Jak coś wywinie- to nie do mnie ;)

 No i problem powrócił jak bumerang, a wydawałoby się, że już to przerabialiśmy.  Z racji wieku – najpierw z Tuśką, a potem z Miśkiem. Zeszłoroczny,  samodzielny  wyjazd Miśka nad morze z kolegą i koleżanką, z którego wrócił cały i zdrowy,  teoretycznie powinien przetrzeć szlak zezwoleń na takie wypady.  Dlatego, gdy zakomunikował mi, że ma plan wakacyjnego wyjazdu,  to jedynie termin uległ modernizacji, tak by przed zaślubinami siostry zdążył do domu wrócić 😉 I gdy już było wszystko ustalone, nagle natknął się na tatusiowy opór.. Najpierw myślałam, że fakt, że to przed samym weselem zachciewa mu się wojaży, spowodował ojcowskie niezadowolenie. Ale nie, bo  inny termin odpada  z różnych powodów, więc to akurat tatuś rozumie.  Pozostałe  argumenty też sklęsły w zarodku, bo syn pełnoletni, a na wakacje zarobił sam, pracując przez cały miesiąc.  Więc jaki problem??? Ano odwiecznie ten sam, dla wszystkich rodziców nastoletnich pociech. Czyli wakacyjny wyjazd z dziewczyną lub chłopakiem i potencjalne konsekwencje z tym związane.
Musiałam to wydusić z męża, bo sam przyznać się nie chciał, co mu tak naprawdę  po głowie chodzi 😉  I szczerze mówiąc, takie rozumowanie mnie trochę osłabiło, bo choć rozumiem, że pobyt w tak cudnych  okolicznościach przyrody może pewnym zachowaniom sprzyjać,  to przecież jest  to wciąż ten sam chłopak, który na co dzień mieszka  w Dużym Mieście sam,  więc nawet  nie wychodząc z mieszkania, ma okazję zostać tatusiem. Bo o to przecież chodzi.
 Albo się ma zaufanie, albo się nie ma. Argumenty, że to klasa maturalna, że przed Nim nauka, w wakacje nawet na mnie zbytnio nie robią wrażenia. Przecież ja to wiem i On również. A może problem tkwi w czymś innym?
Nagle dotarło do męża, że syn jest już mężczyzną. Młodym, ale…
To nie jest tak, że i ja o tym nie myślę i beztrosko podchodzę do poczynań syna. Ale taka jest kolej rzeczy. Nasze dzieci się zakochują…
 Mnie bardziej martwi to, że wybrali miejsce dość odległe, argumentując, że całe zachodnie wybrzeże już zwiedzili. Więc ja się obawiam długiej podróży z przesiadkami oraz ogólnie zachowań innych.Wiadomo, że  jadąc  i przebywając w grupie, jest bezpieczniej. Więc również odetchnę z ulgą, gdy już wrócą. Ale nie przyszło mi do głowy, by powiedzieć: synu nie jedź.
Na moje spokojne tłumaczenie  mężowi, usłyszałam, że mnie łatwo można urobić. I jak ja już wyraziłam zgodę, to On nie ma już nic do gadania, a Misiek dobrze wie do kogo pierwszego z taką sprawą ma się udać.
To prawda, ale niecała.
Bo ja potrafię rozmawiać, zanim powiem: tak lub nie.
Mąż zawsze w takich przypadkach od razu mówi nie.
Po przemyśleniu  czasem zmienia zdanie.
Często pod ciężarem wspólnych ( moich i dzieci) argumentacji.
A i  tak zawsze ma ostatnie zdanie, które brzmi:
 Jak coś  wywinie to nie przychodź do mnie, by go ( ją) ratować.
A  do kogo miałabym iść???? Tfu …odpukać w niemalowane!!!!!!!
 Niestety, ze swoimi emocjami, jakie nas targają z tego powodu, musimy poradzić sobie sami.  A nasze dzieci  i tak  nie zrozumieją, o co nam chodzi, dopóki sami nie zostaną rodzicami nastoletnich pociech 😉
Dlatego  czasem dobrze sobie przypomnieć, jak „wół cielęciem był”
A może właśnie nie?  Może to te wspomnienia zakaz na usta cisną ? 😉

(Nie)swojskie klimaty…;)

