Bodźce…

Coraz częściej, coraz śmielej przez otwarte okna dochodzi życie zewnątrz, absorbując moją uwagę, czym skutecznie toruje drogę myślom tak, aby nie osiadły na mieliznach niepokojów.

Wczoraj jadąc z LP do ŚM upolowałam telefonem pierwszego boćka na żywo w tym roku. Niecałe dwa kilometry od domu na łące. A jeszcze wcześniej szpaka- ptaka ( chyba), który przychodził kilka razy dziennie i stukał w drzwi tarasowe. Z kanapy w pokoju mogę obserwować ptactwo, którego u nas pod dostatkiem. Siadają na drzewach, ale też często przylatują na taras.

Nie mogę uwierzyć, że to już piątek, tak mi ten tydzień szybko zleciał. Intensywnie. Wiosennie. A że wiosna pełną gębą, to świadczy o tym bociek na łące i zakupione buty przeze mnie ;p Tak, tak, dzięki Tuśce, z którą zaliczyłam krótki wypad do galerii w DM przed powrotem do domu z zamiarem tylko przymierzenia i zakupu przez net, tylko tej marki i tego modelu. I jak się okazało, czar prysnął. Ale zajrzałam do niezawodnego Geox ( lofciam włoskie buty) i wyszłam uszczęśliwiona, bo w tej chwili przez neuropatię nie w każdym obuwiu czuję się komfortowo.

Stwierdziwszy, że z obstawą, wolnym krokiem daję jakoś radę  nieważne, że potem jestem nieżywa i długo dochodzę do siebie przemieszczać się pomiędzy sklepowymi półkami, siadając co chwila, gdzie popadnie, ale nie poddając się, umówiłam się z LP na czwartek na zakupowy wypad do ŚM. Żółwim tempem z przerwą na lunch w Sphinx,  zakupiłyśmy to, co chciałyśmy i to, co nie chciałam również,  i z lżejszym portfelem i mniejszym kontem, ale z bananem  trochę zmaltretowanym, bo zmęczenie dopadło  na twarzy wróciłam do domu. Bo najbardziej ucieszył mnie zakup czterech pelargonii angielskich na taras- nie mogłam się oprzeć. Dziś może je posadzę, nie patrząc na moje okna! Wczoraj sobie uświadomiłam, że do świąt już tylko dwa tygodnie. Święta świętami, ale wiosenne porządki, choćby w szafach należałoby zrobić. Nawet w środę uprzątnęłam dwie półki z butami w garderobie  wrzucając cztery pary butów do wora, który czeka na uzupełnienie kolejnymi i wystawienie go w pewnym miejscu), ale…to jest kropla w morzu. I w takim tempie to ja do świąt się nie wyrobię…tych w grudniu! A porządki w szafach i papierach mnie gnębią, bo…No właśnie. Jakby co, chłop będzie miał lżej, jak zawczasu powyrzucam wszystko to,  co zbędne. Myślę praktycznie.

Muszę się tu do czegoś przyznać. Nie, nie pokochałam, nie polubiłam, nawet nie  zaakceptowałam, ale już bez grymasu na twarzy nosiłam…perukę! Do tej pory albo w ogóle, albo w walizce podróżowała ze mną do DM, i nie miałam potrzeby wyciągania jej z niej. Żadnej. Nawet ostatnią podróż do DM też tak spędziła, bo w niedzielę jeszcze w czapce (cieńszej) wsiadłam do auta, a już w nim siedziałam bez czapy. Jednak na drugi dzień wiosna buchnęła ciepłem (w DM nawet temperatura dochodziła do 19 stopni), więc zamiast czapki włożyłam perukę, we wtorek to samo, choć na oddziale już łaziłam bez niej. Ale też bez żadnej chustki, tak jak w domu. I gdyby nie pewien defekt, który posiadam, to już bym nic na łeb nie zakładała, tylko wszędzie paradowała w swoich włosach- mam niskie czoło, ale zakola po bokach i potrzebuję jeszcze co najmniej z miesiąc, by to, co mam na głowie przypominało jakiś fryz ;D A w peruce, choć wciąż nie czuję się komfortowo, ale wyglądam naprawdę ok i potrafię zapomnieć, że mam ją na głowie- choć po przekroczeniu progu domu, mieszkania, to pierwsze co robię, to ściągam. Zresztą moje dziewczyny, również panie na oddziale uważają, że nie widać, iż mam nie swoje włosy na głowie. Fakt. Ale zupełnie inaczej je się nosi, kiedy ma się już swoje pod spodem, gdy to ciężkie leczenie jest skończone.

Dziwnie się czuję bez porannych i wieczornych rytuałów z pigułami. Jednak trzy miesiące rutyny zrobiły swoje- przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Wprawdzie łykam dwa razy dziennie nowe, ale tu nie mam aż takiego rygoru godzinowego i mogę jeść. A apatyt mam! Sterydy robią swoje! Pomijam już to, jak zmieniają moje rysy twarzy, ale to się dzieje już od kilku lat, bo patrząc na stare zdjęcia, nie chcę mi się wierzyć, że to tylko czas…Zresztą za każdym razem podczas chemii moja twarz zdradzała, że właśnie jestem podczas leczenia…Ciągle słyszałam, że dobrze wyglądam ;D

Dopiję kawę- pozwalam sobie w tym tygodniu na więcej- wyłączę laptopa i zabiorę się do roboty! Kwiatki czekają, taras czeka…za oknem już 16 stopni. Codzienna dawka witaminy C jakoś mnie chroni przed przeziębieniem, nie licząc jakiegoś tam kataru. Mimo tak kiepskiej odporności. To mi dało bodziec do tego, by jednak ruszać w miarę możliwości częściej z domu, do ludzi. To i wiosna. Poczucie uciekającego czasu, który już nie wróci, ani lepszy nie będzie. A może w ogóle go zabraknąć. Bo życie ma swój plan, niekoniecznie kompatybilny z moim- zresztą najpierw trzeba go mieć ;p (Staram się nie wybiegać myślami za daleko). Szczególnie że wciąż mi się przydarzają różne rzeczy- wczoraj dwa razy się poparzyłam: najpierw rękę, potem nogę, gorącym barszczem, nie mogąc utrzymać kubka w ręce…OM zakazał mi…no właśnie, jak sobie to wyobraża? Nie wiem ;p  A ja liczę – na przekór Alisiowego ale ja się boję- że do DM w poniedziałek pojadę tylko z Julkiem. W końcu nowe tabletki mają mnie postawić na nogi! Stabilne!

W środku wciąż siedzi we mnie  struś pędziwiatr, choć na zewnątrz bardziej tuptusiowata jestem ;p Oj chciałoby się! OM obiecał mi Bieszczady – sam z siebie. Cieszę się, bo już mi wiosenna Barcelona odleciała. Nie dałabym rady, i nie mogę sztywno niczego zaplanować, a wyjazd takim musiałby być- czasowo musiałabym się dostosować i uwzględnić plany innych.  Zaś na jakiś dłuższy wypad z OM mogę liczyć dopiero pod koniec maja, po Tuśkowym powrocie ze szpitala ( ma termin na 14.)- tak że tak.

