Urodzony dnia…

niedziela, 29 stycznia 2012
 
W stolicy inauguracja stadionu narodowego. Mimo dotkliwego mrozu przyszło mnóstwo ludzi, wstęp wolny. Urodzona w Korei, ale reprezentująca Nową Zelandię czternastolatka stała się najmłodszą zwyciężczynią turnieju golfowego w historii.   Lodowa rzeźba Justyny  Kowalczyk stanęła w szklarskiej Porębie.  Dzięki wygranej Danii, Polska zagra o igrzyska w Londynie. Z Rosji nielegalnie wypływa rzeka pieniędzy, utworzono więc specjalną  grupę rządową do zwalczania prania pieniędzy. Katastrofa statku Costa Concordii ściąga tłumy turystów na wyspę. Paradoksalnie mieszkańcy z tego powodu są trochę szczęśliwi, mimo że katastrofa była wydarzeniem przykrym. W kraju wicepremier Pawlak zapewnia, że jak stanieje dolar to stanieją paliwa, mimo że Iran ostrzega, że baryłka  może sięgnąć 150 dolarów. Ale nie tylko nas mrożą ceny paliw, również i Włochów, którzy  z  tego powodu mniej jeżdżą. Politycy w „kawie na ławie”  zgodnie stwierdzili, że protest ws. ACTA to klasyczny wyraz funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego. Policja zatrzymała sprawcę fałszywego alarmu bombowego w jednym z wrocławskich szpitali. Grozi mu za to 12 lat więzienia. Strażak uratował kobietę, która weszła na tafle jeziora by złapać psa, który zerwał się ze smyczy. Pod jej ciężarem lód się załamał i wpadła do wody. W niedzielny poranek było nadzwyczaj słonecznie i mroźno. Jak zwykle najzimniejsze okazały się Suwałki -19 stopni.  Początek lutego synoptycy zapowiadają dość mroźny i słoneczny. W szpitalu powiatowym w niedzielne południe przyszedł na świat śliczny zdrowy chłopczyk. Bardzo  oczekiwany przez rodziców, dziadków i pradziadków. 
Mama chłopczyka czuje się dobrze, ale już ma obawy, co z urodzonego w niedzielę wyrośnie. Babcia twierdzi, że zdolny leniwiec tak jak Jego wujek, czyli brat mamy. Cała rodzina jest przeszczęśliwa! 🙂

Nic się nie zmieniło, choć tak wiele się zmieniło…

Prawie 20 lat temu rodziłam drugie i jednocześnie  ostatnie dziecko. Mieszkałam już wtedy na wsi, na obcej  ziemi, w obcym otoczeniu. Od razu pojawił się dylemat gdzie udać się do lekarza. Oczywiste dla mnie było, że pójdę prywatnie, ale już nieoczywiste kogo wybiorę i w jakim mieście. Wybór wiązał się ściśle z wyborem miejsca porodu. Jedno było pewne, że nie chcę rodzić w szpitalu, do którego z powodu rejonizacji przynależałam. Oj nie miał on wtedy dobrej renomy, a właściwie miał wręcz fatalną.  Ze wszystkich jego oddziałów, w opowieściach  typu grozy,  porodówka zajmowała pierwsze miejsce. I dotyczyło  to zarówno warunków tam panujących  jak i  personelu.   Zresztą miasteczko, w którym się znajdował, nie było mi nigdy po drodze, więc pod uwagę brałam tylko  dwa miasta wojewódzkie. Jedno to moje Duże Miasto, a drugie to bliższe  mojego miejsca zamieszkania. Nie ukrywam, że pierwsza myśl to taka, że  będę rodzić w moim mieście. Przecież  ja  nawet  do fryzjera tam jeździłam, tam mam rodziców, przyjaciół,  w prawie każdym szpitalu jakiegoś znajomego lekarza, tam  w końcu rodziłam  pierworodną-Tuśkę… Ale potem przyszła  refleksja, jak ja to logistycznie rozwiążę. Bo choć jazda ponad sto kilometrów  do lekarza  nie byłaby czymś niewykonywalnym, szczególnie że w DM bywałam dość regularnie w krótkich odstępach czasowych,  to jednak nie mogłam przewidzieć przebiegu ciąży, ani  tego, jak i kiedy zacznę rodzić.  A  największym argumentem  za tym, by  wybrać szpital  położony bliżej, było to, że z Maluchem do domu chciałam wrócić jak najszybciej, a nie po długiej jeździe samochodem. 
Od lokalnej koleżanki dowiedziałam się o lekarzu, którego pacjentki sobie chwalą i  który ma praktykę w wojewódzkim szpitalu. To był traf w dziesiątkę. Od razu umówiliśmy się, że będzie przy moim porodzie. I tak się stało, a opiekę miałam fantastyczną.
 
