TYPek…

Pewnie znacie ten typ, co własne poczucie wartości buduje na czyimś nieszczęściu. Nic tak mu nie poprawia humoru, jak czyjaś porażka. Zresztą podejrzewam, że w większości z nas drzemie takie uczucie, bo czy nie pocieszamy się tym, że inni mają gorzej? Prawda, że często padają takie słowa gwoli pocieszenia?  Tylko mówienie, a odczuwanie to jednak jest różnica. Ale prawdą jest, że  lubimy współczuć, solidaryzować się z nieszczęściem, gorzej ze współodczuwaniem  radości, gdy ktoś odnosi sukces. Porażka innych nas zbliża, sukces raczej oddala. Podłożem takiej reakcji jest zazdrość. Zazdrość o to, że komuś   się w życiu  lepiej  układa niż nam. 

Znam kogoś, kto przeciwności losu o niebo lepiej znosi, gdy ma współtowarzyszy niedoli. Zawsze musi się czyimś nieszczęściem pocieszyć, by lepiej się poczuć. Czasem wręcz  absurdalnym, ale inaczej nie potrafi.
 
Znajomemu zepsuł się samochód. Poprosił więc mojego męża, by razem z nim odtransportował go do serwisu. Tam usłyszał bolesną prawdę, że naprawa będzie kosztowała ponad 10 tysięcy. Poszły wtryski, coś tam jeszcze, na czym ja się nie znam więc opisywać nie będę. Przyczyną mogło być złe paliwo i jazda  na prawie pustym baku. Znajomy nie mógł się pogodzić z taką diagnozą, szczególnie że zakup samochodu był niewiele wyższy niż  teraz jego  naprawa. Całą drogę mężowi biadolił i zarzekał się, że więcej diesla nie kupi. Mąż go pocieszał i podsuwał różne rozwiązania. W pewnym momencie pada bardziej stwierdzenie niż pytanie.:
– A ty też masz diesle, jakie roczniki?
Mąż odpowiedział.
– Eeee to na pewno tez ci zaraz pójdą wtryski- i z ulgą zakończył biadolenie.
Nie ma to, jak się pocieszyć,  choćby tylko przypuszczalnymi kłopotami innych.
                                           *******************************
Dziękuję za kciukowe wsparcie 🙂 Misiek już we własnym mieszkaniu, zabieg się udał; lekarze, choć nie dawali żadnej gwarancji, to wyjęli z kolana całe żelastwo. Teraz tylko czeka Go rehabilitacja. Moje wyniki są dobre, choć to nie koniec badań 🙂 Tylko Tuśka wciąż szuka pracy, ale na pewno ją kiedyś znajdzie 🙂
Dzięki:*

Dwa światy… rożne szczęścia.

   Post o bezdzietności z wyboru spowodował wiele emocji. Wprawdzie  pisałam o nietolerancji  wobec takiej postawy życiowej, ale jak zwykle  kij ma dwa końce. Bo nagle okazuje się, że osoby bezdzietne ( niektóre) broniąc swoich  świadomych wyborów, uważają, że  rodziny z dziećmi mają życie nudne, ba, nawet chore. Tylko dlatego, że  wybrały tradycyjny, powszechny model rodziny. Inny niż one, inny, więc mniej ciekawy. Nagle się okazuje,  że rodziny wielodzietne niczym się nie zajmują tylko płodzeniem dzieci. Na dodatek dzieci tak samo głupich jak ich rodzice.  Ciekawe spostrzeżenie, ciekawe na tyle, bo od razu nasuwa się pytanie: czy te osoby myślą podobnie  o własnych rodzicach? Przecież zdecydowali się na dziecko, może dzieci, więc też przegrali swoje życie?   Inność nie jest lepsza czy gorsza. Dla każdego  sensem życia może być coś innego. Ba, nawet nie czymś stałym, bo w miarę czasu może ulec zmianie.  Najważniejsze by go w ogóle mieć. Dla jednych to będzie samodoskonalenie się i poznawanie świata, dla innych miłość i wychowanie dzieci. A dla większości jedno i drugie 🙂 Bo przecież dzieci nie wykluczają tak naprawdę niczego. Owszem, zmieniają nasze życie, ale na pewno nie na gorsze. Wiele rodziców powie, że zmieniło ich życie na lepsze. I to ” ich” jest kluczowe w tym wszystkim. Bo nie ma gwarancji, że zmieni wszystkim. Dlatego są bezdzietni z wyboru i są osoby, które bez dzieci nie wyobrażają sobie życia.  Więc te „dwa światy” nie ma co porównywać w kategoriach lepsze i gorsze. Trzeba zaakceptować i uszanować. I pamiętać, że  konsekwencje własnych wyborów, każdy ponosi sam. Kropka.
 
