Dzieci…

 

Zechra Gurcan

Dzieci…prawie 21-latka z zaręczynowym pierścionkiem na palcu i poważnymi planami na przyszłość i 17-latek , który szybko musiał się usamodzielnić. Ale wciąż są to dzieci, pomimo swoich lat, pomimo miejsca, w którym obecnie się znajdują…Moje dzieci…

 Pamiętam, jak nosiłam je pod sercem i ten niepokój o ich zdrowie. I wielką radość, że już są z nami na tym świecie. I gdybym mogła cofnąć czas, to tylko po to, by  przeżyć ich dzieciństwo jeszcze pełniej, intensywniej, mocniej…Bo patrząc na nich, widzę ile już czasu upłynęło i co przeminęło już bezpowrotnie.

Choć wciąż z ufnością do mnie przychodzą, to od lat już mają swoje sekrety i tajemnice. Wiele z nich poznałam, byłam ramieniem do wypłakania, uchem do wysłuchania…Ale też potrafiłam skarcić i kilka słów przykrych powiedzieć…Jak to w normalnej rodzinie. Wychowywałam, starałam się by wyrośli na dobrych ludzi. Wciąż to robię…Starałam się pokazać im różne ścieżki, wybór pozostawiając już im. Oni wiedzą, że z każdą sprawą, z każdym problemem mogą przyjść do mnie…że możemy wspólnie, razem go rozwiązać.. Nigdy nie przestanę się o nich martwić, bo to Oni są moim skarbem największym, to Oni są dla mnie najważniejsi. Ale nie wiem, jakbym się nie starała, to nie uchronię ich przed nieszczęściem czy też porażką…Mogę im tylko dać siłę, pokazać jak z tym sobie poradzić. Miłość do dzieci jest bezwarunkowa, nie kocha się ich za coś, kocha się, bo są. Mogę tylko dziękować, że ich mam i że wciąż przy nich jestem…Nie przeżyję za nich życia, a parasol ochronny może porwać wiatr, więc uczyłam  od najmłodszych lat  samodzielności, odpowiedzialności. Dzieci nie są naszą własnością ani kontynuacją naszych pragnień czy niespełnionych marzeń. To odrębne jednostki, które prędzej czy później wyfruwają z gniazda rodzinnego i zaczynają życie na własny rachunek. Od nas rodziców zależy, jak będą do tego przygotowani, z jakim bagażem wyruszą  by tworzyć swój świat… Mam takie poczucie, że poradzą sobie, a my będziemy z uwagą  przyglądać,, się temu jak to robią, zawsze ich kochając i służąc radą lub pomocą, gdy o to poproszą…I mimo upływającego czasu zawsze do nich powiem „nie przezięb się, ubierz się cieplej” …;)

Czyli jak…?

Nie lubię, drażni mnie, a jednak go używam. Zresztą jak większość z Was.

Słowo. Śłówko. JAKOŚ. No właśnie jakoś, czyli jak???

Źle czy dobrze ?? Dla mnie byle jak …tak się ono kojarzy i nic na to nie poradzę.

Jakoś to będzie… używane najczęściej.

Lepiej czy gorzej…

Jakoś.

No właśnie, ale jak?

 

Przyjaciółka dzwoni do mnie i mówi: „Wiesz, Ty nawet nie wiesz jakie my kiedyś młode byłyśmy”…

Wrrrrr chyba zacznę nie lubić następne słówko…KIEDYŚ….ech

 

A teraz zajmuję się tym…..:)))))

 

   

Mama

Moja mama nie uratowała nikomu życia, nie wykazała się nadzwyczajną odwagą, ale i tak jest dla mnie bohaterką. Podróż w nieznane, jaką jest każda ciężka choroba, tak naprawdę to podróż w pojedynkę. Każdy musi przejść ją sam… Mama miała tylko 30 lat, jak padł wyrok i musiała się z nią zmierzyć. Nie wiedziała, jak się ona skończy, nikt nie wiedział, ale zawsze była dobrej myśli i szybko wróciła do normalnego życia. Po latach powiedziała mi, że tylko o mnie się wtedy martwiła, ale wiedziała, że w razie czego wychowa mnie babcia. Teraz obie wiemy, że babcia idąc podobną drogą, szybko doszła do jej kresu…niestety tragicznego. Gdy mnie życie wystawiło na próbę, to Mamę postawiłam sobie za wzór…nie dopuszczałam myśli, że może być źle, stawiałam sobie Ją przed oczami. Szłam Jej przetartymi ścieżkami…  Jej podejście do własnej choroby pozwoliło mi szybko  oswoić swoją, po prostu żyć.. Tylko czasami, gdy spoglądałam na swoje małe jeszcze wtedy dzieci…myślałam sobie, czy doczekam…Paradoksalnie to, że Mama wcześniej chorowała, mnie uczyniło silniejszą w czasie swojej podróży w nieznane, ale też  w jakiś sposób uśpiło moją czujność, gdy droga w końcu się skończyła… Nie myślałam, że kolejny raz, po tylu latach znowu będę musiała ją pokonywać…Inną, bardziej zawiłą…