A teraz czekam na wnuka. Tuśka również wybrała prywatne wizyty, z tą różnicą, że lekarz, choć polecany  to nie pracuje w żadnym szpitalu.  Od samego początku była przekonana, by rodzić w tym samym szpitalu co ja Miśka, ale…Minęło 20 lat i wszystko się zmienia…Teraz to szpital wojewódzki nie   ma dobrej renomy, za to chwalony jest ten w małym miasteczku. W obu szpitalach warunki  sanitarne są niemal identyczne,  tylko  różnica jest taka, że w tym powiatowym personel z większą empatią, uwagą   podchodzi do rodzących. Nawet sam lekarz prowadzący Jej ciążę, powiedział, że tylko w wypadku, gdyby ciąża była patologiczna, to radziłby wojewódzki,  ze względu na sprzęt specjalistyczny, a tak teraz jest  lepiej rodzić w powiatowym. Szczególnie że wojewódzki tonie w długach i na wszystkim oszczędzają. 
Więc córcia znalazła lekarza ze szpitala powiatowego, który ma prywatną praktykę. I tak jak ja  20 lat temu, tak teraz Ona umówiła się na wspólny poród. 
A ja odetchnęłam z ulgą.
Bo choć wszystko się zmienia-  nie ma już rejonizacji, są porody rodzinne, szpitale dobrze wyposażone, warunki cudowne  itp…-t o jedno się nie zmienia- strach o zdrowie i bezpieczeństwo rodzącej i dziecka, które zależy  od drugiego człowieka- lekarza, położnej…Od ich podejścia, od ich decyzji…
 
I nie zostawiałabym to losowi, w myśl że tyle kobiet  już rodziło i jakoś to było…Bo jakoś, a właściwie jakość  ma  w tym przypadku ogromne znaczenie.
I dobrze, że są lekarze, którzy uważają, że to kobieta powinna decydować, jak chce rodzić, o ile oczywiście nie ma przeciwwskazań medycznych…
 
 

O śnie, który śni się nie bez powodu..

Tak naprawdę to sny nie spędzają snu z moich powiek.  Nie wierzę w nie. Chociaż właściwiej  byłoby napisać,  że nie przywiązuję do nich uwagi. Nie interpretuję, całkowicie ignoruję. Choć gdzieś w mojej podświadomości tkwi, że jak coś tam się śni, to nie jest dobrze. Ale co dokładnie, to nie mam nawet najmniejszego pojęcia. Zęby? Mięso? Z krwią, bez krwi…czarna to magia dla mnie, choć są momenty, kiedy wiem, bo ktoś akurat powie, gdzieś  przeczytam, a potem zapominam.

Ale w jeden sen wierzę. Choć nie mnie on się śni.
Gdy mojej mamie śni się Jej tata, a mój dziadek, to zawsze po to, by Ją ostrzec, że coś złego się stanie. A właściwie przygotować.
 Na chorobę. Na śmierć.
Mama była dla Niego ukochanym dzieckiem, mimo że  do kochania miał jeszcze trzech synów. Gdy   pojawiłam  się na świecie, dziadek z miłości oszalał, wiele anegdot z tym faktem  jest związanych i do dziś krążą w naszej rodzinie. Zmarł, gdy  miałam pięć lat. Właściwie Go nie pamiętam, chociaż  mam jakieś przebłyski i skojarzenia.
 
Pierwszy raz  przyśnił się mamie  tuż przed Jej zachorowaniem na raka i moim wypadkiem. Miałam wtedy 9 lat, a mama 30.  I potem  za każdym razem śnił się  jak miało coś się złego wydarzyć. Przed chorobą babci, a potem Jej śmiercią.  Przed śmiercią moich dwóch wujków, a braci mamy. Przed każdym moim zachorowaniem.  Przed wypadkiem Miska i  wypadkiem taty( mojego). Czasem od snu mijało kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy, ale  zawsze coś poważnego, złego lub nieodwracalnego  w skutkach spotykało kogoś z bliskich.
Prawda  o tym śnie, czyli co przepowiada, tak naprawdę dotarła do mnie, dopiero gdy po raz pierwszy dopadł mnie skorupiak.
Bo oczywiście  wcześniej mojej mamie  przyśnił się mój dziadek, a Jej tata.
Potem jeszcze kilka razy  przyznawała się  że śnił  się, ale  zawsze robiła to  po tym, jak już coś się wydarzyło.  Ostatni raz-dwa lata temu, po wypadku taty.
Podejrzewam, że nie mówiła  nikomu,  bo nie chciała nas  martwić, ale pewnie też dlatego, że za każdym razem ma ogromną nadzieję, że tym razem nic się złego nie wydarzy.
Bo to takie irracjonalne…
 