  Ostatnio biegając po różnych instytucjach, czekając cierpliwie na swoją kolejkę –  zaobserwowałam, że mamy społeczeństwo  lekko niedomyte.
Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie dodała, że dotyczy to głównie starszego pokolenia.
Na szczęście nikogo wąchać nie musiałam, a przy tych upałach to nie tylko widok, ale i  zapewne zapach do przyjemnych nie należał.  Nie wiem dlaczego, ale od lat zwracam uwagę na stopy, a te w letnie,  upalne dni są przeważnie odkryte. I tu z przykrością muszę stwierdzić, że to panie przodują w zaniedbanych i często brudnych stopach.  Może dlatego, że panowie z upodobaniem maniaka,  chodzą w skarpetkach nawet w sandałach. Oczywiście nie wszyscy 😉  Wracając do tematu,  nie chodzi tu o zwykły kurz, ale brud wrośnięty w nogi jak przysłowiowy rzep. Góra jeszcze jak cię mogę, ale stopa o pomstę, a właściwie o wodę, mydło i szczotkę, a częściej o pumeks woła.  Gdyż ten brud  co najmniej na kilkudniowy wygląda. Panowie za to częściej jacyś tacy po całości niedomyci byli.  Tyle z obserwacji.
Dodam jeszcze tylko, że coraz częściej kobiety i to w różnym wieku, mają pięknie zadbane dłonie oraz pomalowane  paznokcie( jak – to już rzecz gustu), ale stopy wciąż po macoszemu są traktowane, szczególnie pięty-często popękane lub z warstwą grubego naskórka. Fee 😉
Spotkawszy sąsiadkę w sklepie, tak nam się zgadało o tym i owym, najbardziej o weselu. Jednak przy okazji poskarżyła mi się na swoją teściową,  którą na zmianę z rodzeństwem męża, od lat się opiekuje. Teściowa nie jest uciążliwą osobą,  bo zupełnie sprawna ruchowo, jedynie z osobistą toaletą ma kłopoty. Za chiny ludowe nie chce się umyć, a od kąpieli się miga jak diabeł od święconej wody. Co się natłumaczą,  to ich.  Prośbami, groźbami, a i tak rzadko cokolwiek wskórają…Skąd  w starszym człowieku taki opór  przed  myciem się?   Coś w tym jest, bo to nie jeden taki zasłyszany przykład.  No i naocznie sama zaobserwowałam, że starsi ludzie mają awersję do wody. Oczywiście nie wszyscy…Ale również taką obserwację poczyniłam, będąc w szpitalu, że starsze osoby z codzienną toaletą przeważnie na bakier były. Kiedyś usłyszałam od pewnej pani skargę, gdy pielęgniarka ją zmusiła, by   chociaż przy umywalce się obmyła, że ona  w domu to  kąpie się  raz w miesiącu i wtedy kiedy wypadają jakieś święta. Myślałam, że żartuje…
Czy to wiek jest problemem? Czy po prostu za młodu również osobista toaleta im nie zaprzątała głowy?  Nie wiem.
    A teraz zmienię klimat:))
W niedzielę mąż minie porwał nad morze do dzieciaków ( Tuśka z Narzeczonym troszkę się wczasuje)
 
Więc skorzystaliśmy z okazji
 
Było cudnie, tak jak lubię, wiatr, słońce i duże fale:)
A woda faktycznie cieplutka 😉
No, a tu nasze klimaty, do tych nadmorskich wrócę w trzeciej dekadzie sierpnia 🙂
 
 Jeszcze z nami są, to znaczy, że wciąż lato trwa 🙂
 
Ogólnie to gonię w piętkę 😉 może dlatego ten post o stopach mi wyszedł 😉

Trafiony- zatopiony…

Czwartek był sądnym dniem.

