Podżegacze …czyli o mały włos…

Dzień miał się rozpocząć  nie jak co dzień leniwą pobudką, gdy ciało uzna już, że się wyspało, ale od dźwięku  znienawidzonego budzika. Na szczęście. Bo już w drodze do łazienki poczułam dochodzący z dołu dziwny zapach i dźwięk. Już na schodach dostałam przyspieszenia, ale i też  poczułam strach, bo w zapachu zaczęła dominować nuta ( cała partytura) spalenizny  i gazu.  Moim oczom ukazał  się koszmarny obrazek: doszczętnie spalony czajnik,  mocno nadpalony drewniany blat, a kuchenka – czarna rozpacz! To mój OM chciał zrobić sobie herbatę,  więc wstawił wodę i… zniknął…. Cholewka! to mnie nie raz zdarzyło się spalić czajnik, nawet garnek z zupą, ale nigdy nie  było takiego efektu pogorzeliska.  A przy tym- smród nieziemski!.  Ulga, że opatrzność czuwała, budzik zadzwonił, blat nie zapalił się płomieniem…

Dzień wcześniej zachciało mi się naleśnikowego makaronu do rosołu. Zamiast pod patelnią podpalić gaz, to podpaliłam pod plastikową misą z ciastem… i wyszłam na chwilę z kuchni.  Co zastałam, możecie sobie wyobrazić…Powiem tylko, że trochę czasu mi zeszło by doczyścić blat kuchenki 😉 A tylko moment mnie nie było.

Wam też się coś ostatnio przydarzyło? I czy zawsze jest tak, że „nieszczęścia” chodzą parami?

Z etyką na bakier…

Przegoniłam sen z powiek, czekając na „Zemstę”. Niepotrzebnie, bo z jakieś przyczyny odcinek nie wyemitowali. Nim się zorientowałam sen odszedł w siną dal (w objęcia Morfeusza?), zostawiając mnie samą…Pozostało mi zmęczenie materiału lub w ostateczności połknięcie cudownej pigułki, bo rano trzeba powstać o konkretnej godzinie, gdy jeszcze ciemność króluje na niebie. Liczenie baranów odpada…no, chyba że zacznę od wyliczania ilu jest ich w naszym sejmie 😉 Ale wtedy to już na pewno nie zasnę. Z nerwów, wstydu i załamania. Już dawno nie słyszałam tylu żenujących wypowiedzi. I tak się zastanawiam, co czują niektórzy wyborcy, gdy słyszą tych, na których głosowali. Jak się czują ci   wszyscy będący w nieformalnych  „jałowych związkach”, z których społeczeństwo nie ma „żadnego pożytku”, bo nie rodzą się w nich dzieci, bezdzietni single w różnym wieku, którzy głosowali na pewną posłankę, której zabrakło kultury i szacunku wobec nich i całej reszty społeczeństwa. Podejrzewam, że zemszczą się   podczas następnych wyborów, bo takich słów się nie zapomina. Szczególnie gdy  jej własne słowa są podszyte hipokryzją, wszak z pani poseł – według jej własnych słów- też dla społeczeństwa pożytku nie ma. Pozostał wstyd dla środowiska, z którego się wywodzi. Wszak pani profesor, wykładowczyni na uczelni, posłance,  nie przystoi obrzucać innych błotem, szydzić z nich,  wyśmiewać publicznie, tylko dlatego, że mają inne preferencje życiowe. Nikomu nie przystoi, bo to zwyczajny brak kultury. Broniąc swoich racji, poglądów nie można o niej zapominać. Skandaliczne wypowiedzi nikomu nie służą. A najmniej temu, kto je wypowiada…

Przerażające jest to, że nawet do debaty o niektórych sprawach, tak ważnych dla wielu Polaków – „wybrańcy narodu” jeszcze nie dorośli.

Niebyt…

Trudno powitać dzień powstaniem, jeśli w środku jest zmarzlina. O wiele łatwiej jest szczelnie owinąć się  kołderką i udawać, że rzeczywistości nie ma. Trwać w takim kokonie ile się da. Nie pozwolić myślom uciekać w krainę złudnej szczęśliwości. Radykalnych cięć. Lepiej poczekać na odwilż. Czekam. Biernie.