 Bez wahania mogę powiedzieć, że największym moim szczęściem są moje dzieci. Ale nie jedynym ;)Przyjmuję do wiadomości, że ktoś nie musi podzielać mojego szczęścia i mieć swoje własne. Każdy jest kowalem własnego  i wystarczy o tym pamiętać.
To tyle w tym temacie- musiałam dodać ;o
 
                                                                              ********
 
   Im głośniejszy budzik tym dłużej się śpi. Nielogiczne? Ależ skąd.  W nowym telefonie Miśka, budzik jest tak głośny, że umarłego by postawił na nogi.  Mnie postawił choć spałam  w innym pokoju, Miśka obudził bo miał go na wyciągnięcie ręki. Gdy drugi raz zadzwonił, ja zeszłam już na dół, a Misiek ponownie wyłączył i dalej spał. Policzyłam- dzwonił 6 razy- aż w końcu Misiek zwlókł się z łóżka. Od pierwszego dzwonka minęła godzina.  Zapytałam się co to za nowa metoda budzenia, a On na to, że dzwonek jest tak natarczywy i głośny, że automatycznie go wyłącza na drzemkę i nie rozbudzając się do końca  zasypia z powrotem.  W starym telefonie dzwonił ciszej, więc dzwonił, aż sam się wyłączył. Dłuższy, ale cichszy sygnał  rozbudzał Go powoli.. Czasem dzwonił tak dwa, góra trzy razy. Ot logika śpiocha. A ja się zastanawiam jak On do szkoły wstaje 😉

Z kolei, gdy ja nastawiam sobie budzik, a robię to naprawdę rzadko, to zawsze ( od jakiegoś czasu) budzę się przed czasem. I jest to irytujące. Mogłabym wprawdzie nastawić na późniejszą godzinę, ale za każdym razem boję się, że tym razem mogę się nie obudzić i zaspać.
Nie lubię dni zaczynających się od budzika. A jutrzejszy dzień  takim będzie.
Nie lubię dni przesiąkniętych szpitalnymi zapachami. A jutro nimi będzie.
Od rana do wieczora. Bo tym razem nie tylko sama z sobą.
Misiek w szpitalu. Planowo, z nadzieją na koniec historii, która zaczęła się 5 lat temu. A przynajmniej na początek końca.
Więc trzymać kciuki!
Mocno. Podwójnie, a nawet potrójnie. Bo za moje wyniki również. I za Tuśkę, która  jutro ma  pierwszą w swoim życiu rozmowę kwalifikacyjną.
 
Jak widać, dzieci to nie samo szczęście, to też troska o nie…
 

O (nie)cierpię-tnicy

 Poniżej będzie o cierpieniu, a właściwie o niecierpieniu. No bo jak się czegoś/ kogoś nie cierpi, to się przy okazji człowiek nacierpi. Choć  napisałam u Niedyskretnej, że pod Jej (nie)cierpieniem mogę się podpisać, to jednak spróbuję znaleźć coś jeszcze… No i kurcze wyjdzie na to, że jestem  największą cierpiętnicą na Blogu 😉 Z racji tego, że temat mnie dopadł w momencie sprawiania kaczki na obiad (jak widać kobieta potrafi robić kilka rzeczy naraz) to zacznę od tego, że:

Po pierwsze…
Nie cierpię skubania skubanych kaczek francuskich. Skubanych, bo już z piór oskubanych ( robota taty). No nie cierpię wybierania z nich pypci, dostaję wtedy  szczękościsku i marzę o gołej kaczce prosto ze sklepu 😉 Z racji tego, że robota mi się dłuży, a nie lubię cierpieć, to moja kaczka w efekcie końcowym wygląda tak, jakby ją jakiś Indianiec dorwał i oskalpował 😉
Po drugie…
Nie cierpię pakowania się, a jeszcze bardziej rozpakowywania. Podręczna walizka, która mi towarzyszyła 2 tygodnie temu z wizytą u przyjaciół wciąż jeszcze stoi nierozpakowana i patrzy na mnie z wyrzutem, a ja ją omijam szerokim łukiem. Tak jest zawsze.
Po trzecie…
Nie cierpię skner, chytrusów, pazerności. Uważam, że chytry zawsze dwa razy traci, a na pewno traci w moich oczach. I wcale nie chodzi mi tu, że ktoś oszczędza i racjonalnie wydaje swoje pieniądze czy inne dobra. Nie cierpię z kimś  rozliczać się  co do grosza, gdy  np. jesteśmy  na wspólnym obiedzie. Nie cierpię, jak wszystko przelicza i komentuje ile kosztuje. Strasznie mnie męczą takie osoby.
Po czwarte…
Nie cierpię brukselki…I nie wiem dlaczego, ale już tyle razy próbowałam i za każdym razem  na wymioty mi się zbierało. A jeśli o tym mowa, to…
Po piąte…
Nie cierpię chemii. I nie chemii jako przedmiotu w szkole, bo akurat byłam dobra, a nawet bardzo dobra. I nie takiej chemii między ludźmi, bo taką uwielbiam. Uwielbiam od razu poczuć, że ktoś jest mi bliski. Ale chemii, która lekiem jest na” skorupiaka”. Nie cierpię jej fizycznie i psychicznie. Fizycznie, bo mam dużą  wrażliwość i powala mnie na łopatki, a psychicznie, bo choć wiem, że mimo trucia leczy, to jednak po osobistych doświadczeniach przyszło mi do głowy, by po raz drugi nie bawić się w małego chemika i nie doświadczać jej na sobie. Rozsądek wygrał, ale ciało i dusza cierpiała.
Po szóste…
Nie cierpię, gdy ktoś nawala i nie uprzedzi. Nie uprzedzi, że nie przyjdzie, że się spóźni, że czegoś nie zrobi, gdy miał zrobić. Nie cierpię, gdy bez słowa wyjaśnienia przechodzi nad tym i nie widzi w tym nic złego.
Po siódme…
Nie cierpię, gdy ktoś trzyma psa na łańcuchu. W swoim najbliższym otoczeniu miałam  kogoś takiego i zawsze, go witałam słowami: cześć zły człowieku. Teraz jego pieski mają kojec 🙂
Po ósme…
Nie cierpię zakłamania. Podszywania się, knucia, intrygowania. Ludzi, którzy w imię swoich racji potrafią zrobić nagonkę na drugą osobę.Nie cierpię perfidii nawet w najlżejszym wydaniu.
Po dziewiąte…
 Jak  już wspomniałam,  mogłabym skopiować tekst Niedyskretnej właściwie co do każdej literki, może oprócz jednego: chrapania. Bo ono mi tylko przeszkadza 😉 Ale jedno muszę powielić i wyszczególnić, a mianowicie:
Po dziesiąte…
ZIMY!
Nie cierpię jej!!!!! Za to, że jest taka długaaaaaaaa!!!! Za to, że już niby odpuszcza, da poczuć zapach wiosny i wredna wraca z powrotem, i leci z nami  w śniegowe  kulki  😉
 
Jak widać, nie ma życia bez cierpienia, więc  cierpię.
A jeśli ktoś ma ochotę podzielić  się swoim, to: ZAPRASZAM!
A co tam, za oknem mróz, śnieg, buro szaro ewentualnie biało, więc można narzekać:
Do dzieła!