Nie dość, że żar z nieba osłabiał już w 5 sekund po wyjściu z domu, to dodatkowe osłabienie dostarczył mi ZUS. I wystarczyło mu dosłownie 7 minut.
Gdy rok temu stawiłam się na komisji lekarskiej, pani doktor właściwie bez słowa, na podstawie dostarczonej dokumentacji medycznej, uznała, że jestem całkowicie niezdolna do pracy.  Mimo że od zakończenia leczenia (chemii) minęło  już prawie pół roku. Dostałam rentę na rok. Teraz ZUS sam przysłał mi papiery o przedłużenie świadczenia. Wypełniłam ja, wypełniła Rodzinna, złożyłam i w czwartek stawiłam się na komisji lekarskiej w składzie sztuk: jeden lekarz nieznanej specjalizacji. Pan doktor wypytał mnie o wszystkie przebyte operacje oraz leczenie pod względem chronologicznym, zmierzył ciśnienie, kazał mi podnieść ręce do góry, na bok, uklęknąć na kozetce po to, by postukać mi w stopy i…nie zajrzawszy w moje dokumenty, stwierdził, że jestem całkowicie zdolna do pracy. Poinformował mnie również, że od tej decyzji przysługuje mi odwołanie. Na co w odpowiedzi usłyszał, że na pewno to uczynię, bo zdrowie nadszarpnięte chemio i radioterapią zwyczajnie mi na pracę nie pozwala. Zresztą według onkologów, to ja zdrowa nie jestem (mimo że na dzień dzisiejszy wyniki są ok), bo  niestety tym razem nie kwalifikuję się do radykalnego wyleczenia, tak jak to było za pierwszym razem, gdy mnie   skorupiak dopadł. Pan doktor wykazał się swoistym poczuciem humoru, lekko sobie mówiąc, że jak będzie wznowa, to znowu świadczenie dostanę. Bez łaski…Ja im mogę nawet zwrócić całą kasę, którą mi przez ten rok wypłacili, jeśli orzecznik- onkolog da  mi gwarancje, że więcej mnie skorupiak nie zaatakuje…Oczywiście ten konkretny…A jak na razie, to nawet gwarancji nie mam, że po odwołaniu się, mój stan zdrowia będzie oceniał onkolog, a nie np. dermatolog. Nie mam na to żadnego wpływu!!! Ale co tu się dziwić praktykom ZUS-u, jeśli moją Przyjaciółkę przyjmował onkolog, kiedy ze złamaną nogą walczyła o odszkodowanie, które ta instytucja nie chciała jej wypłacić, mimo że wypadek był w czasie pracy. W wyborze orzecznika ZUS stosuje zasadę na chybił- trafił na tego bęc, a może się uda. Oczywiście odprawić z kwitkiem chorego. Może w tym szaleństwie jest jakaś metoda?  Trafiony-zatopiony. Poczułam się naprawdę źle, mimo że mnie ta renta do przeżycia nie jest  aż tak potrzebna. Mogę sobie tylko wyobrazić, co czują osoby, dla których jest ona  jedynym źródło utrzymania, bo stan zdrowia im nie pozwala na podjęcie pracy na cały etat, a ZUS w kilka minut im to  zdrowie zwraca. Szkoda, że tylko na papierze.
By odreagować i nie myśleć już o tym, wykorzystałam to, że jestem w Średnim Mieście i udałam się na zakupy…Nie, nie ciuchowe, choć przy okazji kupiłam sobie krótkie spodenki i książkę do czytania. Miałam przy sobie listę produktów na ciasta weselne i postanowiłam, że się tym zajmę. Zadzwoniłam do Tuski, bo wypatrzyłam koszyk, który poszukiwała …Po  głosie wyczułam, że moje dziecię coś nie w sosie…Okazało się, że na buzi dostała uczulenia – masz ci los, jak nie urok, to właściwie jego brak 😉 Tuśka kategorycznie stwierdziła, że nie wychodzi dziś z domu, bo jak tu się  ludziom pokazać  i w tej chwili to  Jej -Tuśce jest wszystko jedno…Rozłączyłam się, by nie drażnić lwa…ale myśli miałam już współczujące. Upłynęła może godzina, jak tym razem to córcia do mnie dzwoni i w słuchawce słyszę płacz oraz  pytanie, kiedy będę  w domu.
O matko i córko, co się stało ? -pytam już nieźle zaniepokojona. W odpowiedzi słyszę, że stłuczkę zaliczyła, ale nic się nie stało.
A miała się nie ruszać z domu 😉
Gdy podjechałam pod dom, na Tuśkowym autku nie zobaczyłam żadnych wgnieceń, ani rys, no, chyba że były mikroskopijne.  Spokojna wchodzę do domu, a tam czeka córcia z opowieścią o wydarzeniu- zderzeniu. Wyjeżdżała tyłem od przyszłych teściów, a  ich  podjazd  z tyłu domu łączy się z drogą  na peron kolejowy,  na której w zasadzie nikt nie powinien stać. I nie stał,  więc  dodała gazu i…w  tym momencie akurat  podjechała młoda dziewczyna  i   dwa auta  się do siebie przytuliły;)  Według Tuśki niezbyt mocno ( jej autko nic, a nic nie ucierpiało), a według  tamtej dziewczyny- mocno, bo  po długim poszukiwaniu jakiegoś znaku ( całe auto było podrapane, porysowane, z rdzewiejącymi nadkolami), ślad był. Na upartego, cieniutką, sześciocentymetrową  rysę można byłoby uznać za świeżą. Podobno dziewczyna machnęłaby ręką, ale auto pożyczyła od mamy i po ową mamę zadzwoniła. Mama  przyleciała z otwartą paszczęką  i zażądała od Tuśki 200zł. Tuśka oczy szeroko otworzyła i stwierdziła, że owszem może zrekompensować stratę, ale najwyżej kwotą 100 złotych. A jeśli jej – matce dziewczyny  nie pasuje kwota, to niech wezwie Policję. Policję wezwać nie chciała, ale z 200zł  zrezygnować również ochoty nie miała. Na co Tuska już w zdenerwowaniu odpowiedziała, że i tak za te pieniądze nie pomaluje tej rysy, tylko zrobi imprezę lub ciuch sobie kupi, bo auto całe jest porysowane i poobijane. Niegrzecznie? No niegrzecznie, ale żadnej pewności nie miała, że znaleziona rysa jest jej autka autorstwa. Na to przyszedł Narzeczony,( wezwany telefonicznie) wyjął 200zł i zapłacił ucinając  tym wszelkie dyskusje. Ze świadomością, że kobieta ich trochę naciągnęła, postąpił po dżentelmeńsku, w końcu wybawił swą wybrankę z opresji 😉
Tuśce trochę wstyd się zrobiło, że dała się ponieść emocjom, w końcu czy na tej drodze ktoś może stać czy nie, samo zdarzenie raczej Jej winą było. Choć pewnie Policja obu dziewczynom mandat by dała, a przy okazji  trochę  by się  pośmiała 😉