Pięknego, wiosennego bardzo słonecznego i pachnącego  weekendu!!! 🙂

Na pół gwizdka…

Życie.

I nie ma co się buntować. Trzeba zaakceptować.

Z dzisiejszego ranka, pan Taksówkarz:

Gonił panią ktoś?  Tak podsumował efekt przejścia kilkunastu kroków z bramy bloku do auta. Bez komentarza.

Do DM w niedzielę przywiózł mnie OM. Odpuściłam Julkowi, bo intuicyjnie wyczuwałam, że jestem słabsza. Niestety potwierdziły to dzisiejsze wyniki.  Jak przyjęcie ekspresowe  (poza kolejką), szybkie pobranie krwi, spotkanie Kasieńki na oddziale, piguły czekające w aptece, i łóżko, na którym wylegując się, mogłam czekać na wyniki- czyli wszystko gra i buczy…to…Oskarowa pierwsza poinformowała mnie, że nie jest najlepiej i musi się skonsultować z Doktorowymi. Telefonicznie, bo obie przy zabiegach. Po jakimś czasie  dopadła mnie Gina przy automacie z kawą, i już wiedziałam, że nie jest halo.  No i wyszło, że nie mogę dostać piguł, bo najpierw muszę się zregenerować. Na szczęście bez aresztu szpitalnego.  Przez tydzień jestem na regenerujących tabletkach, a za tydzień znowu na oddział na kontrolne badania i wtedy być może wyjdę z chemicznymi pigułami. Nawet się nie zastanawiam czy ta tygodniowa przerwa będzie miała wpływ na skorupiaka. Nie mam na to sił. (A tak uważałam na marzenia, żeby nie myśleć o życiu bez budzika).

 

W DM jest pięknie. Słonecznie i ciepło, aż chce się żyć! Myślałam, że dam radę i wybiorę się na Błonia, żeby własnymi oczami popodziwiać krokusowy dywan, ale… No właśnie. Wystarczył mi wczorajszy intensywny dzień. Rano poradnia, w której zostawiłam ( chorej, już dziś jej nie było) mojej p. Doktor papiery na rentę. Z taksówki wysiadłam jeden tramwajowy ( krótki) przystanek wcześniej, bo chciałam wejść do optyka- pękły mi okulary słoneczne. Zmierzyłam kilka par i tylko jedne wpadły mi w oko, zaś cena ( 1050zł) definitywnie ostudziła mój zapał do szybkiego zakupu. Ale kupić jakieś muszę, bo Misiu po wspólnym obiedzie na mieście, wziął je do optyka, zapytać się czy można skleić. Nietrwale. W każdym razie przejście i zajrzenie do trzech sklepów po drodze wyczerpało moje siły witalne do cna. Spotkanie z Aliś przed obiadem, wieczorem z PT- jak już wychodziła, to ze zmęczenia nie wiedziałam, jak się nazywam.

Wracać miałam z Miśkiem, ale…Czekam na Tuśkę, która ma dziś wizytę u mojego p. Profesora- tego, co zrobił  wszystko, abym nie wyjechała z sali operacyjnej z torebeczką. Od wczoraj ma zalecenie operacji i to jak najszybciej. Zobaczymy co na to Profesor.

Jak nie urok to przemarsz wojski radzieckich…Spokój w mym domu nie jest nam dany.

A jutro pogrzeb, na którym nie będę. Zmarł młodszy brat Taty, H.  Lubiłam Wujka, choć ostanie lata, to nawet Tata nie miał z  Nim zbyt częstego kontaktu, choć mieszkał tylko jeden przystanek dalej od rodziców. Alkohol nie ułatwiał spotkań. Tylko On jeden z rodzeństwa poddał się nałogowi. Teraz została ich piątka. To trzeci brat Taty, którego żegna. Jednak dwóch stracił dużo wcześniej, jednego będąc jeszcze  dzieckiem, a drugiego jak ja miałam pięć lat. Tata jest najstarszy…

„Bo najłatwiej powiedzieć nie umiem”…

Tytuł jest cytatem z komentarza Klarki!

Nie potrafię, nie umiem…najprościej powiedzieć, wtedy, gdy ktoś wymaga od nas wykonania jakieś czynności, zrealizowania konkretnego zadania, bądź sam los zmusza nas do podjęcia radykalnych zmian w swoim życiu. Być może faktycznie nie potrafimy albo prędzej nie chcemy, bo z tym jest nam wygodniej, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się nauczyć. (Człowiek uczy się przez całe życie). Nawet jeśli nam się wydaje, że jest inaczej. Najczęściej to samo życie zmusza nas do nauki nowych rzeczy, ale czasem i ono trafia na oporny materiał. Szczególnie gdy chodzi o prozaiczne czynności…Niektórzy uważają, że nie są stworzeni do pewnych rzeczy i uparcie w tym tkwią.

Najprostszym przykładem będą zwykłe, ale jakże czasem upierdliwe obowiązki domowe. Podział ich w różnych związkach wygląda rozmaicie, choć niekoniecznie sprawiedliwie. I nie w oczach osób postronnych, ci zawsze zobaczą  źdźbło w nie swoim oku ale samych zainteresowanych. Stąd też starcia, kłótnie, a nawet awantury. Albo pogodzenie się z faktami, czyli zgniły kompromis,  bo ktoś uparcie, bez ogródek czegoś robić nie będzie i już! Jednak nawet „zgniliznę” można zaakceptować, jeśli sytuacja tego wymaga.

Wiele razy pisałam, że nie pałam miłością do garów. Gotowanie mnie ani nie bawi, ani nie relaksuje, a samo główkowanie co dziś na obiad  męczy mnie i frustruje. Jak już zacznę pichcić, to idzie już  „z górki”, najgorzej jest mi zacząć. Byłabym szczęśliwsza, gdybym nie musiała (jeść trzeba niestety), a tylko chciała, jednak w domu nie ma kto mnie w tym zastąpić. Sama za szybko poszłam na swoje, a własne dzieci jeszcze szybciej z domu uciekły- chyba przeczuwały, że matka ich w końcu zagoni do garów. OM się do tego nie nadaje i nie dlatego, że nie umie, choć to prawda, ale dlatego, że nie lubi jeszcze bardziej niż ja. Nie wiem skąd ta niechęć, bo nigdy nawet nie próbował, ale jestem w stanie go zrozumieć. (Odgrzanie, zagrzanie i zrobienie kanapki nie ma nic wspólnego z gotowaniem, a to jedyne co sam jest wstanie zrobić). I nie chcę go usprawiedliwiać tym, że pracuje a ja nie, bo przecież był czas, kiedy oboje pracowaliśmy, dzieci były małe i bardziej wymagające uwagi, a gotowanie, prasowanie, pranie było na mojej głowie. No cóż, typowe… Teraz kiedy pracy wcale nie ma mniej i musi i chce mnie wyręczać, przekonał się na własnej skórze, ile trzeba pracy włożyć by dom funkcjonował. I jest w stanie zrobić w nim wszystko…tylko nie gotować 🙂 Na szczęście nie wymaga też tego ode mnie i zawsze dzwoni, jak już wraca do domu czy czegoś gotowego nie przywieźć z miasta. Zwyczajnie wie, że mogę mieć gorszy dzień i nie mieć ani ochoty to akurat jest pewne jak w banku lub siły na stanie w kuchni. I nie stałabym, gdyby nie świadomość, że domowe jedzenie jest zdrowsze, a ja mam na to calutki boży dzień 😉 Tak, poczucie obowiązku, przyzwoitości bierze górę z niechęcią i lenistwem 😉 Bo tylko niemoc potrafi je stłumić i dać mi wolne od garów.