 Wczoraj po raz pierwszy mama  złamała  zasadę niemówienia o śnie, póki coś złego się nie stanie.
Podczas  naszej rozmowy telefonicznej powiedziała, że przyśnił się Jej tata.
I o swoim ogromnym niepokoju.
O Tuśkę…bo to zaraz poród…
O mnie, bo …wiadomo, jestem na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o spełnienie się proroczego snu…
O tatę (mojego), który wciąż intensywnie  pracuje, a przecież zdrowie już nie takie jak przed wypadkiem…
 
Cholera!
Dziadek NIGDY nie śnił się bez powodu.
Mama  to wie. Ja to wiem.
 
Mam wrażenie, że właśnie  z moimi bliskim usiadłam do gry  zwanej  rosyjską ruletką. 
Jeden nabój, który kogoś na pewno trafi. Może zrani tylko, a może… zabije.
 
Gdy skorupiak dopadł mnie po raz drugi i po fakcie dowiedziałam się, że  a jakże, dziadek znowu przyśnił się mamie, to powiedziałam, że  następnym razem ma od razu  mi o tym powiedzieć.
Jednak nie powiedziała,  gdy przyśnił się przed tatowym  wypadkiem.
Zrobiła to wczoraj.
A ja od wczoraj wiem, że nie jest to wiedza lekka i całkowicie rozumiem,  czemu do tej pory jej ciężar dźwigała sama….
 

Życie tuczy…

Na samym początku muszę napisać, że nigdy nie byłam na diecie. Dieta to twór dla mnie zbyt skomplikowany. Jedyne co robiłam, żeby schudnąć te 2-4kg, to ograniczenie słodyczy.  Dla zdrowotności nawet  je wyeliminowałam  na kilka miesięcy, jakiś czas temu. Niestety, nałóg jest silniejszy. I nawet wizja skorupiaka, który żywi się cukrami i węglowodanami  nie jest  w stanie  mnie powstrzymać na dłużej. Dlatego  wszelakie kluchy, pierogi nigdy nie poszły w odstawkę, a ze słodyczami, choć czasem walkę wygrywam, to w ogólnej bitwie wciąż sromotnie przegrywam 😉 