Muzyka, która nie łagodzi obyczajów.

 Lubię słuchać głośno muzykę…Najczęściej na większe  decybele pozwalam sobie w samochodzie i tylko przy zamkniętych oknach.
Mieszkałam w bloku, więc dobrze pamiętam, jak to jest,  gdy sąsiedzi zakłócają ciszę. Gdy u kogoś ciągnie się remont w nieskończoność lub trwa impreza do białego rana. Wszystko jest do przeżycia, bo każdemu zdarza się zrobić imprezę i remontować mieszkanie. Gorzej, gdy ktoś tę ciszę zakłóca, permanentnie słuchając muzy na maksa.   Niby dla uszu to najprzyjemniejszy hałas, szczególnie gdy trafiony w nasz gust muzyczny. Można  przy okazji  sobie podśpiewywać lub trochę po pląsać;) Ale do czasu…Bo wszystko, co w nadmiarze jest szkodliwe 😉
Od lat mam dom, hałas, jaki do nas dochodzi to pianie koguta, świergot ptaszków, czasem odgłos kosiarki lub piły motorowej… I oczywiście szczekanie psów 😉 Na sąsiadów nie mam co narzekać, a oni na nas  😉 Nawet plenerowe, czyli ogródkowe imprezy, ciszy nocnej nie zakłócają, choć głos w nocy się niesie…
Moja koleżanka nie ma tyle szczęścia…Co do niej przyjdę, to własnych myśli nie słyszę, bo młody sąsiad od jakiegoś czasu  muzykę  puszcza na cały regulator, a dom kilkadziesiąt metrów od jej domu stoi. Nie da się na tarasie posiedzieć, porozmawiać i  w spokoju kawkę wypić. Do środka również decybele dochodzą, na tyle mocne, że telewizor ma sporo pogłośniony, jeśli coś chce usłyszeć. I tak właściwie codziennie, przez parę godzin.  Koleżanka znosi to dzielnie, ale inny sąsiad hałasu nie wytrzymał i najpierw udał się z sąsiedzką interwencją,  A wtedy  od Młodego usłyszał, że we własnym domu może robić, co mu się żywnie podoba, również hałasować, więc niech sąsiad spada na drzewo, bo mu zrobić nic nie może… Sąsiad się zdenerwował i na drugi dzień, gdy znowu decybele na całą ulice rozbrzmiewały, wezwał Policję…Policja, no cóż, pouczyła, że nie wolno  bez zezwolenia głośników na zewnątrz wystawiać, gdyż wtedy zakłóca się  miejsce publiczne, w końcu okno jest przy samym chodniku i… odjechała…Sąsiad głośno wyraził swą satysfakcję z obrotu sprawy, inni odetchnęli również z ulgą i zaczęli delektować się ciszą… Na krótko…Młody wrócił do swojego upodobania, o różnych porach dnia, tyle że już muzę puszcza krócej…Podobno sąsiad jeszcze kilka razy zadzwonił do stróży prawa, ale oni już nie kwapili się z interwencją…
No cóż, mała szkodliwość czynu…?
Pewnie nawet nikt nie ogłuchnie 😉
Za to  sąsiad ma w młodym wroga, jak również w jego rodzinie. Bo jak to wzywać Policję na dziecko, to nic, że już od kilku dni pełnoletnie.
Doszły mnie jednak słuchy, że Policja miała dość nękania przez sąsiada i dostarczyła Młodemu wezwanie na komisariat.
Co z tego wyniknie, nikt nie wie…
A muzyka wciąż z głośników sobie płynie…;)

