Nie zawsze nadążam, ale się nie złoszczę, choć jeszcze czasami OM mi wytyka moją niecierpliwość, tę chęć zawsze i wszędzie na już, na tę chwilę, jakby później miałoby już nie być, albo zwłoka cokolwiek by zmieniła. Najczęściej nie zmienia nic… Dlatego jak nie ta, to następna, jak nie teraz to następnym razem. Byle pamiętać, byle się jeszcze chciało!
Nie wracam z rancza utartą trasą, zatrzymuję się by nasycić oczy widokami, miejscem, które zawsze mijałam, jadąc w obie strony, obiecując sobie, że następnym razem zrobię przystanek. Czerwcowe wieczory są długie i ciepłe, kuszą swą ofertą by jak najdłużej cieszyć się chwilą w pięknych okolicznościach przyrody…

Nie ma ludzi, jest spokój i cisza oraz wolne ławeczki.
Przysiadam na jednej z nich, w uszach mi jeszcze brzęczą słowa właściciela karczmy, w której byłam z Tatą na obiedzie. Dzieci dziś są nic nie warte, krzyczą, biegają, niszczą, a rodzice w ogóle nie zwracają im uwagi. To reakcja na zdjęcie mojej bliskiej koleżanki z wnukami, od której miałam przy okazji przekazać pozdrowienia, bo właściciel to jakaś dalsza rodzina jej już nieżyjącego ojca. Takiej reakcji się nie spodziewałam, u Taty na twarzy widzę zaskoczenie tą dziwną tyradą. Pan nie tylko wobec dzieci ma sceptyczne nastawienie, ale również do koronawirusa. Uważa, że to bujda, a na Śląsku to już w ogóle, bo przecież jako były górnik zna te wszystkie kopalnie, ma wciąż znajomych i przyjaciół i tam nikt nie był chory, jeden miał grypę i zamknęli wszystkich na kwarantannie, a to wszystko dlatego, że hałdy węgla leżą i nie ma gdzie ich upłynnić, bo węgiel sprowadzają. To wszystko polityka. Rzekł. Na szczęście przyniesiono jadło i pan się zmył, życząc smacznego. Wyrzucam z głowy to wspomnienie i skupiam się na otaczającej mnie przyrodzie…

Jadę jeszcze na Błonie (najdłuższą trasą jaką tylko moje gapiostwo albo zbyt pewność siebie może wytyczyć ;p), bo mam ochotę na lody z Między wierszami. Nie muszę wchodzić do środka, bo sprzedaż też jest na zewnątrz, kiedy podchodzę, nikogo nie ma przy ladzie chłodniczej, ale za chwilę czuję na sobie oddech młodego rosłego ojca. Odsuwam się, choć ledwo złożyłam zamówienie na słony karmel i mango… Pan przysuwa się jeszcze bliżej. Przecież nie zwieję, więc proszę o zachowanie dystansu. Taksuje mnie dziwnym wzrokiem, ale robi krok w tył. Biorę mojego rożka i szukam wzrokiem wolnej ławki, o co łatwo nie jest, bo na Błoniach sporo ludzi; na trawie piknikują całe rodziny, grupki młodych ludzi, pary, ale wszyscy od siebie zachowując dystans społeczny. Dzieci puszczają latawce, grają w piłkę z tatusiami albo mamusiami, spacerują, jeżdżą na rowerach… Zapatrzyłam się na te ruchome kolorowe uśmiechnięte obrazy, ciesząc się chwilą beztroski i smakiem lodów. Myślę, że miały one też trzeci smak… smak wolności. Gdy szłam do auta, żeby wrócić do mieszkania, jeszcze w parku zobaczyłam dwoje młodych ludzi trzymających się za ręce, oboje w maseczkach.
W jakichś migawkach telewizyjnych widzę wylot prezydenta do USA. I grzmią mi słowa, że za rządów PO i PSL Rosja napadła na Ukrainę… Znam osobę, która zawsze musi sobie „dziabnąć” przed wylotem, bo inaczej nie wsiądzie do samolotu, ale nie sądzę, żeby chwilowa niepoczytalność „głowy państwa” była ich przyczyną- to stan umysłu, stały, niestety… Pakiet wyborczy mam już w domu. Nie spieszę się, bo jak już tu nadmieniłam, OM osobiście wrzuci kopertę do urny w lokalu wyborczym.