 

 

Bezgranicznie…

Tak myślę. Pasja, każda, może łączyć, ale też i dzielić  Kradnąc nasz czas, energię, uczucia. I obojętnie czemu tak się bezgranicznie oddajemy: czy to pracy, czy naszej pasji – to zawsze w tym samym czasie rezygnujemy ze wspólnego czasu, z bycia razem, z towarzystwa. Zyskując, wiele tracimy. Czasem zbyt wiele, i zbyt późno to do nas dociera, by móc coś zmienić, a właściwie naprawić. Bezgranicznie…rodzi niebezpieczeństwo samotności, nawet jeśli oddamy się w ten sposób komuś, a nie czemuś. Zatracamy umiejętność funkcjonowania razem.

Bo jak we wszystkim potrzebny jest umiar, równowaga.

Macie ją?

Pstryk…

Od zawsze uważałam się za osobę niefotogeniczną. I zazdrością patrzyłam, jak niektórzy, bez żadnego retuszu foto-szopów,  na zdjęciach po prostu  pięknieją. Uchwyceni w kadr przez profesjonalistę czy też amatora, zwykłym aparatem lub sprzętem najwyższej klasy, zawsze wychodzą co najmniej tak, jak w naturze, a najczęściej po prostu jeszcze piękniej i bardziej interesująco. To się nazywa mieć fotogeniczną twarz. Ja nie mam. Więc nie bardzo lubię się fotografować, a już znienacka, jak ktoś mi pstryka zdjęcie, to wywołuję u mnie co najmniej niechęć 😉 Największą  wtedy, gdy  nie podejrzewając, że  mogę być sfotografowana, nagle za krzaka  widzę błysk lampy…Nie, nie mam nic przeciwko fotoradarom- choć jako kierowca nie przepadam za nimi. Ale uznaję ich przydatność, tam gdzie ograniczenie prędkości jest potrzebne dla bezpieczeństwa na drodze. Czyli nas wszystkich.  Problem jednak w tym, że jest wiele miejsc, gdzie fotoradar nie spełnia swej funkcji. Ale co tam, jak dla mnie mogą je stawiać  nawet w takich absurdalnych miejscach, obym jednak  przed nimi  była przestrzegana odpowiednim znakiem. Dostosuję się. Nie cierpię jednak, gdy zdjęcie robi mi straż miejska chowająca się po krzakach, gdy na terenie zabudowanym bez żadnego budynku przekraczam prędkość do 20 km/h. Na dodatek bardzo brzydkie zdjęcie, za które jeszcze muszę  zapłacić. A gdzie prawa autorskie obiektu fotografowanego?

Premier obiecuje, że przyjrzy się każdemu niepotrzebnemu, absurdalnie postawionemu  znakowi  ograniczenia prędkości. Nie wierzę. Prędzej uwierzę w to, że policja z dziką radością będzie odbierała prawo jazdy tym, co podwójnie przekroczą prędkość. I daję głowę, że najwięcej takich przypadków będzie tam, gdzie ograniczenie jest do 30.km i 40.km/h.

Jeździmy za szybko. Nie znam kierowcy, który nie przekroczył dozwolonej prędkości. I teraz mam pytanie, czy faktycznie jeździmy za szybko, czy też w wielu przypadkach to ograniczenie nie ma uzasadnienia, jeśli chodzi o bezpieczeństwo jazdy.

Do mojego DM mogę jechać dwoma trasami. Starą -krótszą  i nową – dłuższą, ale szybkiego ruchu czyli  S-ką…Jutro pojadę nową i nie dlatego, że stara jest naszpikowana fotoradarami-dla bezpieczeństwa- ale dlatego, że spadł śnieg, a trasa jest teraz pod opieką gmin.  I zimą, w takich warunkach do bezpiecznych nie należy…Gminy nie mają pieniędzy.  A może zbyt mało jeszcze  mają fotoradarów na drodze, a straż miejska się zwyczajnie  opiernicza i zamiast w kilku miejscach  błyskać fleszem zza krzaka, to powinni z co najmniej kilkunastu? Na pewno wzrosłyby wpływy do kasy gminnej. Wszak w kraju mamy już gminy- rekordzistki. Tam pewnie śnieg nie zalega na drogach, a nawet jeśli jest, to przynajmniej solą posypią ;)..

