takiej opcji więcej 😉

Nie byłabym sobą-  mimo własnego wrażenia, że to ja zostałam wykorzystana (przypominam, że z własnej woli), bo sama za nic nie chciałam być osobą wykorzystującą- gdybym nie pomyślała, że być  może mój  ambiwalentny stosunek do Koleżanki po tym wszystkim,  jest nie na miejscu. Wszak zawsze warto się cenić!- prawda?

Odbyłam konsultacje, tu i ówdzie…Bo co tu ukrywać, chciałam mieć jasność, kto w tej sytuacji przesadził: ja płacąc bez szemrania, ale  dziwiąc się w duchu taką wysoką stawką, czy Koleżanka, żądając takich a nie innych kwot. Pewnie się domyślacie, że za taką stawkę godzinową, to „chętni „stoją już w kolejce ;P

Bynajmniej nie żałuję ani pieniędzy, ani koleżanki. Ot, dokonała się weryfikacja naszej znajomości, Jej postawy i samooceny. Dla ścisłości i jasności: Koleżanka od dawna  naszą znajomość wykorzystywała prosząc o to, czy o owo, często bez umiaru, często stwarzając przy tym sytuacje dość kuriozalne. Trzymałam Ją na dystans i ćwiczyłam na Niej własną asertywność. Przyznaję, że od czasu do czasu miałam wyrzuty sumienia. Już nie mam.

Nie wspomniałabym o tym, bo rzecz miała się już jakiś czas temu, ale wczoraj od owej Koleżanki dostałam wiadomość treści mniej więcej takiej: Pamiętaj o mnie, bo mam teraz dużo czasu i mogę popracować. Jestem na zwolnieniu, bo nie dam się wykorzystywać w pracy…

I znowu zapadłam w stupor…Gdy powróciły mi funkcje skojarzeniowo- myślowe, sięgnęłam po kalkulator. Wykonałam dwa mnożenia i jedno dzielnie i, już wiedziałam: niecałe 7,50 za godzinę fizycznej pracy. Jeśli ktoś może wyciągnąć ponad cztery razy tyle…bez komentarza…;D

A co do biznesu- to jakoś mi ostatnio nie wychodzi 😉

Przejęłam tymczasowo czyjeś obowiązki. Każdemu należą się wakacje 🙂 Gdy termin minął, stwierdziłam, że część z nich dalej będę wykonywać, by ktoś specjalnie nie musiał  przyjeżdżać. Nie przewidziałam jednego, że gdy obowiązki dotyczą organizmów żywych, to nie da się  poprzestać na otwarciu i zamknięciu, widząc, że coś im brakuje do życia. No to robię, a co się przy tym namacham, to moje 😉 Na własne,  zresztą życzenie 😉

 

Kontakt nie tylko szklany ;)

Dwie znane mi matki, postanowiły spędzić weekend w malowniczym miasteczku położonym nad jeziorem w odległości ode mnie pół godzinnej jazdy na trasie do DM. Ich córki (razem dwie ) uczestniczyły  tam w warsztatach, a że nie święci garnki lepią, to ich nieco starsze matki, też zachciały -w pięknych okolicznościach przyrody- po babrać się w glinie:) Zresztą nie pierwszy raz- pierwszy, rzut beretem ode mnie. W sobotę nawiązałyśmy kontakt telefoniczny i cała czwórka była oczekiwana wczesnym wieczorem. Pogoda zrobiła supra-is, i po bardzo zimnym poranku, umożliwiła posiedzenie na dworze bez szczękania zębami i opatulania się w kilka warstw oraz wypicie zimnego, ciemnego i jasnego czeskiego piwa, zagryzając (nie tylko) słowackim serem owczym 🙂 Znamy się jeszcze przed tym, zanim miałyśmy dzieci; z jedną z nich przyjaźnię się od studenckich  lat (PT), a że Ona przyjaźni się z E. od licealnych, to naturalnym jest, że z E. się znamy i lubimy, choć nasz kontakt w ostatnich latach bywał sporadyczny. Nie przeszkadza nam jednak to w tym, żeby czuć się w swoim towarzystwie tak, jakbyśmy się spotykały często 🙂 Każda o sobie wie sporo, mniej więcej na bieżąco, bo naszym łącznikiem jest PT 🙂