Nie tylko „na dobre „jest się razem…

Jeśli szukasz
swojej drugiej połówki, 
pamiętaj,
że żaden mężczyzna
nie jest nigdy za bardzo
inteligentny
i za bardzo bogaty.
Może być tylko, niestety,
za bardzo żonaty.
                    M. Czubaszek
 

 Są kobiet,y dla których fakt, że mężczyzna jest żonaty lub ma stałą partnerkę,  automatycznie go wyklucza  z grona potencjalnych kandydatów  na partnera. Ale niektórym to, że facet jest już zajęty, ma rodzinę, w ogóle nie przeszkadza, by złowić go w swoje sidła. Również są takie kobiety, które nieświadome niczego, angażują  się  w związek i gdy nagle prawda do nich dociera,  to jest już za późno…

Wczoraj nie mogąc zasnąć, a nie mając na podorędziu żadnej książki do czytania, włączyłam komputer, by poczytać sobie wiadomości na Onecie. I tak trafiłam na  

postktóry przeczytałam, bo w zajawce znalazło się kluczowe słowo: chemioterapia. Autorka zastanawiała się, czy ma prawo zbliżyć się do człowieka, który według niej jest stworzony dla niej i traktuje go jako szóstkę w totolotka, ale jego żona jest chora na raka. Zostawiłam komentarz, bo zawsze zostawiam, jeśli jakiś post już przeczytam, mimo że jestem pierwszy i być może ostatni raz u kogoś na blogu. Taką mam zasadę…Nie chcę oceniać autorki, bo nie znam przecież dokładnie sytuacji, w jakiej się znalazła, ale chcę napisać o niektórych zachowaniach partnerów życiowych chorych kobiet. Na swojej drodze spotkałam wiele pań, które zostały porzucone przez swoich mężów,  jak tylko dowiedzieli się o tej  przewlekłej, często  śmiertelnej chorobie. Również nierzadko brali nogi za pas podczas leczenia, wtedy gdy wsparcie jest najbardziej potrzebne. Podczas chemioterapii kobieta nigdy nie czuje się kobieco, i  tym bardziej boleśnie odczuwa dezercję partnera. To jest bardzo trudny czas dla obojga. Wiem, bo dwa razy już przez to przechodziłam. Dlatego ja w owym komentarzu napisałam, że nie miałabym zaufania do człowieka, który  w takiej sytuacji opuszcza swoją żonę, nawet, jeśli robi to tylko psychicznie. Pomijam cały aspekt budowania czegoś, gdy inne wciąż jeszcze trwa, choć być może są to już tylko  zgliszcza. Pomijam. Wiem jedno, żadne zauroczenie i fantazje nie przysłoniłyby mi faktu, że w momencie, gdy kobieta walczy ze sobą, ze swoimi słabościami, ale przede wszystkim ze skorupiakiem, to najbliższa  osoba, jaką jest  jej życiowy partner,  w tym momencie   ją  zostawia. Nieważne czy fizycznie, czy tylko psychicznie…  Gdy widzi w lustrze nie swoją twarz, gdy często jest okaleczona ze swojej kobiecości, to przeglądając się w oczach swojego partnera, powinna wciąż czuć się piękna. Nawet  bez włosów  na głowie.  Dlatego dla  mnie taki człowiek byłby przegrany już na starcie. Może, a pewnie dlatego, że  sama spakowałabym walizki własnemu mężowi  i wystawiła za drzwi, gdyby mnie w jakiś sposób opuścił podczas mojej walki. Straciłby wiele w moich oczach, jako człowiek.  Tak, wiem, że w chorobie człowiek staje się nieznośną osobą, często  dla otoczenia uciążliwą, bo targają  skrajne emocje, huśtawka nastrojów sięga zenitu…Strach o własne życie, o dzieci, o bliskich może przysłonić wszystko, również miłość do partnera. Ale to mija…A przecież życie wspólne nie tylko jest na to dobre, na to złe również…