Nasze dzieciaki nie odziedziczyły po nas tej niechęci. Są samoukami, czasem o coś się zapytają mnie czy babcię, eksperymentują. Szczególnie Misiek, bo nie jest wielbicielem tradycyjnej domowej kuchni, choć ma w niej swoje ulubione dania. Tuśka  ma pomoc swojego Połówka, bo ten nie stroni od gotowania, szczególnie mięsiw. Ale za to innej czynności wystrzega się jak ognia, bo nie lubi- nie sprząta! Ludzie dzielą się na tych co wolą sprzątać niż gotować i odwrotnie. Dlatego korzystają z usług pewnej pani.

Do czego zmierzam. Bywa, że przez lata funkcjonuje podział obowiązków mniej lub bardziej satysfakcjonujący obie strony. Jednak czasem los wymusza zamiany, ze względu na nową czy dodatkową pracę,  czy inne poza domowe obowiązki i, co z tego wynika, późniejsze powroty do domu, albo stan zdrowia jednego z partnerów wyklucza go z intensywnego uczestnictwa ogarnięcia tychże. I nagle, zamiast usłyszeć, okej spróbuję to ogarnąć, słyszy, ależ ja tego nie umiem! To się naucz do cholery! Albo zarób na pomoc domową! A jak nie, to zrób sobie kanapkę i nie wymagaj obiadu ;p

Wiem, uprościłam, ale życie wcale nie jest takie skomplikowane, jak nam się wydaje. To my je sami komplikujemy, całkiem niepotrzebnie. I nie chodzi tak naprawdę o ten ugotowany czy nie obiad przez czekającego w domu osobnika na drugiego, aż ten skończy swoje zawodowe obowiązki. Tylko o podejście do zmian. Dostosowania się do nowych sytuacji,  wyjścia im na przeciw, nauczenia się nowych rzeczy.

***

Mam dylemat ze zmianą czasu. Pomijam już czy jest słuszna i przydatna, bo moim zdaniem nie ( może kiedyś tak, ale nie w dzisiejszej rzeczywistości)- ja się zastanawiam czy nie skorzystać z tej okazji i zmienić godzinę budzenia, a co za tym idzie czas brania leków. I tak się zastanawiam, czy przesunąć o godzinę czy o pół godziny, bo że przesunę, to już postanowiłam.

Miłego wiosennego weekendu! Jeszcze chwila i drzewa się zazielenią. Pąki już są!

 

 

Finansowe bezpieczeństwo…

Są osoby, których pewien rodzaj kłopotów nie omija w życiu- na własne życzenie. Mimo wyciągnięcia słusznych wniosków, dotkliwej nauczki, kolejny raz popełniają te same błędy. Pomimo, że dość dobrze radzą sobie w innych sprawach, ogarniają życie, to jest sfera, w której zwyczajnie sobie nie radzą. Bo nie chcą. To pewien rodzaj ucieczki.

Znam taką osobę, która wciąż wpada w kłopoty finansowe- na własne życzenie. A to nie otworzy urzędowego pisma, nie wymówi na czas abonamentu lub lokalu, który przestała użytkować, nie zapłaci na czas za jakieś media, nie sprawdzi obowiązujących przepisów…mogłabym tak wyliczać…I komornik siedzi na pensji. A mogłaby tego uniknąć. Co wyjdzie z jakiegoś dołka, to w kolejny wpada. Odhaczy jedną sprawę, to za chwilę kolejna czeka. I koło się zamyka. Ciężko wyjść na prostą. Na szczęście ma możliwość dobrego zarobku, ale kosztem czasu i własnego zdrowia. Bo w pewnym wieku praca od rana do późnego wieczora, nawet jeśli nie jest fizyczna, to ma wpływ na zdrowie człowieka. Każdy potrzebuje regeneracji organizmu. Ale przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa, również tego finansowego.

Dla mnie wszelkie należności, zobowiązania, płatności, czyli rachunki są na pierwszym miejscu w budżecie domowym. W terminie. To daje mi świadomość bezpieczeństwa. Nie mogłabym kupować (nie)zbędnych rzeczy, wiedząc, że z czymś tam zalegam…Taką mam naturę. Niektórzy mają inną. Znam inny przykład, gdzie małżeństwo miało podzielone wydatki i, kiedy ona zaczęła mniej  zarabiać ( niestała miesięczna pensja), a wydawać na siebie nie chciała przestać, to nie płaciła czynszu za mieszkanie- dług kilka tysięcy. Gdy się wydało, to mąż przejął wszelkie zobowiązania i płatności, a ona z ulgą odetchnęła- ma teraz pewną kwotę i nią się rządzi. Nie musi myśleć o rachunkach.

Mam też koleżankę, która po rozstaniu z mężem została właściwie bez niczego. Nie licząc wspólnego kredytu na dom. Nie pracowała na umowę, trudniła się jakąś tam odsprzedażą pewnych środków- coś w tym stylu. W każdym razie  nie da się z tego utrzymać, nawet jednej osobie. Wymyśliła pieczenie, lepienie, gotowanie pod zamówienie. Na czarno, bo jak mówi, gdyby przyszło jej płacić wszystkie zobowiązania należne z działalności gospodarczej, to nie wyszłaby na swoje. Na pytanie o emeryturę, wzrusza ramionami i mówi, że sama musi zarobić na swoją starość. Oby zdrowie było! I wiecie co, nie dziwię się, bo w naszym kraju nie ma żadnej stabilizacji i nie wiadomo co rząd wymyśli, kolejne też. Z drugiej strony, ja bym tak nie potrafiła. Może to złudne poczucie, ale wydaje mi się, że nawet najniższa kwota z ZUS daje poczucie pewnej stabilizacji.

Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają. To tylko słowa. Bo to nie pieniędzy wina, że ludzie pod ich wpływem się zmieniają i robią różne mniej lub bardziej głupie rzeczy. Często bywa tak, że to  osoby z otoczenia  zmieniają swój stosunek do  kogoś im bliskiego, znanego, gdy ten osiąga finansowy sukces.

Pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa, a bez tego trudno być szczęśliwym. Kwestia jest tylko w indywidualności wymagań co do  materialnej sfery życia. A i samo życie potrafi te wymagania skorygować, bo nagle  się okazuje, że coś( czas, pasja), ktoś jest ważniejszy niż  np. nowszy model auta… Jednak kiedy brakuje pieniędzy na podstawowe produkty, opłaty, leki, gdy każdy dzień zatruwa myśl jak go przeżyć, gdy trzeba prosić różne instytucje o pomoc, bliskich, rodzinę, to człowiek może czuć się społecznym wyrzutkiem, nieudacznikiem, człowiekiem nieszczęśliwym. Poczucie własnej wartości spada. Dlatego, i nic tego nie zmieni, pieniądze są ważne w naszym życiu. A co za tym idzie praca i godne jej wynagrodzenie!