O pewności…

W życiu jedno jest pewne- śmierć. Czasem przychodzi po długiej chorobie, czasem nagle, a bywa i tak, że jest oczekiwana jako  koniec długiego, spełnionego życia. Albo koniec cierpienia. Bólu nie do wytrzymania, tak silnego, że śmierć jest wybawieniem.

Mieć wybór w kwestii życia i śmierci. Być panem własnego ciała i duszy…

Chciałabym… Jeśli mogę za życia zadecydować, co się stanie po śmierci z moim ciałem, to chciałabym również móc decydować o przyspieszeniu tego, co nieuniknione. Śmierć można w pewien sposób oswoić, pogodzić się, że przewlekła nieuleczalna choroba kończy się odejściem. Pozostaje jednak strach przed umieraniem. Fizycznym bólem. Nieokiełzanym przez leki, lekarzy, obecnością bliskich…To już nie jest ten moment, gdy walczy się z chorobą o każdy dzień, to jest ten moment, gdy śmierć jest oczekiwana jak wizyta przyjaciółki…z utęsknieniem…

Mieć wybór. Myślę, że jest to ważne dla wielu. Statystyki mówią, że blisko 50% ankietowanych chciałoby by eutanazja była u nas legalna. Nie wiem, czy coś tak indywidualnego, intymnego można zamknąć w kilku paragrafach. Nie wiem, czy wszyscy pod słowem eutanazja, rozumieją to samo. Każdy człowiek jest inny, każde życie jest inne, każde odchodzenie również…Ale wciąż uważam, że powinno się  mieć  wybór. Kiedy przerwać  ból fizyczny, taki który nas odziera z człowieczeństwa i odejść kilka dni wcześniej, zaoszczędzając sobie i bliskim niewyobrażalnego cierpienia. Bo nikt na takie nie zasługuje…Dobra śmierć, testament życia, cokolwiek, obym sama mogła o tym zadecydować.

Trudna sprawa, bo cienka jest granica, której z różnych przyczyn przekroczyć nie można. Ale dyskusja potrzebna.

Wspomogliście już WOŚP ? Ja wybrałam opcję dla leniwców 😉

A z przyziemnych spraw, to jedno jest pewne:  nie wierz nigdy facetowi! 😉

Wczorajszy dzień powitał mnie awarią prądu, z którą dostawca energii, po kilku godzinach jakoś się uporał. Jednak ani telefon stacjonarny, ani internet nie działał, na co OM oznajmił, że to grubsza awaria i tak naprawdę to od niej się zaczęło. Przyjęłam do wiadomości i spokojnie czekałam aż awarię usuną. Sobota minęła, pół niedzieli również i w końcu  coś mnie tknęło by jednak awarię potraktować nie globalnie tylko indywidualnie. Zgłosiłam, i w ciągu 10 minut znowu mam przez oba łącza kontakt ze światem…Z OM na razie nie szukam kontaktu, nawet wzrokowego, no bo wiecie, gdyby wzrok mógł…;)

O wdzięczności…

Obiło mi się o uszy, że po przeprowadzeniu stosownych  badań, wynika, że  tylko lub aż (pojęcia względne) 6% lekarzy bierze łapówki. Śmiem twierdzić, że 95% łapówek to tak zwane dowody wdzięczności przekazywane po usłudze, a nie przed. Czyli w sumie można powiedzieć, że łapówkarstwo w środowisku lekarskim, to maleńki, cieniutki, prawie niewidoczny  marginesik. No bo kto zabroni być wdzięcznym? I jak takiej wdzięczności nie przyjąć? Szczególnie że  w większości przypadków zakres tej wdzięczności został wcześniej ustalony. A dżentelmeńska umowa przecież  zobowiązuje! W ten sposób zbija się argument, że lekarz uwarunkowuje swą usługę od skali wdzięczności pacjenta, a przy okazji pokazuje się ogrom  obopólnego zaufania. Niestety, niewidocznego w statystykach, z powodów jakże oczywistych.