Bezdzietność z wyboru…

  Dzieci są naszą – rodziców-  największą miłością, bo każda inna miłość może przeminąć, a miłość do dziecka trwa nawet wtedy, gdy jego już  zabraknie.

Ale nie każdy człowiek może doświadczyć tej miłości. Pomijam  rodziców patologicznych, to nie każdy może lub chce mieć dzieci.
Z czasów swojego dzieciństwa i wczesnej młodości pamiętam dwa bezdzietne małżeństwa, które przychodziły do moich rodziców. Jedni to zapaleni podróżnicy, więc zawsze z otwartą buzią słuchałam ich opowieści o podróżach. A były to czasy, kiedy niełatwo było dostać paszport i wizę- przepustkę do innego, kolorowego świata.  Drudzy to miłośnicy kultury i sztuki.  To z nimi moja mama chodziła do teatru, do operetki, często zabierając mnie ze sobą. Nigdy nie zapytałam, dlaczego nie mają dzieci. Nigdy nie słyszałam w domu na ten temat żadnej rozmowy. Osobiście traktowałam ich jako ciekawych ludzi mających własne pasje i ciekawe życie.
Obecnie w moim  otoczeniu jest  jedno bezdzietne małżeństwo. Nie wiem, czy  nie mogą, czy nie chcą mieć dzieci. Najzupełniej jest mi to obojętne, choć nie ukrywam, że rozmawiałam na ten temat z kimś mi bliskim, kto również jest i im bliski z powodu więzi rodzinnych. Ale ta osoba również nie wie i wiedzieć nie chce. Usłyszałam, że woli myśleć, że nie mogą mieć dzieci niż usłyszeć wprost, że nie chcą mieć dzieci. Padło stwierdzenie, że bardzo wiele straciliby w jej oczach. Byłam zaskoczona, ale nie tokiem myślenia, a tym, kto te słowa wypowiedział. Osoba bardzo tolerancyjna i życzliwa innym.
To dało mi do myślenia, że wiele osób postrzega innych przez pryzmat posiadania potomstwa czy jego braku. Że ktoś, kto świadomie decyduje się, aby nie mieć dzieci, postrzegany jest przez większość społeczeństwa jako egoista pozbawiony wyższych uczuć. Wciąż w naszej kulturze, a właściwie jej braku są na porządku dziennym pytania typu: a kiedy dziecko? Zadają je nie tylko najbliżsi, ale również i dalsi znajomi, gdy tylko w ich otoczeniu pojawi się para lub młode małżeństwo. Bezdzietni są bezustannie nagabywani. Bo  model rodziny jest jeden: Rodzice plus dziecko, a właściwie dzieci. Bo rodzice jedynaków również czują na sobie  presję społeczeństwa.
Czy faktycznie niechęć do  posiadania dziecka  od razu dyskwalifikuje kogoś jako człowieka? Świadoma decyzja, że w tym związku nie będzie dzieci, budzi nieufność oraz automatyczne analizowanie  pobudek takiej postawy. Czy bezdzietne małżeństwo jest przez większość społeczeństwa  postrzegane jako to wybrakowane?
Gdy słyszymy słowa typu: nie lubię dzieci, nie  chcę ich mieć, nie czuję takiej potrzeby- to zapadają one w naszym umyśle i sercu. Bo to nie to samo, jak ktoś mówi, że nie lubi podróżować, czy czytać książek. 
Miłośnicy zwierząt domowych, szczególnie psów i kotów często  nie potrafią przyjąć do wiadomości, że ktoś może nie podzielać ich miłości do czworonogów. Już to każe im podejrzliwie i z ostrożnością patrzeć na takiego osobnika.
Osoby posiadające dzieci reagują podobnie w stosunku do par bezdzietnych, szczególnie tych z własnego wyboru. Brak instynktu macierzyńskiego wciąż w naszym społeczeństwie jest potępiany. Często osoby, które nie chcą mieć dzieci, nie mówią o tym wprost, bo nie jest to życzliwie i ze zrozumieniem przyjmowane. 
Czy słusznie?
 