Misiek właśnie założył firmę- jednoosobową. Skorzysta z dwuletniego okresu płacenia niższego ZUS-u. Mam nadzieję, że ogarnie wszystkie zobowiązania. Pieniędzmi  umie rozsądnie gospodarować-  był zawsze naszym domowym bankiem 😉

Tuśka zaś złożyła wypowiedzenie. Powodów jest kilka. Nie jestem przekonana o słuszności jej decyzji, przynajmniej nie w tym czasie. Mam nadzieję, że nie wpadnie na pomysł jakiegoś własnego biznesu. Wystarczy, że jej połówek pracuje na swoim, rodzice, dziadek a teraz brat…Ma przykłady ile to czasu i pracy kosztuje. Że nie jest to praca od do. I trzeba się pilnować na każdym kroku…

Wyższa instancja po odwołaniu się do niej, naszą sprawę właśnie  cofnęła z powrotem do US. Wytykając urzędowi błędy. Co dalej? Nie wiem. Zobaczymy. Albo ugoda, albo sąd. Czekamy na ruch US. W maju mnie trzy lata…

***

Słoneczko wyszło i pięknie świeci od rana 🙂 W końcu chmury zniknęły! Niebo może pysznić się cudnym błękitem!

Niestety, chmury nadciągają nad tymi, co lubią czytać i kupują książki. Szykuje się ustawa o ujednoliceniu ceny książek, która obowiązywałaby przez rok. Osobiście kupuję od 4-6 miesięcznie, w necie, za zawsze niższą cenę, niż ta wydrukowana na okładce. Obniżka w zależności od tytułu jest spora, bo od 15-45% i dotyczy również nowości. Ja na pewno nie zrezygnuje z zakupu książek, ale biorąc pod uwagę, że czytelnictwo w naszym kraju jest bardzo niskie, to ujednolicenie cen, zapewne powstrzyma wielu od ich zakupu.

Porównanie…

Dwa lata temu, po niespełna trzech  miesiącach od zakończenia brania standardowej chemii, śmigałam jak ten struś pędziwiatrem gnany po szlakach górskich. Z bananem na twarzy, że daję radę:D Byłam z siebie taaaaka dumna!  Dziś, kiedy już minęły trzy miesiące, jak nie dostaję w żyłę chemicznej substancji, moim osiągnięciem jest półgodzinny spacer pod ramię z OM. Słabo! Świadomość tego nie wywołuje już uśmiechu…Tak, wiem, pamiętam, że w międzyczasie przeszłam dwie ciężkie operacje i inwazyjne badania, a teraz codziennie nie łykam niewinnych suplementów, tylko chemię zamkniętą w pigułach. Że być może powrót do lepszej formy jest wydłużony w czasie. Hmm…chciałabym w to wierzyć, ale byłoby to zwykłe zaklinanie rzeczywistości, niestety. Choć bywa, że wypieram lub spycham w najbardziej niedostępne zakamarki niepokojące myśli, wiedzę opartą na faktach, w myśl własnej zasady, że martwić o siebie jeszcze zawsze zdążę, to jednak nigdy się nie okłamywałam.

Nie płaczę nad swoim losem, czasem łzy polecą z bezsilności. Że wciąż zwykłe czynności kosztują mnie sporo wysiłku. Ze złości na swoją nieporadność, niemoc, bunt organizmu. Walczę z tym, ale to walka nierówna. Bo to nie psychiczna niemoc tylko fizyczna, a tu organizm potrzebuje czasu na regenerację. Tylko jak ma się zregenerować, jak systematycznie jest podtruwany? Nie wiem. Truć muszę, bo to jedyna szansa, żeby skorupiak się nie uaktywnił. Coś za coś. Na szali wciąż jest życie…Tak, inne niż dotychczas, ale życie! Ono zmienia się  powoli, ale zmiany trwają od wznowy…a teraz są najbardziej dokuczliwe. Kolejny etap, który muszę oswoić. I permanentne zmęczenie jest najmniejszym zmartwieniem…Bo we mnie struś siedzi mimo wszystko…zrywam się i wyrywam, mimo sapania, tracenia równowagi, siniaków na kończynach od potknięć i upadków. Klapnę sobie tu i ówdzie, gdy już muszę, a muszę często, jednak to nie zniechęca mnie do działania. Zresztą sama dostarczam sobie powodów do ruchu- ostatnio wkładając naczynia do zmywarki przed pójściem już na górę, powtórzyłam sobie w myślach,  żeby pamiętać o szklance wody, lekach- akurat wykończyłam opakowanie- i okularach do czytania, które przed chwilą umyłam. Na górę poszłam tylko ze szklanką z wodą, i jak już stawiałam ją na tacy koło łóżka, przypomniałam sobie o lekach. Od razu zeszłam na dół. Wróciłam z nimi i klapnęłam  na łóżko, spojrzałam na książkę…i zeszłam na dół po okulary. Tak i podobnie dzieje się codziennie.  Drepczę wokół siebie, czasem bez sensu, bo zapomnienie jest moim drugim ja 😉 Ruszam się i nie zalegam godzinami w łóżku, kosztuje mnie to jednak sporo wysiłku. Ale nie narzekam, stwierdzam fakt. Plusem jest to, że…nigdzie się nie spieszę, nikt mnie nie pogania…

Kiedyś PT mi powiedziała, że wolałaby tak jak ja, niż mama E., która w trzy miesiące po diagnozie odeszła. Akurat już wychodziła z mieszkania, kiedy jak zwykle coś nowego poruszyłyśmy, nie mogąc skończyć gadać.  Mimo skrótu myślowego, zrozumiałam o co jej chodzi. O czas. Czas walki i ten bez walki w czasie, kiedy skorupiak zawładnął moim ciałem, który trwa już 18 lat.  Jednak wystarczyła chwila i..stwierdziła, że chyba nie wie co mówi. Bo zero- jedynkowo nie da się tego porównać. Mama E. odeszła przeżywszy bez choroby ponad 70 lat. Fakt, trzy miesiące to strasznie mało, nie wystarczająco, by się z tą myślą oswoić…

***

Niedawno Pańcio powiedział do swojej mamy, że babcia A. bardziej kocha M. ( kuzyn w tym samym wieku). Tuśka (nie) zdziwiona, ale pyta się skąd taki wniosek, więc Pańcio odpowiedział, że jak M. dał babci kwiatka, to dostał dychę, a kiedy on dał (w  tym samym dniu, tylko później), to nic nie dostał. Babcia nie przewidziała, że M. się pochwali Pańciowi 😉 Z drugiej strony, jest osobą, która nad wyraz ceni sobie, przynajmniej tak głośno i często powtarza, sprawiedliwe traktowanie i obdarowywanie dzieci…a tu taka wizerunkowa wpadka 😉 Trochę kpię, bo osobiście nie jestem zwolenniczką obdarowywania dzieci, w momencie, kiedy to one same przychodzą z prezentem, kwiatkiem, z życzeniami do osoby obchodzącej swoje święto. Trochę kojarzy mi się to z „zapłatą”, ale tak serio, to takie zachowanie nie uczy dzieci tego, że nie zawsze to one coś otrzymują. Znam pewną matkę, która musiała zawsze kupować prezent swojemu dziecku, gdy ono szło na urodziny do kolegów, czy dzieci w rodzinie- inaczej był ryk i tupanie nogami.