 
Z mojego bliskiego otoczenia – małżeństwo z długim stażem uchodzące za bardzo kochające się. Wiadomość o skorupiaku była jak grom z jasnego nieba. Pół roku po diagnozie choroba Ją pokonała. On był przy niej do końca, ale już w czasie tego pół roku znalazł sobie pocieszycielkę na n-k. Dawną dziewczynę z klasy…Nie, nie przetrwał ten związek, a  w rodzinie pozostał niesmak.
Każdy z nas w trudnej sytuacji, a przecież taką  jest choroba bliskiej osoby, reaguje inaczej. Przeżywa po swojemu, również zmaga się ze swoim strachem. Na pewno przydaje się ktoś, kto nas pocieszy, zrozumie lub będzie odskocznią od choroby, która dominuje nasze życie. Nie zaufałabym jednak uczuciu, które być może powstaje na bazie potrzeby współczucia, pocieszenia lub…ucieczki od trudnej sytuacji…
 
Nie wiem, jaka jest prawdziwa sytuacja w przypadku   opisanym w poście, czy kobieta ma szanse na wyleczenie, czy może mąż niedługo zostanie wdowcem…Jakie były między nimi relacje przed jej chorobą…
W życiu nic nie jest proste…
Nie wiem…
Ale wiem, że nie potrafiłabym pokochać człowieka, któremu nie potrafiłabym zaufać…że  w razie choroby będzie ze mną… 

Złapan(a)i obiektywem ;)

Po wczorajszej burzy z atrakcjami – syreny wozów strażackich słychać było co najmniej 3 godziny- dziś jest czym oddychać 🙂
 Dzieci w kościele po raz drugi z ambony spadły, a w cerkwi po raz pierwszy…
„Musico” zbliża się co postanowione już jakiś czas temu 😉
Dziś odpoczywam, a i tak złapana zostałam w locie 😉
 
Szkoda tylko, że kwiecie nie zostało uwidocznione, a róża już przekwitła…
Jaka była piękna, to widać 😉
 
Może jeszcze zakwitnie?
A te dyndają sobie w ilości 4 sztuk 😉
 
Petunia zdobi stół 😉
 
To mój taras, z którego w letnie dni tutaj sobie piszę 🙂
Dziś również:)
Miłej niedzieli i udanego tygodnia:)

Rozpaleni…

Niezaprzeczalnie daje się we znaki.

Upał. 

Może paść nawet na  głowę.
Każdą. 
Ale to nie upał zrobił zamach na moją inteligencję.
Tak, ja myślę inaczej, ale to znaczy, że mam kłopoty z myśleniem ?
 
Jak słyszę „kto myśli inaczej” i te wszystkie oczywiste oczywistości, to się po prostu gotuję 😉
Ale tak naprawdę jestem…przerażona…
Wiarą w jedyną  prawdę, bo swoją…
Już się nawet nie zdziwię, gdy usłyszę, że to  bogaty poseł( wiadomo kto) „załatwił” mgłę na smoleńskim niebie…
Cholewka, no przydałby się deszcz na te rozpalone, gadające głowy 😉
Czy oni nie mają wakacji???
 
 
 
 

Drażliwy temat…?