Odrobinę szczęścia w…

   Podobno trzy miliony Polaków szuka miłości w internecie. Ile  w tej liczbie jest kobiet?  Nie wiem. Ile osób  znajduje miłość za pomocą sieci?  Nie wiem. Największą szanse mają ci, co szczerze siebie przedstawiają, co nie oznacza, że od razu należy odkryć wszystkie karty. Ale jeśli komuś zależy na poważnym związku, to lepiej nie koloryzować rzeczywistości lub co gorsze, całkiem ją zmieniać. Kłamstwo prędzej czy później i tak wyjdzie na jaw. 

Potrzeba miłości jednak jest tak ogromna, że wiele kobiet daje się oszukać. Bo o czym marzy dziewczyna, gdy tylko dorastać zaczyna?

 Oczywiście o miłości..   Bo…
Każda odda z ochotą
Nawet srebro i złoto
                I brylanty i wszystko co ma
 
 Szczególnie gdy lata lecą, a miłości na horyzoncie nie widać. Szkolne koleżanki już dawno powychodziły za mąż, a w pracy każdy ma swoją połówkę, z którą tworzy jakiś związek. Więc…                                                                    
                                                                         

 

                       Bez namysłu najszczerszej 
                         Niech ktoś wszystko zabierze
 
Kto? No właśnie kto?
Oniemiałam po obejrzeniu programu, w którym jedna z pań opowiedziała historię swej miłości do kogoś, kogo znała tylko z netu i przez 4 lata nie poznała osobiście. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, ale ten ktoś  wyłudził od niej 400tys. 
 
W zamian za to niech tylko da
 
Odrobinę szczęścia w miłości
Odrobinę serca czyjegoś
Jedną małą chwilę radości
Przy boku kochanego
Stanąć z nim na ślubnym kobiercu
Nawet łzami zalać się
Potem stanąć sercem przy sercu
I usłyszeć kocham cię
 
Niestety, w tym przypadku może i były chwile radości i padły oczekiwane słowa, ale zamiast sukni ślubnej z welonem jest ogromny dług i chyba jeszcze większy wstyd. Wstyd, że można być aż tak naiwną.
Ale tak to bywa, gdy za wszelką cenę chce się spełnić swoje marzenie.
W pogoni za miłością niektórzy zatracają rzeczywistość, a to najczęściej kończy się boleśnie.
Dziś dzień zakochanych…
Ile samotnych serc oddałoby wszystko by nie być w takim dniu  samej/samym? Usłyszeć choćby jedno czułe słówko?
Mieć tę odrobinę  miłości w taki dzień.
Pewnie wiele, wbrew temu, co czasem mówią,  że nie lubią walentynek, bo to takie nie nasze i na dodatek  komercyjne święto jest.
Bo jest.
Ale czy wszędobylskie czerwone serca są takie złe?
No nie, bo miłość nie jest zła, nawet taka od święta.
Jednak ja Wam życzę dużo, a nie tylko odrobinę, jak również codziennie, a nie tylko od święta… SZCZĘŚCIA W
MIŁOŚCI!!!!****
 
                                                                                              
                                                                                      Silvia  Bratanova
 
                                            
 
 
 
 

Wizyta…

   Pewne wizyty  mają z góry określony charakter. Ta była totalnym zaskoczeniem. Uprzedzona 15 minut przed, w najśmielszych domysłach  nie zbliżyłam się nawet  na milimetr do tego, czego miała dotyczyć. Bo czy człowiek zakłada od razu najgorsze? No nie. Ale wystarczyła chwila i jedno słowo, może dwa, gdy już wiedziałam. Nagle zobaczyłam siebie sprzed 12 lat. Wróciło do mnie to wszystko,  co wtedy czułam. Strach pomieszany z optymizmem i wiarą, że się uda. Ta sama diagnoza, mniej więcej ten sam wiek, również małe dzieci. Szlag.

Jak ja dobrze Ją rozumiem.
Jak i to, że nie ma nic gorszego niż czekanie.
Na konsultacje.
Na operacje.
Na leczenie.
Podałam nazwiska. Wykonałam telefon. Powiedziałam, co zrobić, jeśli już pierwszy termin okaże się zbyt odległy.
Padły banalne słowa.
O optymizmie. O dzieciach. O tym, że stres jest wrogiem. I że będzie dobrze.
Bo do jasnej choler.y ma być dobrze!
 