Ale w końcu to normalne, bo podobno łakomstwo mamy w genach. Wszyscy musimy jeść, bo to czynność fizjologiczna utrzymująca nas przy życiu, więc w jakiś sposób jesteśmy od jedzenia uzależnieni.  Ale jeśli jedzenie sprawia nam ogromną przyjemność i służy nam przede wszystkim  do poprawienia nastroju, to już możemy mówić o prawdziwym uzależnieniu, coś w stylu dopalaczy. Jeśli  za każdym razem, kiedy pogarsza nam się nastrój sięgamy po jedzenie  i to w coraz większych ilościach, po to, żeby poprawić sobie samopoczucie, to znaczy, że popadliśmy w nałóg.
Zanim się zorientujemy, jest nas o kilka, kilkanaście kilo więcej.  No, chyba że ktoś ma tak dobrą przemianę materii i waga  sama trzyma się w ryzach. 
 Wiele moich koleżanek walczy z wagą,  stosując diety, które tak naprawdę nie przynoszą oczekiwanego skutku.  Są i takie, które  pogodziły się  z nadwagą, zaakceptowały siebie i w efekcie kolejny raz wymieniły  garderobę w szafie.  Najczęściej z wygody, by nic nie robić i niczego sobie nie odmawiać 
Nie jestem zwolenniczką katowania się. Zbyt wielką przyjemność sprawia mi jedzenie. Ale mimo własnego nałogu potrafię trzymać go w ryzach. Jak ? Sama nie wiem, bo wciąż zdarza mi się podjadać późną porą, jem  nie zawsze zdrowo, i to najczęściej  bardzo tuczące potrawy. Może kluczem jest to, że jem często, ale małe porcje, bo mój żołądek szybko się wypełnia. Przez to często się przejadam, nie ukrywam, że z łakomstwa.  Jednak  strażnikami mojej wagi są  ciuchy w szafie, a konkretnie spodnie 😉 Jestem do nich bardzo przywiązana i  gdy robią się za ciasne, po prostu przez tydzień, góra dwa uważam na to, co jem. Nie ćwiczę, bo kręgosłup tego nie lubi.  Pływanie i jazda na rowerze, ale tylko w sezonie. 
Nie wiele robię, a jednak wciąż mam rozmiar 36/38…S/M… 
Pewnie to geny…choć nie wiem po kim.
Jednak życie tuczy ludzi… obserwuję to nie tylko na własnym podwórku. 
Nie przeszkadza mi nadmiar wagi u innych, ale wiem, że u siebie raczej bym go nie zaakceptowała. Dobrze pamiętam, jak źle się czułam wtedy, kiedy napompowana zostałam lekami. I to nie  odbicie w lustrze było największym problemem. A związane z tym faktem złe samopoczucie. Było złe, więc jeszcze więcej i częściej jadłam.  I wiem, ile potrafi cudu zdziałać te 2 kilo mniej, jak człowiek o niebo się lepiej czuje we własnej skórze. Więc nie wyobrażam siebie cięższej o 10-20 kilogramów  Oprócz dwóch ciąż nigdy takiego przyrostu wagi   nie doświadczyłam, na szczęście 😉
A jak jest z Wami i Waszą akceptacją własnego ciała i ewentualnego jego nadmiernego przyrostu?
 Walczycie z tym, czy poddajecie się, akceptując rzeczywistość?
Aha, coby było jasne, nie uważam, że  każda kobieta powinna nosić co najwyżej rozmiar 40,  ani też przekraczać jakieś konkretnej wagi.  Myślę, że to jest bardzo indywidualne, i o nadmiarze kilogramów mówimy wtedy, gdy z ich powodu nie czujemy się już  komfortowo. 
 
 

Tylko nowa szata zdobi…?

Ten tekst skierowany jest do kobiet…

Moje drogie, czy zwracacie uwagę, jak jest ubrana kobieta, z którą się spotykacie? Wasza koleżanka z pracy,(z uczelni) znajoma, przyjaciółka, kobieta poznana w towarzystwie, w którym akurat przebywacie… Pewnie większość odpowie twierdząco, bo któraż z  nas nie zauważy oryginalnej bluzki, świetnie skrojonej sukienki, modnego   fasonu spodni itp. Nie ma co ukrywać, że   zwracamy uwagę na fatałaszki. Ale…czy odnotowujecie to w swej pamięci i kodujecie, jak która była ubrana na danej imprezie, w danym towarzystwie? Zapamiętujecie, a potem  wychwycicie, że np. już w tej sukience lub w tej bluzce rok temu ją widzieliście u tego czy tamtego znajomego?
Do czego zmierzam? Już mówię, a raczej piszę 😉
Czy uważacie, że kobieta POWINNA zawsze mieć nowy ciuch, gdy idzie na imprezę w tym samym lub przynajmniej częściowo tym samym towarzystwie?
Bo ja nie. Na pewno nie  powinna, nie musi, o ile tego nie chce i nie jest to spowodowane brakiem pieniędzy. O ile nakładając kolejny raz tę samą rzecz, czuje się  sama  z tym dobrze i wygląda wciąż pięknie.
Skąd te pytania i temat?
Ano wynikł z obserwacji podczas pewnego spotkania dwóch pań (obie znam bardzo dobrze), które mają ze sobą kontakt tylko towarzyski i to najwyżej dwa razy do roku.  Jedna z nich przyszła ubrana w tunikę, którą miała na sobie rok temu na jakieś okolicznościowej imprezie w tym samym towarzystwie, tyle że grono było jeszcze szersze. Gdy wcześniej opuściła nasze towarzystwo, to druga z pań  zwróciła się do Jej męża, powszechnie  uważanego  za skąpca, ze słowami:  że wygląd kobiety świadczy o jej mężu, i zarzuciła, że żonie  musiało być przykro z powodu tego, że ponownie  pokazała się w tym samym ubraniu. 
 Pomijam fakt, że trafiła jak kulą  w płot, to intencje przemowy były mi znane.  Dalej mówiła, że dla każdej kobiety ważne jest by w towarzystwie pokazać się w czymś nowym…
Mnie zaskoczył sam fakt, że zapamiętała jak tamta  była ubrana rok temu. Ja nie pamiętałam…I choć wiem, że mówiła specjalnie, konkretnie do jednego adresata, to jednak tak myśli.
Podkreślając to tym, że faktycznie zawsze na różnych imprezach jest w nowej garderobie. Tak ma i już. Tylko zdziwiłam się, że jest przekonana, ze inne też tak mają, ba! powinny tak mieć. Długo mówiła jakie to jest ważne dla kobiety…
Więc pytam się, dla Was też?
 