Mój poprzedni post spowodował lawinę e-maili  z ofertami podjęcia pracy.  Na wszystkie odpowiedziałam, nawet na te, w których było podane miejsce zamieszkania i z góry wiedziałam, że dana osoba ma do mnie za daleko. Najczęściej oferty były z  województwa podkarpackiego i śląskiego. Z żalem muszę napisać, że żadnej nie było z moich okolic. Jakby na potwierdzenie tej „posuchy”, o której pisałam wcześniej…

Ze względu na tak duże zainteresowanie, postanowiłam wrócić do tego tematu i oznajmić jak się na dziś rzeczy mają.
Do własnego domu już mam zaklepaną osobę. Jeszcze tylko muszę znaleźć kogoś do domu rodziców. Czekam na dwie odpowiedzi osób z mojego terenu. Jeśli będą odmowne, to ta osoba, która ma wykonać pracę u mnie, po przeorganizowaniu się,  również drugi dom da radę ogarnąć. Ważne, że chęci są. Najwyżej u Jej szefostwa ( czyli u nas) urlop wyproszę ;)…
Za wszystkie emalie ( własna nazwa ) bardzo dziękuję, za komentarze również:)
Wszystkim szukającym pracę życzę rychłego jej znalezienia. Pozwolę sobie na trzymanie w skrzynce namiarów do niektórych. Bo nigdy nic nie wiadomo, a kilka osób  nawet odległość nie przestraszyła :)))
I tu pozwolę sobie na refleksje, która mnie naszła, po przeczytaniu niektórych komentujących…
A mianowicie…Zastanawiające jest to, że niektórym osoba, która poszukuje kogoś do sprzątania domu czy mieszkania, jawi się jako „paniusia”. W ogóle nie pojmuję po co ktoś roztrząsa z jakiego powodu jest taka oferta pracy? Przecież nie ma to żadnego znaczenia. Praca to praca, i kropka. Ja też się nie będę z tego tłumaczyć, choć muszę przyznać, że momentami uległam 😉 Poruszam ten temat, bo z doświadczenia moich znajomych wiem, że jest to problem drażliwy. Znam trzy rodziny, u których od lat sprzątają wynajęte do tego osoby, i wszystkie trzy panie domu,  długo miały z tym problem.  Gdy przychodził termin, w którym miała się pojawić osoba do sprzątania, dzień wcześniej same oblatywały ze ścierkami  wszystkie pomieszczenia, by „za brudno” nie było…Jedna z koleżanek tak się z panią zaprzyjaźniła, że dzień od kawy, ciasteczek i wspólnych pogaduszek zaczynały, a czas leciał…Szmat czasu musiał minąć, by mentalnie się przestawiły, że ktoś przychodzi do nich do pracy i one tę pracę mają prawo egzekwować, bo za nią płacą. Dziwne to jest zjawisko, bo jakoś nie mamy oporu wynająć np. malarza i ocenić jego pracę…A i nikt nam od razu nie zarzuca, że leniwi jesteśmy i powinniśmy sami chwycić za pędzel i nim trochę pomachać. Sprzątanie to wciąż drażliwy temat…A niech każda z pań, która sama prowadzi dom, z ręką na sercu odpowie: czy gdyby miała takie możliwości, to czy nie skorzystałaby z pomocy by ulżyć sobie? To jest ciężka harówka, wiedzą to również nasi panowie, którzy zaganiani przez partnerki lub z własnej inicjatywy, odczuwają na własnej skórze  ile to czasu i siły potrzeba, by wszystko lśniło jak należy.
Wciąż jednak  spotykam się z lekkim zażenowaniem osób, które mają panie do sprzątania, tak jakby obawiały się właśnie oceny: „o to paniusia, która jest leniwa” i ze wstydem tych, które ten zawód wykonują.
Bo to jest zawód.
Chyba jesteśmy jedynym krajem, w którym na równi może być wstyd wykonywać taką pracę, jak i ją zlecać…
Nasza mentalność bierze górę…

Żadna praca nie hańbi…?

 Szukam osoby, która chętnie by sobie zarobiła, dorobiła…Pomyślałam, że nie będę miała ze znalezieniem większego kłopotu, w końcu i bezrobocie, i niska płaca, i …wakacje, które  sprzyjają, by taką osobę znaleźć. O ja naiwna. No dobra, może praca nie jest ambitna, ani prestiżowa, bo chodzi o sprzątanie, a konkretnie zrobienie porządków w jednym domu- wiejskim rodziców- i naszym, ale tu, to tylko taki szlif przed samym weselem. Puściłam wieści przez różnych znajomych i…cisza…Trochę zdziwiona jestem, bo liczyłam, chociaż na młodzież, która stadami  po ulicy od rana do wieczora się wałęsa, o ile nie wylega się nad jeziorem. A przecież pokus jest wiele i fajnie mieć przy sobie jakiś grosz. Fajnie mieć, ale niekoniecznie zarobiony przez siebie…Dziwi mnie to…Ale bardziej mnie dziwi jednak brak odzewu ze strony zdrowych, bezrobotnych pań, które wszem i wobec skarżą się na brak pieniędzy,  niby poszukujących każdej pracy, nawet dorywczej, bo ‚kreska’ w sklepie rośnie i nie ma z czego oddać. Niby- na niby. A może szkopuł tkwi w charakterze pracy? Może to wstyd sprzątać u kogoś, jeszcze pół wsi zobaczy? Ale mieć długi i je nie oddawać, to już nie wstyd, tylko zły los…Co innego  taka praca w dużym mieście, a najlepiej za granicą…Za granicą można wszystko, nikt nie widzi… 