***

Na dworze chmurno, durno, wietrznie i mokro od kilku dni. Nieciekawie, więc natenczas spacery zawieszone. ( Wczoraj LP zrezygnowała z przyjścia do mnie pieszo i odpaliła auto, bo bała się, że wiatr ją przewróci, deszcz zleje i zmarznie na kość- tak że tak. Podziwiałyśmy bażanta na moim świerku przez okno tarasowe, siedząc wygodnie w ciepełku na kanapie). Poddałam się mrocznej atmosferze i zanurzyłam się w klimatach zbrodni, oglądając świetny serial „Sposób na morderstwo”, a  jako przerywnik czytam norweski kryminał pt. „Naśladowcy”.  Wsiąkłam.  A  powinnam  zająć się  porządkami w szafach, bo tam niejeden „trup” jest do wyrzucenia 😉 Na razie piję kawę ( tak, tak, życie jest za krótkie by całkowicie rezygnować z tego, co się lubi), zajadam czekoladki, i…pomyślę, co dalej z tą chmurną niedzielą zrobić 😉

Niekontrolowani…

Tak sobie myślę, a właściwie jestem pewna, że nie jestem osobą, która musi mieć wszystko pod kontrolą. A szczególnie dzieci. Dorosłe. Lubię za to wiedzieć, że wszystko gra i buczy. Choć nie zawsze dobrze się dzieje  w państwie duńskim. Jednym czy drugim.

Od trzech miesięcy Misiek ma dziewczynę, po 4,5- letnim poprzednim związku. Powiedział mi o tym dzień przed Sylwestrem, gdy był u mnie w szpitalu. To była świeża sprawa (mamuś, nie wiem czy coś z tego będzie) bo dopiero dwutygodniowa, ale poznałam imię, zobaczyłam zdjęcie w telefonie. I to wszystko. A nie, wtedy się zapytałam, czy chodzili do tego samego liceum i co obecnie robi. Magisterkę. Przy następnej okazji, przed wyjazdem Miśka na deskę, dowiedziałam się, że nie lubi sportów zimowych, więc zostaje w DM i będzie przychodzić opiekować się Kotą 🙂 Aaa… zapomniałabym, dowiedziałam się, na której uczelni robi magistra i czego jest inżynierem. I w jakiej dzielnicy mieszka. To wszystko. Wiele i niewiele, ale natenczas wystarczająco 😉

Kiedy jestem w DM, to z Miśkiem spotykamy się u moich rodziców lub w mieszkaniu obok. Nie robię „nalotów” na jego strych, bo wejście na czwarte piętro starej kamienicy może być zabójcze, i bynajmniej nie z powodu tego, co się zastanie na górze. Mieszka tak blisko, że to on może do mnie wpaść a nie ja do niego. Zresztą często, za poprzedniego (zdrowszego) życia umawialiśmy się na mieście albo razem wyruszaliśmy, aby wspólnie coś zjeść w jakieś fajnej restauracji. Na strychu mieszka już chyba 5 lat, a ja tam byłam…dwa razy! Wcześniej z dwa lata w kawalerce, i tam byłam może ze trzy razy.  Tak że tak. Ale żeby nie było. Tuśki dom stoi od naszego jakieś 500m i też tam nie wpadam co pięć minut na kawę. Myślę, że zdarza się raz na pół roku, nie licząc jakichś uroczystości oczywiście. Co nie oznacza, że się nie widujemy. Widujemy, tyle że u nas. Tak że tak.

Nie jestem mamuśką, która pała rządzą wiedzy, co tam w domach dzieci piszczy. Czy wysprzątane, wyprane, ugotowane i co nowego zakupione 😉 I tak się pochwalą;p Nie zaglądam w kąty, w garnki, nie krytykuję,  nie wtrącam się. Niech żyją po swojemu. Bez mamuśki na karku ;p Aczkolwiek wiedzą, że z każdym problemem mogą się do mnie zwrócić. I do OM również.

***

Ostatnio z moją Aliś stwierdziłyśmy, że skapcaniałyśmy i, że każdy pretekst jest dobry by nie ruszyć swych czterech liter. Dzisiaj powinnyśmy spędzić czas w jakiejś knajpce z dziewczynami i kolegą, który akurat jest w Polsce. Aliś stwierdziła, że w ogóle nie ma ochoty, ale jak ja przyjadę…Tyle że mi z wieczornym wyjściem do lokalu nie jest po drodze. Gdziekolwiek i z kimkolwiek. Umówiłyśmy się więc, że zamiast zwyczajowo w poniedziałek, to do DM przyjadę w niedzielę i wyskoczymy do naszej wspólnej bliskiej koleżanki. Przy okazji wymienię się książkami, bo to zakupoholiczka i miłośniczka tychże. Jak zwykle gadałyśmy długo i namiętnie na różne tematy, także nic dziwnego, że skończyłyśmy tematem o starości 😉 Moja przyjaciółka już zapowiedziała swoim dzieciom, że nie oczekuje od nich opieki na starość, ale tego, aby dużo zarabiali i było ich stać umieścić matkę w dobrym domu starców 😀 Argumentowała to tym, że w takim domu przynajmniej jest towarzystwo i wszystko podane pod nos, czyli opieka zagwarantowana.

***

W domu mam prawdziwą wiosnę! Tulipany, żonkile, róże i goździki. Poprzednie gwoździe stały 3 tygodnie:)) Za oknem słonecznie i bardzo wietrznie. Uskuteczniamy z OM spacery. Wracam z nich zmachana, jakbym co najmniej 20 kilometrów zrobiła. Taki klimat. Nie ma co narzekać;)

Zabiłam pierwszą muchę w tym roku! Brzęczała już mi z dwa dni koło okna, gdy w końcu wieczorem wpadła mi do łóżka. Jeden konkretny zamach i żywot straciła. Wiosna jest już faktem, jeśli nie tylko pszczoły, ale i muchy obudziły się do życia 🙂

Pańcio zaś z zapaleniem krtani i na antybiotyku 😦 Ale jest też dobra wiadomość zdrowotna: przyszły Miśkowe wyniki z Genetyki- nie ma BRCA! Ufff… jego ewentualne dzieci są bezpieczne!

***

Ktoś potrzebuje pomocy, więc jeśli możesz Czytelniku Drogi…to KLIKNIJ, bo warto pomagać! Człowiek nie jest samotną wyspą. Czasem wystarczy tak niewiele…a tak wiele można zdziałać! 