Teraz będę ciut złośliwa…Obie dziewczyny mają trochę nadwagi i jedna z nich  w swojej starej tunice ( bardzo ładnej sama pomagałam wybierać podczas zakupu) wyglądała rewelacyjnie, a ta druga  w nowej opiętej bluzce- jak baleronik.
I nagle sobie uświadomiłam, jakie ja  musiałam  wzbudzić  współczucie, gdy  na owej imprezie sprzed roku, byłam w sukience , w której notabene obie panie  już wcześniej  miały okazję mnie podziwiać ( każda osobno więc sukienka zaliczyła już trzecie wyjście).  Mało tego, jeśli część mojej  rodziny ma taka samą dobrą pamięć, to wzbudziłam „współczucie” u wielu osób 😉 I to pewnie nie raz!
O ile mają takie samo podejście do sprawy jak jedna z tych pań.
No i to mnie bardzo rozśmieszyło…;)))
Bo jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić… 
A  może to ja się mylę?
I coś ze mną nie tak, że nie widzę problemu,  by cudną sukienkę ( lub inny ciuch), w której wygląda się rewelacyjnie, ubrać kolejny raz na  imprezę, gdzie znajdzie się ktoś  z towarzystwa, kto już w niej mnie widział…
 

Kinder niespodzianka…;)

Musiała być  bardzo zdeterminowana, bo  któregoś dnia nie wróciła na noc. Nikt nie zauważył jej zniknięcia,  nikt nie tęsknił, nikt  nie szukał. A ona  wcale nie chciała wracać, bo uwiła sobie nowe, samodzielne gniazdko.  Nie tak komfortowe, jak to, w którym spędziła  dotychczasowe całe swoje dorosłe życie, za to z całodobowym dostępem do artykułów zbożowych. Zresztą droga powrotu najczęściej była zamknięta.  Instynkt, jaki w sobie poczuła, był silniejszy niż rozsądek, dlatego w tajemnicy przed całym światem, nie zważając na porę roku, na trudy i niebezpieczeństwo,  postanowiła zostać…matką.  To się nazywa mieć nieodparty instynkt macierzyński 😉
 
Foto relacja tutaj.
 
 
Mam ochotę protestować i w ramach protestu …nie chorować! 
Wszystkim zalecam, by tak zaprotestowali.
Może wtedy lekarze i aptekarze  zauważyliby, że bez pacjentów ich zawody nie mają racji bytu.
Wiem, to nierealne, ale o ile wtedy byłoby piękniejsze życie 🙂
Ryzyko tylko, że sporo krótsze…;)
Ale, że  we mnie ochota na protest  mocno  się zakorzeniła-  bo przecież nie może tak być, że lekarze mogą, aptekarze mogą , a pacjent nie- to wymyśliłam, że w aptece nie będę kupowała  nic innego poza lekami na receptę, oczywiście tymi prawidłowo wypisanymi.
A, że chorować nie zamierzam…;)
 
 
A za oknem jakaś taka podróbka Zimy przyszła. Taka, co to w półkroku przystanęła i nie wie, czy zagościć się na dobre, czy też dalej iść.
Mamy więc lekki mrozik i niewielki śnieżek 😉

 

Spotkanie z nutą czekolady w tle…

Gdzie i z kim  można zapomnieć ( nie mylić z zapomnieniem się), że otaczająca rzeczywistość zbyt mocno skrzeczy i  czy tego chcemy, czy nie, to dopadają nas nie tylko nasze własne nieszczęścia, ale i te, co krążą wokół naszej przestrzeni…?  