A Mama wciąż jest przy mnie…Nie znam nikogo tak dzielnego, jak Ona…

Pokonała  i wygrała ze swoim bólem, cierpieniem, niepewnością…

Towarzyszyła w tym samym swojej mamie z uczuciem klęski i musiała to zrobić kolejny raz z własną córką…i kolejny raz …Jest moją bohaterką…

I dziękuję Jej za to….

 

 

  

Nałogowo z liczeniem…;))

 

Jestem uzależniona, ale świadoma swego nałogu ;)) I czasem podejmuję z nim walkę. Jednak jak dotąd poległam na całym froncie: moje ćwiczenie silnej woli zamienia się w pył w momencie, gdy tak mniej  więcej kole 22.30 mój mąż  przynosi ciepłe jeszcze drożdżóweczki i pączki. Postanowienie nie jeść słodkiego szlag trafia w momencie, gdy stawia to wszystko przede mną na stoliku…

W moich oczach czai się chęć popełnienia mordu,  ale usta już są zajęte konsumowaniem…Rano budzę się z nowym postanowieniem, które najwyżej drzemie we mnie do wieczora…i tak prawie  codziennie…

 

Jak tak kulinarnie, to ja mam  prośbę!!!!!

Chodzi mi o płyty indukcyjne. Jeśli któraś z Was takową ma i godną polecenia,  albo ktoś z Waszych znajomych ma…Chodzi mi o konkretną markę i typ, który się sprawdził…Inna kuchenka, jak elektryczna nie wchodzi w rachubę, a jak już mam wybierać między ceramiczną a indukcyjną, to stanęło na indukcyjnej… Cena tez raczej przystępna, taka do 2500zł bez piekarnika…Orientujecie się ???bo ja mam mętlik po przeczytaniu różnych opinii. Aha, kuchnia ma być dla jednego kawalera…jeszcze 😉

 

Proszę wykażcie się inwencją :))) bo ja tu liczę na Was 🙂

Jak ciąża to zwolnienie…

Nasz  personel jest w 90% kobiecy. A co z tego wynika, iż ciąża pracownika to u nas chleb powszedni. W tej chwili tyle samo osób pracuje, co jest na urlopie wychowawczym lub macierzyńskim, albo na zwolnieniu z tego powodu. Nigdy nie robiliśmy żadnych trudności, ba, zdarzało nam się kilka razy zatrudnić osobę będącą w ciąży. Dla nas to stan przejściowy, a nie chorobowy. Jednak mam wrażenie, że dla lekarzy to jest jednostka chorobowa. I w ramach polityki pro rodzinnej już od pierwszego miesiąca ciąży, jak leci,każdej przyszłej matce wypisują  zwolnienie. I nieważne gdzie kobieta pracuje i jak się czuje…należy się i już. Miałam takie sytuacje, gdzie dziewczyna, dostając L4 chciała nadal pracować, wzięła, bo lekarz dał…Ja rozumiem kobiety, sama nią w końcu jestem i matką dwojga dzieci i nie potępiam, że z takiego zwolnienia korzystają…Im się nie  dziwię, ale  lekarzom już tak. Sama będąc w ciąży, pracowałam i to na budowie. Biuro moje to barak bez toalety, a praca to codzienne użeranie się z robotnikami i pilnowanie by budowa posuwała się do przodu. Jako ciężarna, co miesiąc chodziłam do zakładowej przychodni  i tam lekarka ani razu mnie się nie zapytała, czy chcę zwolnienie. Dopiero po 6. miesiącu, gdy zaczęły się upały, a moje wyniki nie były najlepsze, wysłała mnie do domu…Drugą ciąże już pracowałam na swoim, więc w ogóle na zwolnieniu nie byłam…I tak większość moich koleżanek, które pracowały aż do porodu. Kiedyś lekarze nie byli skłonni dawać z tego powodu zwolnień, nawet jeśli charakter pracy był uciążliwy…no, chyba że wyniki były podstawą, aby to zrobić. Dziś mam wrażenie, że samo zajście w ciąże to już choroba kwalifikująca się, by nie pracować. Wiele kobiet z tego korzysta, choć wcale nie musi…Dziś wielu pracodawców  idzie przyszłej matce na rękę, stwarzając takie warunki, by mogła pracować jak długo chce. Jeśli nie…i tak pójdzie na zwolnienie. Więc nie bardzo rozumiem lekarzy, którzy na dzień dobry bez żadnych przesłanek już takie zwolnienie wypisują. Tym bardziej nie rozumiem, gdy człowiek chory, z chorobą przewlekłą, często jest uzdrawiany przez lekarzy i wysyłany do pracy…