Wieczór na pogaduchach mijał szybko, a gdy wybiła godzina SK, przeniosłyśmy się do domu przed telewizor, który już od jakiegoś czasu okupowały  młodsze dziewczyny. Po nawiązaniu wzrokowego kontaktu szczególnie z jednym z prowadzących ( dwóm dziewczynom- zaległym na  kanapie -baaardzo bliskiego sercu ) sobotni szklany kontakt z nadmorskiej miejscowości, pilnie kibicowałyśmy wszystkie pięć, a nawet OM dołączył jako kolej fan 😉  W międzyczasie zaangażował się w  późną kolację, co PT odnotowała stwierdzeniem, że przez trzydzieści lat nie widziała Go robiącego nic ciepłego- a były to tylko kiełbaski na gorąco ;D Dziewczyny odjechały około północy- rano o barbarzyńskiej godzinie, jeśli chodzi o niedzielę, miały zajęcia- dając mi po półgodzinie znać, że dojechały szczęśliwie 🙂 A ja uszczęśliwiona i ucieszona wspólnym wieczorem mogłam się oddać spokojnie w objęcia Morfeusza.

Niedzielne popołudnie to ścisły kontakt z LP w Jej altance- lato wróciło!!! Planowanie wspólnego wypadu nad morze- może się uda 😉 A wcześniej z grillowany obiad ze Starszymi Dziećmi + Pańciem i zaprzyjaźnionym kolegą, notabene mężem LP.

A dziś poniedziałek i kolejny oczekiwany i planowany kontakt 🙂 Dobrze jest mieszkać na trasie 😉

Spontaniczne czy planowane- nieważne, ważne, by te kontakty były!  Dla obopólnej radości 🙂

(Nie)stałe łącze…

…czyli o tym, że stanowczo wolę panów 😉

Codzienność na wsi często się komplikuje. Na przykład taka wymiana kuchenki gazowej na nowszy model. Niby nic prostszego: pojechać do miasta, wybrać i zakup poczynić- co zresztą się stało. Naocznie i namacalnie, bo wyboru dokonywała Mam do kuchni w wiejskim domu. Chciała dotknąć, zobaczyć na własne oczy, a nie przez jakieś internety. Sprawę załatwiłyśmy szybko i miło, łącznie z przywózką i wniesieniem. Nowa, piękna kuchenka stanęła na środku kuchni w oczekiwaniu na gazowego montera; jak chcieliśmy załatwić  dla wsi gaz ziemny, to nie było chętnych, więc wciąż na propan-butan funkcjonują gazowe kuchenki. Wiadomo, że żeby dostać gwarancje musi kuchenkę podłączyć i wymienić dysze osoba uprawniona. Gaz to gaz- nie ma żartów! No i zrobił się mały problem, bo stara kuchenka była podłączona na łącze stałe- cokolwiek to znaczy- a nie wężykiem. Butla gazowa nie tak jak u większości w szafce przy kuchence, a na zewnątrz budynku i na dodatek piętro niżej- co w ogóle nie ma znaczenia, ale… OM, któremu zleciłam załatwienie fachowca- w końcu żyje tu o połowę mojego życia dłużej i wie gdzie/kto, a przynajmniej powinien- zadzwonił przy mnie, by takiego umówić;  z podsłuchanej rozmowy wynikało, że panią najbardziej interesowało czy kuchenka nie jest wbudowana w meble. Gdy OM wspomniał o stałym łączu- a piać od nowa pieśń: czy do kuchenki jest dojście i w jakim budynku stoi. Po kilkuminutowej rozmowie i wysłuchaniu pani jak to monterzy wielokrotnie musieli wycinać dziury w meblach, rezultat był taki, że pani stwierdziła, że  zgłoszenie przyjmuje, ale co do terminu, to musi skontaktować się ze swoimi monterami, jednak  zlecenie zostanie  zrealizowane  nie wcześniej niż za 2-3 dni. Dodała jeszcze, by nazajutrz o tej samej porze zadzwonić i upewnić się w sprawie dokładnego terminu. Zadzwoniłam. Wiedząc skądinąd, że nie każdy monter podejmuje się podłączenia przez stałe łącze, po usłyszeniu, że fachowiec będzie nazajutrz albo pojutrze, chciałam się upewnić czy na pewno pani dobrze przekazała zakres pracy. Gdy tylko wspomniałam o stałym łączu, usłyszałam:

Ale jakie stałe? Mąż pani nic mi nie mówił (mówił sama słyszałam). To jest budynek wolnostojący? ( o tym i o reszcie też)

– Budynek i kuchenka również.

Ale jak wygląda to stałe łącze? Bo ja nie wiem: rura jakaś czy co?  To pani ma na gaz ziemny?

Nieee…– spokojnie pani tłumaczę: że butla na propan – butan jest na zewnątrz, że stara kuchenka do tej pory funkcjonowała, a teraz  w jej miejsce trzeba podłączyć nową, że uprzedzam, że stara była podłączona na sztywno( rura wychodzi z podłogi), że nowa jest szersza i ma wejście z drugiej strony- wszystko po to, by fachowiec, który przyjedzie, wiedział z czym ma do czynienia i był przygotowany.

To nie jest na wąż do butli ? – słyszę- To na co jest, jak nie ma węża?

W tym momencie to już mi się chce panią tym wężykiem, ale w miarę nadal spokojnie mówię: kolanko, od rury kolankiem do kuchenki, a rura z podłogi wystaje.

To butla gdzie jest?

– Na zewnątrz, co nie ma znaczenia w podłączeniu nowej kuchenki.- nawet się nie irytuję, bo mam wrażenie, że i tak nic z tego nie będzie. Pani – właścicielka firmy- nie rozumie, co do niej mówię, a ja nie rozumiem, dlaczego nie rozumie… Ku mojemu zdumieniu, pani w końcu stwierdza, że przekaże monterowi i zadzwoni do mnie, gdy monter będzie jechał na zlecenie.  Zaskoczyła mnie pozytywnie, ale przeczucie mi mówiło, że to się dobrze nie skończy.

Intuicja miała rację, bo na drugi dzień rano dzwoni do mnie pani i informuje, że niestety, ale jej monterzy takich podłączeń nie robią. Szlag. Piątek. Mam w niedzielę wyjeżdża już do DM, chciałaby kuchenkę przetestować, a tu trzy dni zmarnowane na rozmowy telefoniczne o stałych łączach ;).

Pomyślałam, i …od czego są internety :)) Gdzieś w  najbliższej okolicy musi być jakiś monter gazowy, który wie, o czym mówię ;). Znalazłam, zadzwoniłam i…gdy usłyszałam męski głos ucieszyłam się jak pijana norka 😉 Serio. Pan wprawdzie nie obiecał, że w tym samym dniu (ma robotę), ale postara się wpaść i zobaczyć co potrzeba i najpóźniej w sobotę podłączy. Bez zbędnych pytań. Od razu wiedział, o co chodzi.

I tak się stało!!! Był, zobaczył, powiedział co i jak i rzucił, że może uda się jeszcze dziś (była godzina 16.) i wybył. Przybył po dwóch godzinach, a moja Mam miała ochotę go wyściskać :)))

Nic nie mam przeciwko własnej płci, ale w sprawach technicznych wolę facetów. Z doświadczenia. Fachowcy płci męskiej, jeśli nawet na co dzień nie rozumieją przekazu kobiet, to zawsze wiedzą o co chodzi, gdy zwracamy się do nich z jakimś problemem technicznym.  Nie wiem czy to ambicja (ja nie potrafię?), czy męska próżność, ale za honor biorą sobie, by udowodnić, że technicznie są fachowcami. I o to chodzi 😉

Dziś, jeszcze o 9 rano, było 9 stopni na zewnątrz…Rozumiem, że od Hanki zimne wieczory i poranki, ale…Jak tu wyjść? ;((