Może wywołam święte oburzenie, ale nie jestem za tym, by „biorących” lekarzy wsadzać do więzienia, czy też wydawać wyroki w zawieszeniu. Taki wyrok bardziej usatysfakcjonowałby mnie, gdyby był orzeczony wtedy, gdy lekarz dopuścił się karygodnego zaniedbania, wskutek czego  zdrowie pacjenta mocno by na tym ucierpiało lub nastąpił zgon. Czyli tak naprawdę, w bardzo szczególnych przypadkach. Łapówki, darowizny, dowody wdzięczności- jak zwał tak zwał- nie umniejszają kwalifikacji lekarza, jego dotychczasowego doświadczenia, pozycji w środowisku, a jedynie pokazują jego morale.  No i to, że system wynagrodzenia w służbie zdrowia wciąż nie jest satysfakcjonujący środowisko medyczne. A żyć trzeba, i to na wysokim poziomie… A pacjent wciąż ma utrudniony dostęp do specjalistycznego leczenia, czekając w kolejkach i słysząc najczęściej, że limity na ten rok zostały już wyczerpane. Więc bierze sprawę w swoje ręce, kupuje białą kopertę i wsadza ustaloną kwotę, rzadziej dobrowolny datek i rusza zawalczyć o własne zdrowie…

Kiedyś usłyszałam, że szpitale nie wykorzystują  tak do końca ani sprzętu, ani zasobów ludzkich, czyli tych, którzy swoimi umiejętnościami mogliby nas uzdrowić,  właśnie ze względu na limity. A „bogaty” pacjent, czyli prawie każdy, kto musi ratować swoje życie, szuka pomocy za granicą, bo w kraju nie jest możliwością by za leczenie, operacje mógł legalnie  zapłacić. I to jest chore. Jeśli można w szpitalach odpłatnie zrobić specjalistyczne badanie i w ten sposób skrócić sobie czas oczekiwania, to dlaczego nie można zapłacić za inne usługi? Może wtedy dowody wdzięczności nie byłby już potrzebne, a  odpłatność nie zasilała tylko jedną kieszeń…

Pewnie zaraz odezwą się  głosy o równym traktowaniu pacjentów. I słusznie. Bo wszak obowiązkowy system ubezpieczeń zdrowotnych powinien nam to zagwarantować. Ale nie gwarantuje! I podejrzewam, że nigdy nie zagwarantuje. Ale  każda złotówka wrzucona do szpitalnej kasy, a nie do kieszeni konkretnego lekarza, przybliża nas, a przynajmniej stwarza pozory, że być może kiedyś to nastąpi.

I tak na marginesie ostatniej medialnej wrzawy na temat orzeczenia i uzasadnienia wyroku w sprawie doktora G.-  jakoś wcale nie mam zbyt dużej  satysfakcji, że został ukarany ten „co ostatni grosz z kieszeni emeryta i rencisty wyłudził”.  Za to mam podziw dla sędziego. Za normalność w podejściu do sprawy…

 

 

 

 

Mieć wiele czy niewiele…

Tak się zastanawiam, czy jestem, czy nie jestem minimalistką. I nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. A może właściwiej byłoby postawić pytanie: czy potrafiłabym nią być? I tu bez wahania, ale z jednym warunkiem, odpowiadam:TAK!  Warunek to  pozbyć się sentymentalizmu. Ogólnie nie lubię obrastać w rzeczy, – nie mam tu na myśli garderobę- nie kolekcjonuję niczego, ale się przywiązuję i pod pretekstem przyda się, upycham po kątach. Jedynie z  szafą jakoś łatwiej, w końcu trzeba zrobić miejsce na nowe ciuchy;) Łatwiej, bo ile można mieć rzeczy ” po  domu i  po zagrodzie”? Łatwiej, bo  te, których już nie potrzebuję- po wewnętrznej ze sobą walce- po prostu oddaję i w ten sposób nadaję im drugie życie. I strasznie się cieszę, gdy obdarowanej osobie oczy się świecą i  pojawia się uśmiech  od ucha do ucha. Między świętami a sylwestrem udało mi się sprawić komuś dużą radość i sobie nie mniejszą. Łatwo nie było, bo akurat rzeczy były po Tuśce, a w rozmiarze 32, 34, XS nikogo nie mam w rodzinie, a w wśród znajomych dzieci, nawet 10.latki i 12.latki   nie mieściły się w te rzeczy.  Wszak obecnie,  młodzież mamy dorodną 🙂 Ale kto szuka, ten znajduje i prawie trzy duże wory ciuchów poszły w dobre ręce 🙂  Misiek również zwiózł mi wór swoich rzeczy i czeka mnie segregacja, bo mam  pomysł komu mogą się przydać.

