Jak i gdzie spędzić Sylwestra?

Co jest w tej nocy, że każdy chce ja spędzić szczególnie? Czy to dlatego, że oprócz przesunięcia wskazówek zegara,  zmieniają się cyfry w kalendarzu? Przecież tak naprawdę na drugi dzień nic się nie zmieni, no może jedynie niektórzy obudzą się na wielkim kacu. Jednak ta NOC nie jednej osobie sen z powiek spędza. Bo to dylemat przecież czy bal, czy prywatka, nikt nie chce samotnie jej spędzać. I ciągle ktoś zadaje pytanie „Co robisz w Sylwestra?”…Wręcz przymus jakiś, żeby głośno i hucznie, jeśli już nie na sali do białego rana, panie w powiewnych kreacjach a panowie pod muchą, to przynajmniej w jakimś egzotycznym miejscu. Domowe pielesze też atrakcyjne jeśli to dom z kominkiem a atrakcją są fajerwerki. Bo to przecież jedyna taka NOC w roku, więc trzeba ją uczcić. Czy aby na pewno?

Kocham taniec ale już kolejny rok nie wybieram się na bal w Sylwestra. Wolę te bale w karnawale. Nie lubię musu,  gdzie wszyscy powinni, bo tak nakazuje tradycja. I nie mam poczucia, że coś mnie omija. Może dlatego, że już się na balowałam w Sylwestra…a może dlatego, że tak naprawdę to w pamięci zostaje ten pierwszy prawdziwy bal…Każde następne są podobne do siebie. A może dlatego, że nie chce mi się biegać z obłędem w oczach i mierzyć sukienkę za sukienką, stać w kolejce do fryzjera…Dla mnie to kolejna okazja do pobycia razem, sami lub z przyjaciółmi…przy lampce szampana…

A jak dla Was?

Psie amory…

Maks zwany czasem przeze mnie Maksymilianem -gdy chcę nadać powagi sytuacji- jest u nas od dwóch lat.To pies indywidualista…Szczeka na kogo chce, wychodzi i przychodzi kiedy chce i je to co chce i gdzie chce. Karmiony jest na dwa domy, bo i u teściów za płotem czasem mu się coś dostanie. Biega sobie luzem i…hmmm wiem, że to niedopuszczalne nawet na wsi, ale tak jest. Nie lubi żadnego skrępowania.Umie podać łapę, nawet dwie 😉 Moi rodzice  przez okres świąteczny nocowali w swoim domu, bo jak kto pamięta z innych notek, wybudowali się 500m ode mnie.Sami mają psa, kundelka małego Kropką zwanego a przeze mnie Kropkiem. Bo miał to być pies i pod takim warunkiem moja mama przyjęła psa do Dużego Miasta;) Jednak weterynarz przy szczepieniu rozwiał nasze nadzieje i z duszą na ramieniu wieźliśmy babci suczkę. Kropka ma akurat cieczkę…więc spotkanie z Maksiem jednym wielkim hałasem było, gdyż jeszcze na etapie odtrącenia jest. Warczała, gryzła, szczekała…nie do wytrzymania…Maks nie dał za wygraną i w nocy udał się w amory..Moi rodzice nie zamknęli domu i tak nasz sprytny pies, otworzył sobie najpierw furtkę, później jedne drzwi, następnie drugie…I tak o pierwszej w nocy, babcia wyrzuciła dziadka z sypialni i zamknęła się w niej z Kropką, a dziadek z Maksiem w salonie  na kanapie spali. I miej tu człowieku dzieci…tfuuu psy…;D

 

Powoli kończą się…

Za oknem świat spowity we mgle, jakiś taki nieprzyjazny wydaje się. W domu kolorowa choinka w blasku fioletowych lampek. Zgroza…ale to moje wszystko na ostatnią chwilę dało się we znaki. Z 5 kompletów  żaden nie świecił…Tuśka wyruszyła na zakup nowych i przywiozła fioletowe. Ja wiem, że są różne gusta, ale dla mnie światełko to  ma być białe lub żółte…ech…jedne zdołały się naprawić, więc jak dołożyłam do tych fioletowych, to odetchnęłam z ulgą…Bo drzewko śliczne jest…Nie na długo, bo wczoraj zgasły…chyba już na zawsze…ech…Okazało się też, że brakuje nam papieru lub torebek świątecznych, wyruszyła ponownie i…nie przywiozła…ech…Dołożywszy do tego, że karp w okolicy wysprzedany już był rano w sobotę, to miałam wrażenie jakbym się w czasie cofnęła…

Objedzona jestem okropnie, ale tak ma przecież właśnie być, bo barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i karp nie smakuje nigdy lepiej niż wte dni…A wczoraj był zgrzyt…Mąż wyraził dezaprobatę, że Tuśka poszła do domu chłopaka w pierwszy dzień świąt…i nieważne, że Ją Jego rodzice zaprosili..A dziś raniutko  wyjechał razem z Miśkiem…No lubię tradycyjne święta, ale nie trzymam się tego kurczowo, w końcu czasy też się zmieniają…Choć z drugiej strony właśnie wte dni tradycja jest ważna; coś, co tak samo trwa przez lata, nasze dzieciństwo, dorastanie i dorosłość…ech..