 

Siostry…

Starsza zawsze była tą lepszą w oczach tej Młodszej. Być może w oczach Starszej również, stąd od zawsze pouczenia i połajanki wobec Młodszej. Nie tylko w relacjach rodzinnych, ale również zawodowych. Obie księgowe, ale to Starsza była tą główną i biegłą w tej samej firmie. Starsza prywatnie, choć od kilku lat już wdowa, to żyje  w pełnej rodzinie, doczekawszy się wnuków, a nawet prawnuka. Młodszej, życie prywatne nie wyszło. Krótko cieszyła się małżeństwem, potem kilkanaście lat w separacji, do momentu, gdy została wdową. Bezdzietną. Trochę zdziwaczałą. Tak życiowo. Co nie raz wytknęła jej Starsza, kiedy Młodsza miała jakieś uwagi co do  w wychowania dzieci czy wnuków. Jednak żyły ze sobą bez większych konfliktów, rodzinnych zatargów, w poszanowaniu swej życiowej odmienności, bo charaktery mają podobne- moim zdaniem.  Może nie widać było siostrzanej miłości, na co dzień, ale przywiązanie, przynależność na pewno.

Teraz gdy starcza demencja u Starszej pojawia się i znika, a Młodsza w imię miłości albo siostrzanego obowiązku, podjęła się opieki, konflikty się zaostrzyły. Nie ma tygodnia, by nie wybuchła jakaś afera, a codziennie (wte dni, w których to Młodsza ma dyżur) jakieś starcie. Arbitrem jest  syn i siostrzeniec w jednej osobie. Czasem mu śmieszno a czasem straszno. W Młodszej jest sporo żalu i pamięci, jako ta przez całe życie- jak sama twierdzi-  przez siostrę strofowana, nie potrafi zrozumieć, że teraz siostra nie zawsze jest sobą, kiedy się czepia i oskarża o absurdalne rzeczy. Dlatego obraża się, czasem ucieka i zawsze skarży się siostrzeńcowi, a nawet poucza go, żeby z nią nie rozmawiał, jak Starsza widzi, bo wtedy są pretensje, że rozmawia z ciotką a nie z matką. Ten próbuje tłumaczyć, łagodzić, ale czasami mu ręce opadają. Bo jak twierdzi: obie są siebie warte.

Starsza w swych złych momentach czepia się wszystkich, nawet swego ukochanego syna, a nie tylko własnej siostry.  Ostatnio oskarżyła go, że spalił jej osobistą bieliznę. Zamiast się oburzyć i zaprzeczyć, wziął rodzicielkę pod rękę i zaprowadził do szafy, pytając się jej, czy coś brakuje. No nie.

Nie było tak od samego początku. On też się uczy jak postępować z osobą nie w pełni zdrową, która traci pamięć. Jednak młodsza siostra nie potrafi się pogodzić z tym, że to choroba w większości przemawia przez siostrę. Pewnie to nieprzegadane, niewyjaśnione do końca, ukryte gdzieś głęboko pretensje, które teraz wyłażą na wierzch. Bo jak to? Starsza powinna być wdzięczna za pomoc, a nie ciągle pyszczyć. Młodsza przecież się tak stara. Zapomniała tylko, że Starsza nigdy nie znosiła czyichś  uwag, zakazów czy nakazów. Dlatego uwagi typu, a po co ci to, działają na Starszą jak płachta na byka. Choćby  w sprawie zakupu nowej kanapy. Starsza uznała, że potrzebuje nową, Młodsza, że stara jest jeszcze w dobrym stanie, więc co najwyżej może sobie kupić pościel nową.  I tak za każdym razem…Jedna coś mówi, druga się sprzeciwia…Siostry.

Nie mam rodzeństwa, więc trudno mi się wypowiadać, jak to jest z tymi relacjami siostrzanymi. Na dodatek, moje dwie najdłuższe stażem przyjaciółki również są jedynaczkami. A przyjaciel jedynakiem.  OM z Rodzinną nigdy nie był w przyjacielskich stosunkach, ale się rodzinnie kochają i żadne drugiego nie dałoby skrzywdzić. Takie jest moje zdanie, z obserwacji. Więź rodzinna, choć czasem niewidoczna bywa silna jak okrętowa lina. Tak jak w przypadku Teściowej i jej siostry. Mimo różnych drobnych animozji z przeszłości i obecnych, które w jakiś sposób rzutują na codzienne relacje, Młodsza trwa przy Starszej, i tylko chyba brak sił, bo sama już młoda nie jest, zwolni ją z tego posterunku.

***

W sobotę m.in. był u nas J.  ( Niemiec mieszkający w Polsce) przyjaciel OM. Jakiś czas go nie widziałam i…wiem, że jest sporo od nas starszy, ale młodszy od mojego Taty o 5 lat, więc tym bardziej zszokował mnie jego widok. Zaniemówiłam na moment. Tak źle wyglądał. Zrobiło mi się przykro i smutno.

Niedzielnym przerywnikiem  leniwego, wspólnego czasu było wyjście do lasu. Noga w nogę, ramię w ramię, a raczej pod ramię (tak mi było łatwiej) z OM. Rześkie powietrze, gębusia wystawiona do słońca, aby złapać trochę witaminy D, rozmowa o niczym ważnym (tych ważnych mamy już po kokardkę) i deklaracja OM, że chce częściej takich wspólnych spacerów.  Muszę przyznać, że bezskutecznie chciał mnie wyciągnąć już w piątek, ale przedwieczorna pora i niska temperatura mnie zniechęciły. Propozycja porządków w jego szafie (muszę w tym uczestniczyć jako arbiter co wyrzucić a co nie) w zamian, również nie przypadła mi do gustu, więc oboje zalegliśmy na kanapie, jako te dwa leniwce 😉  Ostatni raz! Bo od teraz na hasło spacer, żadne z nas się już nie będzie migać 😉 Postanowione!

 

 

(Nie)uprzejmie donoszę…

Znajomi zostali zmuszeni opuścić domostwo, w którym mieszkali lata całe. Dom nie był ich, a brata, obecnego jeszcze gospodarza. Brat ma inne plany wobec gospodarstwa, więc już jakiś czas temu oznajmił swą decyzję rodzinie. Choć im w smak nie było, i na początku żal i wściekłość dominowały w reakcjach, dogadali się co do terminu opuszczenia, jak i spłaty za to, co tam osobiście zainwestowali. Znajomi kupili mieszkanie w pobliskim Miasteczku, od dewelopera. Gołe i wesołe, więc teraz własnym sumptem wstawiają drzwi, kładą podłogi etc… On od zawsze pracujący, Ona różnie, bo wychować pięcioro dzieci i pogodzić to z pracą  prostym nie było. Od kilku lat jednak pracowała w różnych miejscach, łapiąc się również na sezonowe wyjazdy za granicę. Legalnie. Teraz gdy  na ich garnuszku została już tylko najmłodsza córka, a reszta już zarabia na siebie i mieszka osobno ze swoimi rodzinami lub partnerkami i partnerami, łatwiej im konkretne sumy przeznaczyć na nieduże, bo dwupokojowe mieszkanie. Jednak komuś ten nowy ich „majątek” solą w oku i kością w gardle stanął. Uprzejmie lub nie, doniósł do skarbówki, że mu się sąsiedzi nagle wzbogacili, i niech urząd sprawdzi, skąd na takie fanaberie jak mieszkanie, mieli kasę. Przecież rządowe 500plus ich nie dotyczy, bo nawet najmłodsza już pełnoletnia jest. No i biegają teraz z kwitami do urzędu, udowadniając, każdy swój zarobiony grosz…

Takie donosicielstwo mnie mierzi…Nie rozumiem ludzi i ich motywów!