Jak powiedzieć…

Jak powiedzieć  (nie)uciążliwemu Gościowi, że jego wizyta się przedłużyła jak struna gitary, która zaraz ma pęknąć?

Niby wszystko gra, tak naprawdę nic mi nie przeszkadza, a od kilku dni chodzę jakaś spięta…

Bo… miał być 3-4 dni, a  jest już trzeci tydzień…?

Bo.. to facet… i choć wiek tu nie gra roli, to jednak pokoleniem mojego ojca jest…nie moim?

Bo jest Niemcem…?

Ale nie powiem mu przecież tego bezpośrednio …

Bo, jest wdowcem …którym został zupełnie niedawno..

Bo, to  rekonwalescent  po ciężkiej chorobie…

Bo Niemcem jest…

Bo przyjacielem mojego męża jest…

 

Jestem osobą gościną, a właściwie osobliwie gościnną.  Moi zaproszeni lub „sami wpraszający” się goście wiedzą, że drzwi  do  mego domu zawsze są otwarte. A gdy je już zamykamy, dostają własny klucz.  Lodówkę do dyspozycji i żadnych godzin przestrzegania ciszy nocnej, ani innych restrykcji.  Do niedawna byłam  osobą pracująca 7 dni w tygodniu, więc to ja częściej się załapywałam na coś upichconego przez przebywających u mnie przyjaciół, niż oni mogli liczyć na moją kuchnię. Ależ oczywiście, kuchnia była cała do ich dyspozycji…tyle że beze mnie 😉  W ramach rekompensaty dostawę produktów i zapełniony barek zapewnialiśmy my 😉 Przyjaciel mojego męża pięknie się wkomponował w to wszystko, z tą różnicą, że teraz jestem w domu 7 dni w tygodniu i coś tam pichcę, więc się na gotowane załapie. Klucz do domu dostał…w dzień się po domu nie szwenda, ogólnie mało widoczny jest. Ja nad Nim nie skaczę, nie zabawiam  rozmową, jak się spotkamy przed TV, to pogadamy…przeważnie sami, bo mój mąż, choć głównym zapraszającym był, to  Wielkim Nieobecnym  jest. Więc.. to mnie powiedział, a to, co usłyszałam lekko w osłupienie mnie wprawiło i tak tkwię w nim do dziś…

A mianowicie Jemu jest tu najlepiej na świecie, więc się zastanawia nad likwidacją swojego berlińskiego mieszkania i sprowadzenia się do nas…za 100 euro…Może tak być…bo ja i mój mąż jesteśmy super, Misiek jest inteligentny, On się z Nim świetnie dogaduje, a Tuśka krzywo na Niego nie patrzy, że On tu jest…

A jak ma patrzeć, jeśli  to kulturalna dziewczyna i jak sama do domu wpada tylko gościnie, to przecież wzrokiem nie będzie nikogo straszyć. Misiek teraz tylko weekendowy jest i przyzwyczajony od małego,  że dom do tej pory, szczególnie w weekendy, zawsze zaludniony był i dopóki Go nikt z własnego pokoju nie wyrzuca, żadnych sprzeciwów do ilości osób wnosić nie będzie.

No dobra, sytuacja dziwna jest, powinnam jakoś zareagować, tylko jak?

Na razie  o tych rewelacjach poinformowałam męża…na co w odpowiedzi usłyszałam ,że On niczym nie wie, bo z  Przyjacielem na ten temat nie rozmawiał…Ha, nieobecni mają głos??

Dodam jeszcze, że nie ma mowy o niezrozumieniu mowy …

Taaa….

Przejście samego siebie ;)

Każdego chyba kiedyś dopadła. Nagle z błahego powodu, irracjonalna. Wściekłość.