Powoli kończą się…jutro znowu codzienność z zapachem choinki w tle…

Życzenia…

  I choć pewnie dla wielu z nas nie będą białe, to jedno jest pewne, gwiazdka na niebie będzie,a wraz z jej pojawieniem usiądziemy przy stole….

   Niech te Święta Bożego Narodzenia będą dla Was  Miłością, Bliskością i Spokojem…

   Z całego serca WSZYSTKIM tu zaglądającym życzę…oraz tego co sami sobie wymarzycie :)))

Jazda kontrolowana…

Tuśka już dawno przebąkiwała, że chciałaby wziąć swój samochód do Dużego Miasta, więc gdy babcia zaplanowała sobie do nas przyjazd już w czwartek, co wiąże się z tym, że trzeba byłoby po Nią pojechać, Tuśka wpadła na genialny pomysł. W niedziele nie będzie z dziadkiem wracać, tylko sama, i sama przywiezie babcię. Hmmm, pomysł dla mnie atrakcyjny, bo to pewnie mnie by przypadł udział jazdy po własną rodzicielkę. Jednak dziecię jako bardzo młody kierowca trasę tę pokonało samo tylko 6 razy i to z innym kierowcą na siedzeniu pasażera. Mimo tego do przekonania miała tylko tatę…i babcię. Z tatą poszło o tyle łatwo, że sam wpadł na genialny pomysł, by poniedziałkowy wyjazd przełożyć na niedziele i swoim samochodem jechać z Tuśką jako pilot i obserwator jak to dziecię sprawuje się na drodze. Pozostała tylko babcia. Warunek, że ta cała eskapada ma sens. Tuśka chwyciła za telefon i….No przekonująca nie była, dopiero po rozmowie ze mną, babcia wyraziła zgodę. Więc jak wymyślili tak…pojechali…Dzwonek mojej komórki i na wyświetlaczu napis tata już mnie zaniepokoił , a gdy usłyszałam pytanie –„o której Tuśka z domu wyjechała ?”, zwiększyło moje bicie serca…Odpowiedziałam i zanim powiedziałam, że już powinna być w swoim mieszkaniu usłyszałam: „Dzwonił do mnie mój kolega, który powiedział, że widział mój samochód…” – tu moje napięcie wzrasta ( przypominam, że dziadek podarował swoje 5 letnie charakterystyczne autko wnusi )…” jak stało na światłach i ruszyło jak torpeda i na pewno miało 90 km na godzinę”…w tym miejscu czuję jak moje ciało rozluźnia się i jeszcze oszołomiona tłumaczę własnemu tacie, że Tuśka jechała za własnym ojcem i na pewno nie łamali rażąco przepisów. Dzwonię do Tuśki, która oczywiście zaprzecza i martwi się, że teraz dziadek opowie babci i ta będzie się bała z nią jechać. Dzwonię do męża, który chwalił Tuśkę za jazdę i uspokoił, że nic takiego nie było…Dzwonie do taty, a ten swoje, bo przecież jaki interes miałby w tym kolega…Dzwoni mąż w innej sprawie a na koniec dodaje…”wiesz, no może trochę ostro ruszyłem, a Jej kazałem się trzymać mojego samochodu, ale tam było 80 km nie 50” …No i wszystko jasne… Jasny tylko jeszcze nie jest stosunek babci do przyjazdu z własną wnuczką za kierownicą… I tak odbyła się pierwsza samodzielna, ale pod kontrolą  w dłuższej trasie jazda Tuśki…Tylko czemu mnie denerwowali ???

Wszyscy mówią…

Tak jak i w większości sklepach w całej Polsce i u nas zawsze przed świętami wisiał plakat i stał karton na dary od klientów. Akcja organizowana przez miejscowy Caritas. W tym roku plakat wisi, kartonu za to nie ma, więc się pytam: gdzie mam zakupy włożyć? Nigdzie, słyszę głos ekspedientki. Jak to? A no tak to, nie wie pani, że te dary szły w nieodpowiednie ręce…do ludzi,  którzy maja wysokie renty lub emerytury, a biedni nic nie dostawali. Nie wiem– odpowiadam; a kto tak mówi?– pytam się…. WSZYSCY…..