Tak jak nie potrafię zrozumieć tego, co od kilku dni wyczyniało i wyczynia rząd i partia rządząca. Jak mogę zrozumieć ogromną niechęć tego środowiska i ich wyborców do p. Tuska, to jednak nie mam żadnego usprawiedliwienia tego, co wyczyniali, by ten, nie został na drugą kadencję przewodniczącym RE. Robiąc przede wszystkim z własnych wyborców kompletnych idiotów. Wysuwając swoją kandydaturę- zamiast przyznać się, że nie popierają byłego premiera, ale okoliczności wyboru są takie, a nie inne, więc nie mają innego wyjścia, bo dla Polski ważne jest, żeby to Polak stał na czele RE- nie tylko obnażyli swą niechęć, małostkowość, kompleksy, zawziętość, małość, ale przede wszystkim nieudolność. I to, co dla nich jest najważniejsze, czyli partyjne interesy. Mnie tylko zastanawia jedno, czy oni naprawdę wierzą w to, że ich elektorat uwierzył, iż za tym wszystkim nie stoi nienawiść jednego małego człowieka i chęć zemsty, a dyplomatyczna strategia. Szczególnie że sporej części tego elektoratu odpowiada ta nienawiść, podsycana co miesiąc przez wystąpienia na miesięcznicach- po to one wciąż są. W każdym razie wszystko co w tej spawie robili, mówili, to ośmiesza ich i niestety nasz kraj.

Ja nawet już się nie wściekam. Jest mi smutno i wstyd, oglądając ten żenujący spektakl. Pięknie to podsumował brytyjski dziennikarz na Twitterze: „PiS w Polsce: wygraliśmy z 37 proc. poparciem, a zatem możemy robić, co chcemy. PiS w UE: Tusk popierany jest tylko przez 27 z 28 państw. On nie ma legitymacji.” I to jest pisowska retoryka.

Dziś się wybór dokonał. Unia dała pstryczka w nos (bolącego?) rządowi polskiemu. Choć wybór uważam za słuszny, to nie cieszy mnie, że musiała głosować wbrew stanowisku polskiemu. Bo to stanowisko powinno być inne, choćby miało być tylko politycznym posunięciem ze strony prezesa, tak jak było nim ( do czego się przyznał) podanie ręki i pogratulowanie p.Tuskowi jak zostawał po raz pierwszym przewodniczącym RE.

Kompromitacja rządzących na europejskiej arenie odbije się nam czkawką. Bo to jest dyplomatyczna kompromitacja. I nic jej nie usprawiedliwia. To jest spektakularna klęska! I tylko zatwardziały elektorat, zaślepiony nienawiścią do poprzednich rządów, jest w stanie przełknąć idiotycznie absurdalne tłumaczenia rządu i partii pisowskiej. Cieszę się, że 27 premierów, wybranych w demokratycznych wyborach przez suwerena, powiedziało stanowcze NIE!,  PiS-owi. Ale jest to gorzka radość, bo do tego w ogóle nie powinno dojść.

Radością niczym niezmąconą cieszy mnie rekord WŚOP-u, nas wszystkich, ponad podziałami :))) I mam nadzieję, że wstydzą się ci, co z premedytacją nawet grosza nie wrzucili. Dlaczego? Bo ta Orkiestra jest nasza, wspólna, i warto choćby w ten jeden dzień, symbolicznie wyrazić, że jest się razem! Miliony rodaków i nie tylko! I niech wstydzą się ci, co z premedytacją w publicznej telewizji przemilczeli ten fakt. Ci, co nas dzielą!

O jedzeniu…i kamuflażu.

Niewiedza bywa błogosławieństwem, a w tym konkretnym przypadku beztroska i smaczna. Co mnie podkusiło, by w sobotę po powrocie od LP , zajrzeć do torby, wyciągnąć z niej teczuszkę z ostatnimi wynikami i zagłębić się w ich treść? Trzeba było trzymać się słów Oskarowej jak „pijany płotu”, a nie analizować na własne oczy to, co wyszło w wyniku spuszczenia własnej krwi. I tak odkryłam, że hemoglobina zleciała, wprawdzie jeszcze nie na łeb, ale…przy normie od 7,7 wzwyż, w zeszły wtorek zatrzymała się na 6,9. To nie jest jeszcze 5,2, które miałam, jak mnie zaaresztowano w szpitalu, ale tendencja spadkowa nakazuje coś z tym zrobić. Na samo hasło „żelazo”, chce mi się wiać, gdzie pieprz rośnie. Z drugiej strony, nie uniknę wspomagania, jeśli codziennie łykam tabletki, które tę niedokrwistość powodują. Szach mat.

Mam świadomość, że jedzeniem niewiele pewnie zdziałam. Ale! Na samą myśl o kolejnych pigułach branych systematycznie robi mi się niedobrze. Dlatego daję sobie czas do następnych wyników i…co trudniejsze, modyfikuję pożywienie. Jest to dla mnie jakiś koszmar, bo od zawsze jem to co lubię, w ilościach, jakich potrzebuję, i o porach jak ich chcę. A teraz, nie dość, że muszę pilnować się, żeby pić znacznie więcej, godzin, w których mogę, to jeszcze dumać nad tym, co mam zjeść, tak, aby żelazo w danym produkcie było przyswajalne. Zwiększyć w jadłospisie czerwone mięso… Nie wiem czy to ogarnę i…naprawdę brakuje mi godzin…A co gorsza, muszę pożegnać się z kawą ( z czarną herbatą też, ale bez żalu). Oczywiście, że raz kiedyś tam wypiję, ale na codzienny rytuał już nie mam szans. Bo szkoda mi każdej porcji żelaza, którą w siebie ładuję 😉

Nie mogę jednak odpuścić sobie, bo powiększająca się anemia zabierze mi resztkę sił i radość z samodzielności. I tak już robię wszystko na spowolnionych obrotach…

***

A teraz kilka słów wyjaśnienia, bo uznałam, że tak trzeba, choć tylko winni się  tłumaczą ;p Zauważyłam na zaprzyjaźnionych blogach link „polub mnie”, jak i na FB publikacje postów blogowych, a nawet fanpage tychże. Ja WAS lubię a nawet lofciam!!! Nie czynię tego jednak na FB, z prostego powodu: ja się kamufluję ;p  Nie reaguję na posty dotyczące Waszych blogów ( na inne zaś bardzo chętnie), nie polubię fanpage, bo obawiam się, że jak po nitce do kłębka moi znajomi dojdą do mojego bloga. Wprawdzie 2/3 ich nie ma dostępu do tego, co publikuję na FB, i co komentuję i lubię u innych, ale pozostaje jeszcze ta 1/3- nawet niecała, bo w tej liczbie są osoby, które ze znajomości blogowych się wywodzą 🙂 Tak że tak!