Moje dzieci dużo łatwiej pozbywają się tego, co uważają, że już  nie jest im  potrzebne. Na szczęście nie wyrzucają, tylko najczęściej przez moje ręce obdarowują tych, którym  jeszcze mogą one służyć.

Wracając do minimalizmu. Jeśli chodzi o szafę, jest to jak najbardziej możliwe. Nowinki technologiczne, wszelkie gadżety? Nie interesują. Owszem: telefon, laptop- bo wygodnie w łóżku- telewizor, a w kuchni blender- i wystarczy. Tak naprawdę z jednego nie potrafiłabym zrezygnować. Z samochodu. To był mój jedyny warunek przeprowadzki z DM  na wieś. Auto gwarantuje mi wolność, niezależność…

Dochodzę do wniosku, że być może minimalistką nie jestem, ale mam na nią zadatki.

A  Wy?

Jaki będzie?- tego nie wie nikt, ale…

Moja Przyjaciółka oznajmiła, że to będzie mocny rok. Mocny, bo „szóstkowy”- cokolwiek to znaczy. W każdym razie ja się tej szóstki chwyciłam jak rzep psiego ogona i z determinacją większą od nadziei, wierzę, że właśnie tak będzie, i już! No zwyczajnie liczę na tę szóstkę bardziej niż na wygraną  w totolotka choćby marnej trójki, bo w totolotka trzeba grać, a to się po prostu będzie samo działo- siłą rozpędu! Po cichu też  liczę  na szczególne względy, bo jestem numerologiczną szóstką. Chyba, bo ja się na numerologii w ogóle nie znam. Ale po zliczeniu cyferek w dacie urodzenia- szóstka wychodzi jak w mordę, no! A żeby tej mocy jeszcze dodać, to po dodaniu dnia i miesiąca wyłania się…ta dam! -piękna 13!
Tak czy siak, bardzo mi się podoba stwierdzenie: Mocny Rok! I tej wersji będę się trzymać 😉
A ten, który od  kilkunastu godzin jest już wspomnieniem- był rokiem dziwnym. Z jednej strony pełnym kłopotów, zawirowań, a nawet beznadziei, a z drugiej strony ofiarował mi antidotum na wszelkie zło tego świata. Kogoś, kto jak nikt do tej pory, bez robienia czegokolwiek, tylko samą swoją obecnością stawiał mnie do pionu i nadawał sens, i dodawał sił, by nie pogrążyć się w niemocy…Był też rokiem wolnym od macek skorupiaka, kolejnym podarowanym od losu, więc mam za co dziękować. I robię to!  Paradoksalnie jednak, mój wewnętrzny niepokój, który z mniejszym lub większym  powodzeniem w sobie tłumię-w myśl zasady, że martwić się  zawsze zdążę- wzrasta z każdym kolejnym zdrowym rokiem. A może to nie paradoks, tylko racjonalizm? Wiedza? Statystyki?
W każdym razie wersja „cudownie uzdrowiona”, gdy pada z ust lekarza, również ma swoją moc, nawet jeśli przed nie ma słowa „jest” tylko „będzie”. Jakby nie było to zawsze są to otwarte, a nie zamknięte drzwi…
Niewiele chcę, niewiele oczekuję, choć liczę na lepszy rok. I oczywiście kolejny zdrowy, choć zdrowy w moim przypadku to stwierdzenie względne. Ale tu akurat trzymam sztamę z ZUS-em i oby jego proroctwo jak najdłużej, choćby do końca świata, było faktem!
A Wam życzę- oprócz zdrowia, bo ono jest fundamentem wszystkiego- by ten rok był rokiem obfitującym w sukcesy, marzenia, miłość, przyjaźń.
I niech MOC będzie z Wami!!!
A jakie są Wasze oczekiwania wobec 2013?
Mnie w tej chwili nasuwa się jeden ważny postulat, by to przedwiośnie, które mam za oknem nie zamieniło się po jakimś czasie w zimę, tylko  jak chronologicznie przystało,  przeobraziło się w WIOSNĘ.  A co! Postulaty mogę mieć…;) I wiosnę w lutym- marzenie!