Konfiguracje wigilijne, czyli jak się rozdwoić a nawet potroić…

Odkąd posiadam własny dom, a jest to tylko dwa lata krócej niż jestem mężatką, to wieczór wigilijny, jak i całe święta spędzamy u nas na wsi. Rodzice przyjeżdżają z mojego Dużego Miasta, a teściów mam za płotem. Dlatego też nigdy nie dopadł mnie stres z powodu, gdzie w tym roku, czy u własnych rodziców czy też u teściów, albo jak to często bywa trochę u jednych, trochę u drugich by wszystkim dogodzić, spędzić ten czas. Moja Przyjaciółka, choć też jedynaczka nie ma takiego komfortu. Choć nie wyobraża sobie, aby w wieczór wigilijny nie zasiąść razem ze swoimi rodzicami przy stole- najpierw musi złożyć wizytę u teściowej.Teściowa  z kolei nie wyobraża sobie, by w ten wieczór  nie mieć swoich trzech synów z rodzinami przy sobie. Więc najpierw teściowa, a później rodzinny dom. Oddycha z ulgą i spokojnie może świętować dopiero gdy Jej starszy syn, który już mieszka osobno ze swoją dziewczyną, razem  z Nią dołączy do rodziny. Bo przecież najpierw musi „zaliczyć” babcię, czyli mamę taty, następnie rodziców dziewczyny, by na koniec wpaść do dziadków. Najchętniej Przyjaciółka zrobiłaby wigilię u siebie, by nie latać tak co roku, ale jest jeden mały szkopuł. Najmłodszy brat męża u nich nie bywa, bo jak to w rodzinie czasem bywa, skłócony jest z bratem. Mam wielu znajomych, którzy właśnie w tym szczególnym dniu w  dwóch miejscach „muszą” być na wieczerzy. Bo inaczej obraza, fochy, niezadowolenie i wypominanie…Wiem, że to jest problem, szczególnie u młodych małżeństw i w tych rodzinach, gdzie domy rodzinne dzielą nie ulice, a wiele kilometrów. Czasem trzeba kompromisów, nawet bolących, bo nie ma przecież jak święta u mamy…własnej ;))

Choć są wyjątki…

Mnie los oszczędził..na szczęście. Moje dzieciaki od zawsze co roku ten szczególny czas spędzają z nami i z obu stron  dziadkami, Mało tego, nawet podwójnie :))Hmmm….Pewnie do czasu, ale w końcu takie jest życie…Prawda??

…………………………………………………………………………………………………………………….

Zapomniałam podziękować Czytelnikowi za zgłoszenie bloga do konkursu, ale tak jak w tamtym roku muszę odmówić. Nie chcę wypływać na szerokie wody, w mojej zatoczce jest mi dobrze:) Ale bardzo dziękuję za uznanie.

Nie zgadzam się…

Jakoś to będzie….

Nieważne, że byle jak…

A ja się nie zgadzam!

Nie potrafię i czasem zazdroszczę tym bylejakim ich  podejścia i optymizmu, że jakoś to będzie…Nieważne, że fuszera. A mój perfekcjonizm w niektórych sprawach doprowadza mnie samą do szału…

Bo ja się nie zgadzam na byle jak…

…………………………………………………………………………

Po 14- godzinnym dniu pracy dziś obudziłam się 4 .20…chore to ;)))

Prezenty z grubsza już załatwione, jeszcze tylko rodzicom  ….

 

Nic na głowie ;)

Jeszcze zupełnie nie tak dawno, to za mną moja mama krzyczała, gdy wychodziłam z gołą głową na dwór. Bo ja czapek nie lubię proszę państwa, ani żadnych beretów tudzież innych nakryć głowy. Z prostego powodu: moim zdaniem w każdym nakryciu głowy wyglądam beznadziejnie. Ile jednak to ja się nasłuchałam, że się przeziębię, że mi włosy wypadną i w ogóle. Więc odkąd pamiętam, czyli odkąd mój zewnętrzny wizerunek był ważniejszy niż zdrowie ;), nawet jeśli mamie udało się wymóc na mnie wzięcie czapki to lądowała ona w torbie, a ja z goła głową sobie paradowałam. Był jednak taki moment, gdy były modne takie tuby, to się pewnie jakoś fachowo nazywało, ale nie pamiętam, coś co robiło jednocześnie za szal i nakrycie głowy i w tym o dziwo chodziłam…może ze dwie zimy. W dorosłym życiu zakupiłam sobie nawet kiedyś kaszkiet i też parę razy miałam na głowie, ale od lat już nic; no chyba, że kaptur, jeśli takowy moje wierzchnie okrycie posiada, a mnie mróz mocno da się we znaki. Ale jak się pewnie domyślacie, teraz ja krzyczę za własnym dzieckiem to samo, co krzyczała za mną moja mama. Z tą różnicą, że szelmie ślicznie jest w każdym nakryciu głowy, a broni się przed tym jak kiedyś ja..I z tą różnicą, że kupuje sobie co sezon nowe, by leżało w szafie, no i ma mniej włosów niż ja ;))…..