Wystarczy umówić się w  restauracji o nazwie tak słodkiej i aromatycznej jak Czekolada,  z dziewczynami,  z którymi łączą nas  najcudowniejsze wspomnienia, bo z czasów, kiedy byłyśmy wszystkie piękne i młode 😉 Gdy oprócz przyjaźni, miłości i nauki (kolejność indywidualna) nie miałyśmy innych  obowiązków i zmartwień 😉

 I  na przykład:  przy pomocy  naleśników ze szpinakiem i  kurkami w sosie porowym ( lub kurkowy albo serowym), sałatki francuskiej i  hiszpańskiej ( albo orzeźwiającej),  dwóch butelkach  półwytrawnego czerwonego  wina oraz  kilku butelkach   piwa  i oczywiście   koniecznie tortu czekoladowego, zimnej i gorącej czekolady –  przegadać 8 godzin  można i mniej, choć my i tak czułyśmy niedosyt) Tyle czasu nam  zajęło opowiadanie co się wydarzyło  od ostatniego naszego spotkania  ( 3,5 roku temu)w takim samym składzie. Zważywszy, że  w międzyczasie spotykałyśmy się w różnych konfiguracjach ( mniej liczebnych), albo   przynajmniej kontaktowałyśmy się telefonicznie, to tak naprawdę zaległości miałyśmy niewielkie..;) A i tak miałyśmy o czym gadać 🙂
 A na koniec  i tak trudno było nam się rozstać, więc wylądowałyśmy w innym lokalu, gdzie  dwie przemiłe właścicielki mimo późnej pory, zaserwowały nam przepyszne kołduny z barszczem czerwonym i  dzielnie znosiły nasze towarzystwo 🙂
Ech te kobiety… W Czekoladowej obsługiwał nas przystojny, młody kelner, ale to właścicielki niedużej  knajpki podbiły nasze serca.
Cudowny czas, bo babski czas…
Przegadany, na dodatek  z ulubionymi smakami…
I wiecie co?
Nikt tak pięknie nie potrafi prawić komplementów, jak kobieta kobiecie 🙂
 
A jutro  w mieszanym towarzystwie ( bo  panowie  wcale nie są passe i czasem są mile widziani ;)), ale za to z moimi dwoma Przyjaciółkami- jedna z Dużego Miasta, a druga lokalna – już definitywnie przypieczętujemy ten Nowy Rok. Tak naprawdę powinniśmy zrobić to dzisiejszej nocy, ale jeśli się ma  pracujące soboty…
 
Jak Wam mija  13. w piątek?
Mnie bladym świtem, jeszcze przed sygnałem budzika obudziła moja komórka. Nie zdążyłam odebrać, ale zdążyłam przeczytać na wyświetlaczu, że dzwoni mama, więc lekko zaniepokojona oddzwoniłam.
– Słucham – słyszę spokojny głos Rodzicielki.
– Dzwoniłaś?
– A…nie, to znaczy tak, komórka mi się zepsuła i naciskam wszystkie klawisze.
– Aha, czyli wszystko w porządku.
– W porządku…ale czemu ty nie śpisz o tak wczesnej porze ?!
Bez komentarza.
Nie minęła godzina, jak tym razem dzwoni lokalna Przyjaciółka. Odbieram i słyszę papugę w telefonie, więc rozłączam się i oddzwaniam. W słuchawce słyszę zaspany głos.
– Dzwoniłaś? 
-A…nie, bardzo cię przepraszam, ale to M. obudził się i bawi się telefonem.  Przepraszam  cię za pobudkę.
– Spokojnie, przed Tobą była  już moja mama.
 
Spokojnego piątku i miłego weekendu 🙂
 

 

Bez wyobraźni…

Można mieć wszystko…

Piękny dom, rodzinę…kochającą  młodą żonę i cudowne małe dziecko.
Dochodową firmę, pieniądze, wypasione auto.
Ale gdy nie ma się jednego: WYOBRAŹNI- to w jednej chwili można to ostatecznie stracić.
Nieważne kim jesteś i co posiadasz!
Jeśli wsiądziesz po  wypiciu alkoholu za kierownicę, możesz już do domu nigdy nie dojechać.
On już nie dojechał.
Zabrakło wyobraźni i odpowiedzialności.
I paradoksalnie w tym nieszczęściu jest szczęście, że nikt więcej nie ucierpiał.
Pozorne, bo teraz cierpią najbliżsi…

Wszystkie znaki na drodze…

Odkąd do Dużego Miasta  możemy dojechać drogą szybkiego ruchu, czyli tak zwaną S-ką, to mój mąż skwapliwie tę alternatywę wykorzystuje. Ja z kolei wolę starą drogę.