Tego dnia złość gotująca się w środku mojego Ja wypłynęła ze mnie jak lawa…

To spotkanie odkładałyśmy już kilkakrotnie, z różnych powodów. Nie było to z tych ważnych, a raczej przyjemnych. W końcu byłyśmy umówione, miałam podjechać mniej więcej w południe pod Jej dom. Pierwszy raz od miesięcy zrobiłam makijaż…eee tam, puder i tusz wielkie mi halo…Ale gdy tak wywijałam szczoteczką po rzęsach, samo to, że mogę to robić, sprawiło mi wielką radość. Gotowa  do wyjścia zaczęłam szukać kluczyków do samochodu, nie znalazłam, więc dzwonię do męża…

-Gdzie są ???-pytam się, a w  odpowiedzi  usłyszałam, że  powinny być na półce…

-Ale ich tam nie ma –mówię jeszcze spokojnie- weź zapasowe –słyszę…Zapasowe nie mają pilota od bramy…W odpowiedzi usłyszałam, poczekaj, zaraz do ciebie oddzwonię. Już  powoli się we mnie wzbiera…

 Patrzę przez okno, na podwórku stoją trzy samochody, klucze do dwóch są, ale bez pilotów. Dzwoni, a ja wiem, co powie, tak ma przy sobie, ale zaraz do kierowcy zadzwoni i ten przyjedzie, bramę mi otworzy…Nie chcę!!! już krzyczę w słuchawkę -Jestem tu jak więzień nie po raz pierwszy, mam dość…Próbuje mnie przekrzyczeć, ale ja tylko słyszę, że przecież to nie jego wina, że nie chciał…że nie zrobił tego specjalnie…Krzyczę, że co z tego, że nic nie rozumie, nie rozumie, że od miesięcy czuję się jak więzień, a gdy w końcu chcę wyjść, to nie mogę,.. w odpowiedzi słyszę tylko Jego Ja…Nie dzwoń, bo wyłączę telefon- krzyczę…Robię to, bo dalej dzwoni.. i zalewam się łzami…tusz rozmazuje mi się po policzkach…

Po godzinie staje w drzwiach…Bałem się o ciebie –słyszę- nie powinnaś się tak denerwować.

Milczę.

-Wiesz, sam nie wiem, chyba przeszedłem samego siebie, mam przy sobie trzy klucze wszystkie z pilotami (zwarty pilot u kierowcy), no dwa to rozumiem…

Wybucham śmiechem…oboje się śmiejemy…

Ważne, że znamy klucz do siebie…

 

„Kawiarniane myśli”…

Obie lubiłyśmy tu się spotkać na kawie i czymś słodkim do niej. Nazywamy ją naszą kawiarenką, choć trudno ją uznać za uroczą czy też przytulną, gdyż mieści się w centrum handlowym. Ale od lat jakoś tak nam do niej po drodze, gdy przyjeżdżam do Dużego Miasta na jeden dzień i w biegu załatwiam miliony spraw. Dawno w tym miejscu nie byłyśmy, więc tym bardziej delektowałam się tą chwilą, przy filiżance aromatycznej kawy z mlekiem i kawałku ciasta z truskawkami, siedząc przy ulubionym stoliku, w miękkich fotelach z widokiem na pasaż. Pogrążona w rozmowie, w pewnej chwili zauważyłam, że do stolika obok, w białym, długim  swetrze-płaszczu podeszła wysoka, szczupła starsza pani. Na głowie miała artystyczny nieład, który dodawał jej uroku, ale  spokój i pewność siebie, która  z niej emanowała, to  to, co przykuwało do niej wzrok. Sięgnęła po gazetę, zapaliła papierosa. Pomyślałam, że zapewne czeka na kogoś… Minuty mijały, my zagadane, ale od czasu do czasu zerkałam w bok. Pani wciąż siedziała sama. Po jakieś dłuższej chwili weszły dwie kobiety, rozglądając się po sali tak, jakby szukając  kogoś lub wolnego miejsca. Wszystkie stoliki były zajęte, więc podeszły do starszej pani i zapytały się, czy mogą się dosiąść. Ta pozwoliła i po krótkim czasie ze stolika obok dochodziła do nas ożywiona rozmowa  a nawet śmiech…Po jakimś czasie, elegancka starsza pani  wstała i się pożegnała. Wyszła, a kobiety przy stoliku zatopiły się w rozmowie. Wszystko to obserwowałam kątem oka, sama pogrążona w rozmowie, ale coś kazało mi to wszystko zarejestrować. Dopiero jadąc samochodem do domu, zaczęłam rozmyślać nad tym, co skupiło moją uwagę w kawiarni… I tak sobie pomyślałam, że  ten obrazek był bardzo budujący.  Mamy czasy, które pozwalają nam na wybór: czy siedzieć samotnie w domu  czekając na kogoś lub na czyjeś zaproszenie, czy wyjść z czterech ścian do ludzi. Możemy spędzić miłe chwile w miejscu publicznym, wypić dobrą kawę i zamienić kilka słów z sympatycznymi ludźmi.. Tylko trzeba chcieć… I nieważne ile ma się lat i czy jest się kobietą. Na zachodzie takie obrazki są częstym zjawiskiem; nie trzeba mieć od razu  towarzystwo, by  zjeść ulubione ciasto i wypić filiżankę herbaty czy kawy,  poczytać codzienne wiadomości z gazety kawiarnianej…w kawiarni czy też restauracji. Pójść samej do kina…