O właśnie! Za granicą to nawet kraść spokojnie można…
Ostatnio, w towarzystwie ktoś się zastanawiał, z czego ta lokalna, dość już wyrośnięta młodzież płci męskiej się utrzymuje. Szybko uzyskał informację od osoby, która wie, co w trawie piszczy, czyli co na wsi się dzieje, że – jak to z czego??… z wyjazdów do Niemiec. I tak proceder sobie kwitnie…Ba, niektórym nawet bardzo dobrze, bo utrzymują z niego rodzinę. Taki delikwent płaci sobie KRUS, bo rodzice o synka zadbali i kawałek ziemi przepisali, niech do emerytury się liczy i w razie gdy na zdrowiu zapadnie- ubezpieczenie mu  się przyda. A gdy ktoś głośno się zastanawia, czemu „stary pryk” nigdzie nie pracuje, to słyszy: przecież płaci KRUS. Mnie  czasami śmiać się chce, do czego ten cały KRUS przykrywką może być;) 
No, ale wracając na własne podwórko…Mam coraz mniejszą nadzieję, że kogoś znajdę do sprzątania. Mam wrażenie, że teraz praca to powinna być lekka i przyjemna i bardzo dobrze płatna, wtedy można negocjować..Tylko, jak tu negocjować jak nie ma z kim? A  stawkę jestem w stanie zapłacić z górnej półki…bo jestem w potrzebie…ech…
Normalnie posucha w chętnych do szybkiego i dobrego zarobku.
A niech to!

Och kocham cię lato!

   Upalnie i skrycie, och kocham cię lato, kocham nad życie- parafrazując piosenkę E. Geppert –  zastanawiam się, czemu mi  ono tak daje w kość. Lato czy życie?

Ruszam się jak pszczoła w miodzie ( prawda, że ładniej brzmi niż mucha w smole?), przez co wszystko robię sto razy wolniej, a roboty wcale nie ubywa, wręcz mam wrażenie, że wciąż przybywa. Nawet  nie mam czasu wieczorkiem pojechać nad któreś jezioro  w okolicy…Tak dla ochłody. W domu Misiek chory, walczy z temperaturą, która nie chce spadać, mimo zmiany antybiotyku, identycznie jak ta za oknem… Kurka wodna, no!…no wodna to ma chociaż dobrze, bo moje kury pewnie myślą, że się na rożen załapały, tak pali… 
A rożen a właściwie grill czeka…na chętnego, by te stosy zapeklowanego mięsiwa na nim usmażyć. Wytypowani do tej czynności zostali mężczyźni. A jak będzie, to się dopiero zobaczy…
Wesele już za 4 tygodnie i coraz bardziej rozumiem własną mamę, która wolała nam fundnąć wycieczkę do około świata niż wesele wyprawiać;) Szczerze? Ja wtedy też wolałam wycieczkę, ale tatuśko się nie zgodził…Jak to?! Jedynaczka i wesela nie będzie?!
Myślenie mnie się całkiem wyłączyło…
Jeszcze gdyby tak żołądek niczego nie potrzebował…Ja tam mogę te maliny, truskawki, borówki i czereśnie… garściami, namiętnie i na okrągło. Ale dwóch facetów, a właściwie w tej chwili jeden, bo Misiek apetytu z wiadomych przyczyn nie ma, jeść coś konkretnego potrzebuje…
I kto stoi przy kuchence? No ja …w takich momentach sobie myślę, że partnerstwa w naszym związku nie ma…;)
Ale o tym napiszę, jak mi myślenie powróci…;)
Wszystkim życzę odrobinę ochłody….!!!!
A dla siebie dziś trochę współczucia…Kto wymyślił grill?
Zamorduję drania!
Och…upalnie i skrycie….och kocham cię, no! i lato, i życie 😉