Wiem, dość dziwne, bo kto nie lubi pędzić dwupasmówką bez niespodzianek typu: światła, przejścia dla pieszych, czy drastyczne ograniczenia prędkości?
Ale ja mam na to swoje argumenty:
po pierwsze-  stara trasa jest krótsza około 30km.
po drugie- natężenie  ruchu zmalało na niej  odkąd jest S-ka.
po trzecie -by dojechać  do S-ki trzeba  przejechać  30km i przebić się  przez Średnie Miasto.
po czwarte- mniej spalam paliwa.
po piąte- trasa nie jest nudna, choć jeżdżona milion razy 🙂
Oczywiście mój OM te argumenty obala, twierdząc:
po pierwsze- że jadąc S-ką jest szybciej  taaa o ile Średnie Miasto jest w miarę przejezdne, a będąc już na trasie mocno przyciśnie się gaz).
po drugie- bezpieczniej (tu się zgodzę, ale nie  tak do końca).
po trzecie- jadąc płynnie, samochód  się tak nie zużywa i mniej pali  taaa o ile się jedzie 90km na godzinę).
po czwarte- w końcu  można odpocząć po jeździe innymi koszmarnymi trasami (to fakt, nigdzie za kółkiem tak mnie sen nie morzy, jak na tej trasie).
po piąte- i najważniejsze, nie ma radarów!
 
I tak  prawie  za każdym razem  się spieramy, gdy przyjdzie nam razem jechać do DM i każde z nas zostaje przy swoim 🙂
 
Dlatego, gdy  OM wręczając  mi jakieś pismo i pytając się  czy jestem gotowa na przyjęcie mandatu i punktów karnych,  wyczułam  w Jego głosie odrobinkę, taką tyci, tyci, ale jednak satysfakcję 😉 
– Ja? – zdziwiona, bo widząc na zdjęciu tył mojego auta – którego od  ponad dwóch tygodni nie mam, bo pożyczyłam Miśkowi- w miejscu rozpoznawalnym, czyli na wjeździe do miasteczka na trasie DM a dom- oczywiście starej trasy, którą Misiek również preferuje- od razu pomyślałam, że pewnie dotyczy to  Miśka. Po drugie, Miśka auto, choć starsze to bliźniak mojego, ale rejestracja pojazdu  rozwiała już na samym początku moje wątpliwości. 
A  po wnikliwym przeczytaniu  pisma,  mój udział w wykroczeniu już był  niepodważalny- data sierpniowa, godzina, od razu przypomniały mi i dały pewność, że za kierownica siedziałam ja!
– Skubańcy no! Przecież tam radaru nie ma, a Policji nie widziałam- mówię na głos i dalej oglądam wnikliwie pismo, aż  mi  się rzuca w oczy  kto je przysłał: Straż Międzygminna.
– Pewnie w krzakach byli schowani- OM spokojnie mnie uświadamia i pyta się ile mam punktów na koncie i czy te 4, które dostałam, mogę przyjąć spokojnie.
– Nie wiem ile, ale oczywiście, przecież ja rzadko mandaty dostaje – po chwili zastanowienia- W tym roku minie 29 lat jak jeżdżę, a to mój 5 albo 6 mandat. Całkiem przyzwoity wynik.
Dumna z siebie spojrzałam na OM, wiedząc, ze On nie może tego samego powiedzieć o sobie…
W tym samym momencie odezwał się mój tata, który akurat był u nas:
– A ile cię ominęło…(czytaj, udało się, bo nie przyłapali).
Fakt…
 
Jestem zła, nie za sam fakt, że po przekroczeniu 24 km/h dostałam 200zł i 4 punkty karne, ale, że czekali z tym do nowego roku, psując mi nastrój 😉
Jestem też zła na siebie, bo  mimo to, że nie jeżdżę  brawurowo, to fakt, często przekraczam prędkość  w miejscu zabudowanym właśnie na wyjazdach lub wjazdach do miejscowości,  które tak na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęły, a znak już stoi. Jest we mnie taki bunt na bezsensowne ograniczenia prędkości tam, gdzie nie mają żadnego sensu  według mnie) i choć oczywiście zwalniam, to nie na przepisowe 50km/h. 
Podam taki przykład z naszej okolicy. Między jedną wioską a drugą  jest ograniczenie do 40km/h na całym odcinku drogi. Droga  jest prosta, niedługa, niezabudowana (nie licząc domostw oddalonych kilkaset metrów),  ma  trochę więcej niż kilometr, a obok jest ścieżka dla rowerzystów  i pieszych. Jaki  sens ma tam jazda 40km/h ? I czy w ogóle ktoś to ograniczenie respektuje?
 