 

Szeptem mówione…

Najpierw tylko dochodzi jej szept jak powiew zimnego wiatru. Z czasem nasila się i rozpowszechnia się na coraz większym obszarze, coraz głośniej szumiąc, jak odgłos wodospadu. Aż wzmaga się i obrasta w siłę, jak wiatr przed burzą, łamiąc i niszcząc wszystko. Plotka. Na początku zawsze niewinna…później tak silna, że może złamać czyjeś życie. Niebezpieczna…

Zadzwoniła bardzo zdenerwowana, już nie płakała, wypłakała się wcześniej…A ja słuchając, co ma do powiedzenia, kolejny raz pomyślałam: nie lubię tego miejsca, wciąż jest mi obce mentalnie. Pokochałam tylko tutejszy  las, tam czuje się bezpiecznie, choć moje miastowe przyjaciółki patrzą na mnie z obawą, gdy opowiadam, jak tam cudnie spędzam czas.  Wciąż  bardziej boję się ludzi…niż dzikiego zwierza…

To co powiedziała, wprawiło mnie w osłupienie, ale już po chwili nie dziwiło zupełnie…Według tutejszego społeczeństwa  ojcem Jej przyszłego  dziecka jest….mój mąż. Bo przez 18 lat  nie zachodziła w ciąże, a Jej własny mąż kilka razy zażartował gdzieś w towarzystwie, że to nie Jego dziecko, czy też, że jest to ciąża urojona…Więc to wystarczyło, by ojcostwo przypisać komuś innemu… Padło na mojego męża…Zrobiła własnemu małżonkowi awanturę za te żarty. A ja się tylko zastanawiam, jak długo żyć będzie ta plotka…Ja się nie przejmuję, ale o Nią się martwię; w Jej  stanie niepotrzebne są takie złe emocje.. Głupim ludziom wystarczy niewiele, by kogoś ocenić, przykleić łatkę… skrzywdzić.  Słowa  potrafią wiele szkód uczynić…Bardzo wiele…Pisząc te słowa właśnie sobie uświadomiłam, że gdybym  nie miała zaufania do własnego męża, gdybym ich, czyli Jej i Jego dobrze nie znała, gdyby ta plotka zasiała we mnie ziarno niepewności,  teraz kiedy jest mi potrzebny spokój…nie wiem jakie spustoszenie talie myśli mogłyby poczynić…

Tym żyje wieś…plotką…I ta się rozwieje kiedyś, ludzie może i zapomną…ale gdzieś tam po drodze może skończyć się czyjaś przyjaźń czy miłość…ale kogo to obchodzi? Już szept dobiega z innej strony…

Nocne słuchanie…

Bezsenność mnie ogarnęła…nie jest taka uciążliwa, bo ja z natury sową jestem. Na dodatek mam w nocy towarzystwo,  jeszcze nie rozszyfrowałam, co to za ptactwo, ale śpiewa swoje trele przepięknie. Ja mam swoją teorię na ich temat: że to ptasia para zakochanych:)  Już którąś noc jestem świadkiem ich wyznań miłosnych. Wsłuchując się, za każdym razem  jestem oczarowana…Nie wiem, czy kiedyś nie zwracałam uwagi na śpiew nocny, czy po prostu go nie słyszałam…

Umiejętność słuchania   jest ważną cechą, którą nie każdy posiada…Czasem nie przywiązujemy wagi do czyjś słów, bagatelizując ich znaczenie. Egoistycznie sami wyrzucamy z siebie potok zdań, nie zwracając uwagi na to, że ktoś też ma coś do powiedzenia. Czasem trzeba włożyć więcej wysiłku, by usłyszeć to, co jest między wierszami. A często trzeba wsłuchać się w siebie…to też trzeba potrafić…

 

  

Giangiorio Crisponi