Szlag!
Szlag, bo to kolejna osoba, która nie lekceważyła badań ( pisałam już o tym  TU), a została zlekceważona przez lekarza. Mogła już dwa lata temu być zdiagnozowana. Uwierzyła lekarzowi, że to nic takiego, że się samo wchłonie itp…
Szlag!
 

Niełatwe decyzje…bez wsparcia.

   Decyzję już podjęła.  W tym samym momencie poczuła ulgę i spokój.  Nie było łatwo, bo nie jest łatwo odejść od firmy, w której przepracowała ponad 20 lat. Pierwsza jej praca i jedyna. Decyzję przyspieszył fakt, że od jakiegoś czasu nie realizowała wszystkich  wymogów firmy, a co za tym idzie, nie spełniała  wszystkich warunków, by wciąż być jej  pracownikiem. 

Mogła wprawdzie  negocjować, ale już była tym zmęczona. Bzdurnymi wymogami, takimi, że zysk, który wciąż wypracowywała dla firmy, nie był wystarczającym czynnikiem, by nie dostać wypowiedzenia. Bo jeszcze jest potrzebna dynamika.
Ludzie sami odchodzą z firmy, prędzej czy później będą musieli zmienić zasady, ale ja już decyzję podjęłam- mówi.
Nie boi się, że zostanie bez pracy. Na samą wieść, że odchodzi, rozdzwonił się telefon z propozycjami od konkurencji. Ona najchętniej zmieniłaby branżę, ale jeśli się nie uda to trudno, zawsze w odwrocie ma to, co robiła do tej pory. Tyle  że pod szyldem innej firmy, więc i innych zasad. Oby.
Pewnie, że jakiś niepokój w niej jest. Nigdy nie zmieniała pracy. Umie tylko to, co robiła do tej pory. Ale chce spróbować.
I tu jest problem, bo tej decyzji nie rozumie mąż. Nie wspiera, tylko dorzuca kamyczki do ogródka. Wyciąga same minusy takiej decyzji. W myśl zasady, że stare już oswojone i trzeba się tego trzymać, póki sami nie wyrzucą. Ciosa kołki na głowie, choć Ona  zatyka uszy, bo rozmowa na argumenty dawno się już skończyła.
Dziwne, bo sam kilkakrotnie zmieniał pracę. Miał okres bezrobotny. Przez długi czas, to Ona więcej zarabiała. Tym  bardziej jest Jej przykro, że nie ma w Nim wsparcia. Szczególnie że wytyka Jej lenistwo i brak zaangażowania, by wymogi firmy spełnić. A Ona się po prostu wypaliła. Nigdy nie lubiła swojej pracy, ale dopóki warunki w miarę Jej  odpowiadały, to pracowała. Ale to klient był priorytetem, a nie  firma. 
Boli Ją ten bark wsparcia. Nie pomaga.
Chciałaby się poczuć bezpiecznie. W domu.  W końcu nic się nie stanie, jeśli nawet przez jakiś czas będzie na utrzymaniu męża. Tak jak kiedyś On na Jej. Nie wymawia. Tylko czuje się z tym sama i nie chce być wpędzana w poczucie winy.
Dużo trudniej podejmować decyzje, gdy nie ma się wsparcia wśród bliskich.
Ale jeszcze trudnej jest wtedy, gdy go brakuje, kiedy taką decyzję już się podejmie.
 