Ale przepis jest przepisem a  znak znakiem, mogę się nie zgadzać, ale stosować powinnam.
Dlatego przyznaję się do winy! 
Ale co gorsza, zacznę chyba częściej jeździć S-ką,  ku satysfakcji OM, bo nie mam ochoty patrzeć podejrzliwe na każde krzaki na rogatkach miejscowości  😉 Szczególnie że  na trasie są miejsca, gdzie w podobnych okolicznościach zabudowy  jest znak 70km/h , więc można jakoś to racjonalnie rozwiązać, ale niestety nie wszędzie.  
 I taka myśl mi towarzyszy, że  nieprzestrzeganie przepisów nie zawsze bierze się  z brawury, ale  często  z nieracjonalnego ograniczenia.
A może to tylko nam kierowcom się tak  wydaje?
Ale czy na pewno każdy znak stojący na polskich drogach ma swoje racjonalne uzasadnienie?
 

Moje zdanie…

Się zdenerwowałam.

Po raz pierwszy, gdy zobaczyłam w telewizji kobietę chorą na chorobę nowotworową, która nie dostała recepty z literką „P”.
I nie na rząd się zdenerwowałam tylko na lekarza, któremu sumienie na to pozwoliło.
Protest protestem, ale nie w taki sposób.
Osobiście zmieniłabym lekarza, nie mając do niego już zaufania, gdyż z łatwością przychodzi mu szafowanie czyimś życiem. 
Rząd popełnił błąd.
Nie w tym, że chce reformować, tylko w jaki sposób  ową reformę wprowadził, a ściśle, że jej nie dopracował.
I nie przewidział, że ma do czynienia z twardym przeciwnikiem, który karać się nie da!
 Który gadać chce, ale dopiero wtedy, gdy zapis o karach zniknie, a pacjent niech czeka.
Nie jestem za karaniem, sprawdzaniem, biurokracją- i tu lekarzom przyznaję rację.
Ale funkcjonuje się w takich okolicznościach, jakie są. 
Nie ma szans by w najbliższym czasie powstała baza informacji o pacjencie i owa biurokracja zniknęła. 
Więc trzeba w tej, a nie w innej rzeczywistości funkcjonować. Dla dobra pacjenta.
 Po raz drugi zdenerwowałam się, słysząc, że w tym konkretnym sporze to lekarze mają racje.
Moje zdanie jest inne.
Gdyby protestowali wobec całej ustawy (uznałabym, że pewnie jest zła).
Gdyby protestowali w sprawie leków (tu jakoś cicho), a nie kar…
Gdyby nie cierpiał pacjent.
Przyznałabym, tak jak większość, że słusznie protestują, choć i tak na taką formę protestu mojej zgody by nie było!
 
A tak, choć Ministerstwo Zdrowia się nie popisało, to przynajmniej teraz widać, że  jest duża wola, by korekty wprowadzić.
A lekarze są nieugięci ( ci od pieczątek) z prostej przyczyny, nie mają zaufania do rządu.
Pytanie, czy pacjent nie straci do nich zaufania?
Bo choć winę za ten chaos ponosi rząd, to już za to, że pacjent nie może wykupić leku ratującego życie, gdyż brakuje na recepcie literki „P”, jest winą tylko lekarza!
 
Opowiem pewną historię.
Chcąc zwiększyć skuteczność leczenia, zdecydowałam się na lek, który mi w ramach programu nie przysługiwał.  Nie mogłam jednak  go kupić  w aptece ani w szpitalu, ani bezpośrednio od  firmy farmaceutycznej. Znalazłam się w gabinecie dyrektora szpitala od spraw leków. I usłyszałam coś takiego: Jeśli jest możliwość, to trzeba pomóc!  Wpłacałam pieniądze na fundację w szpitalu, a ta płaciła mi za lek, który dostarczała bezpośrednio firma  w dniu, w którym przyjeżdżałam na leczenie. Moja pani doktor mimo obaw czy ją nie obciążą kosztami ani chwili się nie wahała, by ten lek mi podać. Mało tego, był to początek roku 1999, gdzie tworzyły się Kasy Chorych i wszystko było na wariackich papierach, a ja z innego województwa. Ale nawet przedstawiciel firmy powiedział, że nie zostawi mnie bez następnych dostaw, nawet gdyby  z tej formy płatności szpital się wycofał. Coś by wymyślił. Nie musiał, choć w międzyczasie fundację zamknęli, to ja do końca leczenia w takiej formie przekazywałam pieniądze za lek.
Wtedy też był chaos, ale lekarze nie zapomnieli, że najważniejsze to nie szkodzić a pomagać!
 
Dlatego nie zrozumiem nigdy formy protestu, który uderza w ludzi chorych!