Mój blog to swoisty (najdłuższy ;p ) testament dla moich Bliskich, i chciałabym żeby takim pozostał do samego końca…

***

Wczoraj przeżyłam minuty grozy…przeczytawszy komunikat na pasku programu informacyjnego. Trzęsącymi rękoma chwyciłam telefon i wybrałam numer- to były najdłuższe sekundy w moim życiu. Odebrał. Huk głazu-strachu, jaki ze mnie spadł, był chyba słyszalny w całej wsi. We francuskich Alpach  zeszła lawina i porwała narciarzy…

***

Genetyczni superwojownicy, czyli immunologiczne leczenie raka- coraz nowe metody, nowe terapie, na niektóre rodzaje skorupiaka. Dają nadzieję!!! To cieszy, ale wciąż nie satysfakcjonuje, bo typów nowotworów jest tak dużo, że nie dla każdego ta nadzieja jest. Na razie!  Najważniejsze, że coraz częściej leki wydłużają życie, a wtedy jest szansa na „załapanie” się na nową terapię. Wydarcie śmierci kolejnych lat, a być może nawet wyzdrowienie, bo dopóki człowiek żyje, to wciąż jest w grze pt. „pokonać raka”. Dlatego każde doniesienie o postępach naukowców ogromnie cieszy. Bo, jeśli nie dla siebie, to dla innych, dla dzieci, kolejnych pokoleń…

***

Róże stoją w wazonie już od wczoraj. A dziś najchętniej to poszłabym razem z wieloma innymi kobietami, pośród moich bliskich Czarownic na manifę. I z całych sił bym krzyczała, co mi się nie podoba. Niestety, rzeczywistość jest taka a nie inna, więc pogadałyśmy sobie z Aliś przez telefon- jak co roku w tym dniu 🙂 Bo to też jej osobiste święto. A przed chwilą dostałam SMS z PZU, że pieniądze będą na koncie za trzy dni 🙂 – dokumenty wczoraj złożone! Dzień się dobrze zaczął 😉

Wszystkim Kobietom-  młodym i tym młodym duchem, świętującym i nie- dużo radości i miłości!  Pięknego dnia! Kolejnych również! 🙂

Wstrzymując oddech…

Zwolnij!

Nie pędź tak!

Zatrzymaj się!

Smakuj życie!

Słuszne hasła…

Wolniej się już chyba nie da żyć jak teraz. Przynajmniej świadomie. A mnie tak brakuje tego pędu właśnie. Na przekór. To on mnie motywował do lepszej organizacji czasu, dawał satysfakcję z wykonanych kolejnych, i kolejnych zadań. Niepewność czy uda się wszystko spiąć, powiązać, czas naglący, ilość spraw czających się w myślach do załatwienia- to wszystko dodawało adrenaliny, smaku życiu…Coś na ostatnią chwilę i, chwila tęsknoty za…leniwym spokojem.

Zatrzymałam się… Wyrwana z własnej czasoprzestrzeni, próbuję stworzyć nową.  Czas,  z którego nic nie wynika. Smak, którego nie ma. Próbuję. Nie poddaję się. Węch i słuch przytłumiony. Dotyk przekłamany. Uczę się, choć wykuć na pamięć się nie da. Zrozumieć łatwiej, trudniej zaakceptować. W tym wszystkim, wiem tylko jedno: czas nie jest moim sprzymierzeńcem, ale…też nie jest moim wrogiem.

Ile przede mną jeszcze chwil, które wstrzymają oddech, takich do przeżycia, do zatracenia w zachwycie? Nie przekonam się, jeśli nie ruszę z miejsca, w którym jest bezpiecznie i miło, tyle że już mocno uwiera. Wyjść ze swojego wnętrza na zewnątrz w pewnych okolicznościach nie jest takie proste, bo trzeba pokonać nie tylko realne bariery, ale i te pieczołowicie przez siebie stawiane. To ciągła walka samej ze sobą. Czasem się nie chce. Są myśli, nie na pierwszym planie, ale gdzieś obok, czyhające, żeby zakłócić, to co już wypracowane…oswojone…

Permanentne zmęczenie (efekt piguł i hemoglobina w dół ) nie sprzyja moim pędziwiatrem podszytym zapędom. Będąc po raz pierwszy od miesięcy w centrum handlowym, miałam wrażenie, że nie jestem sobą a schorowaną staruszką, której wszystko leci z rąk i dyszy przy każdym kroku czy słowie jak stary parowóz…czasem zataczającą się, bo jedna czy druga noga nagle się ugnie albo w głowie się zakręci.

Irytujące jest to skupienie na sobie. Wszystkich na mnie. Tak jakbym była z porcelany, która jeśli nawet się nie rozsypie w drobny mak, to się uszkodzi, jak tylko zniknie im z oczu. Przemilczam pewne niepokojące symptomy, bo w nich jest więcej strachu niż we mnie.

***

Pięknie słoneczna sobota zachęcała by wyjść z domu…choćby do ogrodu, aby podumać wśród drzew- leszczyny już pylą i od kilku dni słychać i widać jak pszczoły pracują i noszą do swoich domków pyłek. Wyjście skończyło się odpaleniem Julka i pojechaniem na kawę do LP.  Potem emocjonujące kibicowanie naszym „złotym skoczkom” i towarzystwo Pańcia, który został na noc 🙂

Niedziela była umówiona na wypad do oddalonego 30 km miasteczka nad jeziorem pośród lasów. Na chińszczyznę do Chińczyka, który jakiś czas temu migrował z naszego pobliskiego Miasteczka, i na spacer. Chmurne niebo, które od czasu do czasu pokropiło jak kropidłem ksiądz w czasie kolędy oraz dość porywisty wiatr nie zachęcił na włóczenie się w okolicznościach przyrody. Po obfitym i smacznym jedzonku wsiadłyśmy do Julka i wyruszyłyśmy najpierw do Lidla,  a potem wylądowałyśmy na kanapie w salonie LP przy kawie 🙂 – umówione na kolejne wyprawy w niedalekiej przyszłości 😉

Wróciwszy do domu zaległam na kanapie w pozycji horyzontalnej 😉 Nie na długo, bo zaraz przyszła Tuśka i Pańcio, który już się nie mógł doczekać powrotu Dida 🙂 OM pojawił się po 20 minutach jak ten św. Mikołaj z prezentami ;p Nie tylko od Się, bo jak zobaczyłam znajome pudełko, to od razu poznałam, że są to najpyszniejsze praliny jakie w życiu jadłam 😉 I, że to sprawka  G.( OM był u Przyjaciół). Jakby słodkiego szaleństwa było mało, dorzuciła pudło z ciastkami :))) I wszelkie plany odnośnie żywienia szlag trafił, bo jak się im oprzeć???…