Brak spontaniczności, ale są dobre wiadomości :)

   Jeszcze nie tak dawno  wystarczył telefon  by zostawić wszystko w tyle i wsiąść…Nie, nie do pociągu byle jakiego, ale do własnego pojazdu mechanicznego, by samej   lub z mężem  pomknąć tam, gdzie życie towarzyskie tętni życiem 😉  Dziś coraz częściej umawiamy się z dużym  wyprzedzeniem, a kiedy wyjazd się zbliża to ochota maleje. Co się dzieje? Na pewno nie o towarzystwo chodzi, bo ono sprawdzone już od lat.  Więc o co? Sama nie wiem. 
Gdzieś ta radość się ulotniła, radość z oczekiwania. A może to lenistwo i zmęczenie? Bo trzeba gdzieś jechać, zorganizować dzień, a czasem dwa. I już się odechciewa. Wygodniej zostać w domu lub ewentualnie spotkać się z kimś na miejscu. A najlepiej jak towarzystwo przyjedzie do nas.
Przeraża mnie myśl, że gdyby nie ważność spotkania ( półwiecze) to pewnie dziś bym w domu została  odpuszczając sobie kolejny towarzyski spęd. Potem bym pewnie  żałowała, że nie ruszyłam swoich czterech liter. Więc ruszam, choć w tej chwili bez przekonania.
Ech…
Gdzie ta dawna spontaniczność? Ulotniła się jak ulatnia się po przebudzeniu sen…
 
**********************************************************
Wiecie co rozjaśni najbardziej pochmurny dzień?
Dobra wiadomość. Taka, która powoduje, że napięcie bezustannie towarzyszące  przez 8 miesięcy znika w jednej chwili.
Tatowy krwiak się wchłonął.(Pamiętacie wypadek na budowie?)
Ulga niesamowita!
I nic to, że za oknem hula wiatr i leje deszcz!
 
Miłego weekendu!!!!

BEZSENsu

Środowy poranek był z tych durnych i pochmurnych. Po prawie bezsennej nocy, bo bezsensu  obudziłam się w jej środku i bezsensownie przewracałam się z boku na bok, myśląc o wielu rzeczach, by o wielu nie myśleć. Rano wstałam nieprzytomna. Za oknem pochmurne szarości, pod powiekami piasek. Niestety nie ten z nadmorskich plaż, z którego wizualizacją ostatnio zasypiam, marząc o słonecznych kolorach. Gorąca kawa z mlekiem koniecznie w jednym z ulubionych kubków nie smakowała tak, jak zawsze. W durny, chmurny poranek nic nie cieszy. Wręcz przeciwnie, irytuje i wkurza wszystko wkoło. Więc tym bardziej powinno zirytować brak dostępu do netu. W pierwszej chwili pomyślałam, że przechodząc z abonamentem za telefon do innego operatora, przez pomyłkę odłączono nam internet. Sprawdziłam to i okazało się, że nie wpłynęła należność za miesiąc listopad. Za grudzień i styczeń jest. Więc odcięto. Przyjęłam to spokojnie, choć dla mnie osobiście nie jest to logiczne, ale..Za to mój mąż jako sprawca zaniedbania, choć po sprawdzeniu okazało się, że nie jesteśmy posiadaczami faktury za ten feralny miesiąc (kolejny raz listopad nie daje się lubić) nie bardzo się chciał z tym faktem pogodzić. A mianowicie, że na podłączenie musimy czekać do 48 godzin po puszczeniu faksu lub maila. Zważywszy na to, że faks był nieczytelny, a mail poszedł przed godziną 16, po której panie i panowie w dziale  windykacji już nie pracują, a rano zaczynają od godziny 8  i każda rozmowa kończyła się, że takie są procedury, to mój mąż nie poddał się. Gdy ja spokojnie przyjęłam i przetrawiłam informacje, że być może do sieci będę miała dojście dopiero jutro popołudniu, On jadąc w stronę DM, wykonał telefon i chyba całym swym darem przekonywania spowodował, że net już mamy 🙂
Dziś dzień też się zapowiada chmurny, ale może już nie będzie taki durny?  Durny, czyli taki  irytujący bezsensu.
Nie, dziś powinien być całkiem inny dzień, bo…mijają DWA lata od zakończenia leczenia.  Do przechytrzenia statystyki brakuje jeszcze trzech. Ale kto by się w tej chwili tym przejmował?
Dziś świeci słońce, to nic, że bez sensu dzień jest pochmurny. Od czego jest wizualizacja 🙂